Flamenco 108 Gemini - Krzysztof Skolimgemini://sdf.org/flamenco/2011-02-07T00:00:00+01:00Moje blogi w gemloguEuropejski dowcip (od Ploum'a)2011-02-07T00:00:00+01:002011-02-07T00:00:00+01:00Krzysztof Skolimtag:sdf.org,2011-02-07:/flamenco/2011-02-07_europejski-dowcip.gmi#### Komentarz Historyjka pochodzi z bloga[1] znanego we Francji propagatora Otwartego Oprogramowania, wykładowcy i pisarza science-fiction Lionela Dricota, znanego pod nickiem Ploum[2]. Link do oryginału: https://ploum.net/the-european-joke[3]. => https://ploum.net/index_all.html 1: https://ploum.net/index_all.html => https://ploum.net/ 2: https://ploum.net/ => https://ploum.net/the-european-joke 3: https://ploum.net/the-european-joke Tłumaczenie moje, bardzo swobodne. ## Dowcip europejski ### Raj po europejsku: *Dostaliśmy zaproszenie na oficjalny lunch. Powitał nas …#### Komentarz Historyjka pochodzi z bloga[1] znanego we Francji propagatora Otwartego Oprogramowania, wykładowcy i pisarza science-fiction Lionela Dricota, znanego pod nickiem Ploum[2]. Link do oryginału: https://ploum.net/the-european-joke[3]. => https://ploum.net/index_all.html 1: https://ploum.net/index_all.html => https://ploum.net/ 2: https://ploum.net/ => https://ploum.net/the-european-joke 3: https://ploum.net/the-european-joke Tłumaczenie moje, bardzo swobodne. ## Dowcip europejski ### Raj po europejsku: *Dostaliśmy zaproszenie na oficjalny lunch. Powitał nas Anglik. Jedzenie przygotował Francuz, Włoch zadbał o nastrój, a Niemiec odpowiadał za organizację.* ### Piekło po europejsku: *Dostaliśmy zaproszenie na oficjalny lunch. Powitał nas Francuz. Jedzenie przygotował Anglik, Niemiec zadbał o nastrój, ale bez obaw, za organizację odpowiadał Włoch.* => %7Battach%7D./flaga.jpg Flaga EU [IMG] ### Ale śmieszne... Żart ten został zaproponowany na zebraniu Rady Europy przez deputowanego z Belgii jako oficjalny żart europejski, którego każdy uczeń w Unii Europejskiej powinien uczyć się w szkole. Żart poprawi relacje między narodami, a także będzie promował nasz europejski humor i kulturę. Rada Europejska zebrała się, aby podjąć decyzję. Czy żart powinien być oficjalnym żartem europejskim, czy nie? Przedstawiciel Wielkiej Brytanii oznajmił z bardzo poważną miną[^1], że żart był *absolutnie* zabawny. [^1]: *stiff upper lip* (przyp. tłum.) Poseł francuski zaprotestował, bo w dowcipie źle przedstawiono Francję. Wyjaśnił, że żart nie może być śmieszny, jeśli dotyczy Francji. Polska też protestowała (gremialnie), bo nie wystąpiła w dowcipie. Deputowany z Luksemburga zapytał, kto będzie posiadał prawa autorskie do dowcipu. Reprezentant Szwecji nie powiedział ani słowa, ale patrzył na wszystkich z krzywym uśmiechem. Posłanka z Danii zapytała, gdzie w dowcipie było jakieś wyraźne odniesienie do seksu? Jeśli to żart, to powinno być, prawda? Holender nie zrozumiał żartu, podczas gdy deputowana z Portugalii nie zrozumiała, co to jest "żart". Czy to jakaś nowa koncepcja? Reprezentant Hiszpanii wyjaśnił, że żart może być śmieszny tylko, gdy zostanie jasno wskazane, że lunch był o godzinie 13:00, czyli o zwykłej porze śniadania. Posłanka z Grecji złożyła skargę, że nie dostała zawiadomienia o tym lunchu, a przez to przegapiła okazję do darmowego jedzenia i że zawsze o niej zapominano. Reprezentantka Rumunii zapytała, czym jest "lunch". Przedstawiciele Litwy i Łotwy złożyli skargę na pomylenie ich tłumaczeń, co jest niedopuszczalne, nawet jeśli zdarza się cały czas. Słowenia odpowiedziała im z wyrzutem, że o tłumaczeniu w ich języku w ogóle zapomniano, a przecież nie robią zamieszania. Słowacja ogłosiła, że jeśli żart nie dotyczył małej kaczuszki i hydraulika, to w ich tłumaczeniu na pewno pojawił się błąd. Czechy przyłączyły się do interpelacji Słowacji. Przedstawiciel Wielkiej Brytanii stwierdził, że historia z kaczuszką i hydraulikiem też wydaje się bardzo zabawna. Węgry nie skończyły jeszcze czytać 120 stron własnego tłumaczenia, więc nic nie powiedziały. Następnie inny przedstawiciel Belgii zapytał, czy Belg, który zaproponował ten żart, mówił po niderlandzku, czy francusku. Bo w pierwszym przypadku oczywiście poparłby rodaka, w drugim zaś musiałby odmówić, niezależnie od jakości żartu. Na zakończenie spotkania przedstawiciel Niemiec oznajmił, że miło było przeprowadzić debatę tutaj, w Brukseli, ale teraz wszyscy muszą udać się pociągiem do Strasburga, aby podjąć decyzję. Poprosił, aby ktoś obudził Włocha, aby nie spóźnił się na pociąg, aby mógł wrócić do Brukseli i ogłosić decyzję prasie przed końcem dnia. * Ale jaka decyzja? - zapytał przedstawiciel Irlandii. I wszyscy zgodzili się, że czas na przerwę kawową. Cena spokoju2009-10-04T00:00:00+02:002009-10-04T00:00:00+02:00Krzysztof Skolimtag:sdf.org,2009-10-04:/flamenco/2009-10-04_cena-spokoju.gmi#### Komentarz Opowiadanko opublikowane zostało w ówcześnie miesięczniku fantastycznym "Fahrenheit"[1]. Wciąż jest tam dostępne, a tutaj przeniosłem je dla własnej archiwizacji. => https://www.fahrenheit.net.pl/archiwum/f67/19.html 1: https://www.fahrenheit.net.pl/archiwum/f67/19.html ## Cena spokoju Abdul ben Jusuff abu Hassan poprawił na sobie kamizelkę wypełnioną semteksem i podpiął kable. Wszystko ściśle według instrukcji otrzymanej e-mailem od tajemniczego ben Hadżiego, zwanego Detonatorem …#### Komentarz Opowiadanko opublikowane zostało w ówcześnie miesięczniku fantastycznym "Fahrenheit"[1]. Wciąż jest tam dostępne, a tutaj przeniosłem je dla własnej archiwizacji. => https://www.fahrenheit.net.pl/archiwum/f67/19.html 1: https://www.fahrenheit.net.pl/archiwum/f67/19.html ## Cena spokoju Abdul ben Jusuff abu Hassan poprawił na sobie kamizelkę wypełnioną semteksem i podpiął kable. Wszystko ściśle według instrukcji otrzymanej e-mailem od tajemniczego ben Hadżiego, zwanego Detonatorem. Dzięki jego światłym wskazówkom były kierowca międzynarodowych ciężarówek na trasie Tikrit-Peszawar miał wkrótce osiągnąć Raj. Przystąpił do pieczołowitego prasowania białej jedwabnej koszuli i krawata. Kiedy jeszcze się ogoli, umyje pod pachami i wyperfumuje, przestanie wyglądać jak jeden z tysięcy terrorystów straszliwej Kalb Allah. Stanie się Selimem Telnepem, przedstawicielem tureckiego konsorcjum wydawniczego, zainteresowanego przedrukiem „Gazety Wędrownej” na obszarze Turcji. Powtórzył w myślach kolejne czynności: wejść do sali konferencyjnej, podtrzymać rozmowę aż do przybycia redaktora naczelnego, który, ze względu na podeszły wiek i zagrożenie terrorystyczne, większość czasu spędzał w podziemnym bunkrze, podłączony do aparatury podtrzymującej życie. W odpowiednim momencie wybrać kombinację klawiszy na laptopie, dzięki której zostaną zdalnie odpalone ładunki wybuchowe, zamieniając całe pomieszczenie w magazyn wiórów i ludzkich szczątków. Rozkoszne rozmyślania przerwał mu *el-muaddin*[^1]. [^1]: Elektroniczny muaddin, czyli muezin. Czyli pan, który pięć razy dziennie wzywa do modlitwy pobożnych muzułmanów. „*Allahu akbar! Wstańcie do modlitwy!...*” Zawodzące dźwięki z bransolety produkcji amerykańskiej (oby niewiernym wyschły lędźwia) nie pozwalały czekać. Ekranik wyświetlił tarczę kompasu ze strzałką wskazującą literę „M” jak Mekka. Terrorysta rozpoczął południowy salat[^2]. [^2]: Modlitwa, którą każdy pobożny muzułmanin musi powtórzyć pięć razy dziennie (inni trzy razy), o ściśle określonych porach. -------------------------------------------------------------------------------- Minister Bezpieczeństwa Karol Podkoński huknął głową w kant szafki i zbudził się. To nie był sen. Telefon wciąż dzwonił. Minister przymknął lewe oko i zwinął język w trąbkę. Na wewnętrznej stronie powieki niczym na ekranie wyświetliła się godzina: 3.10. Boże, czy oni nie mogą znaleźć sobie bardziej cywilizowanej pory na zamachy? – zapytał w duchu samego siebie, a do słuchawki rzucił głośno: – Kiedy i gdzie? – GW Tower, wczoraj około dziewiątej wieczorem – po drugiej stronie kabla dał się słyszeć świeżutki jak zwykle głos jego sekretarza, Noela Pokornego. – Nie mogłeś wcześniej zadzwonić? – Dopiero teraz przyznali, że to zamach. Cały czas twierdzili, że pękła im rura z gazem. – Dobra, opowiesz mi na spotkaniu. – Już wysłałem samochód, panie ministrze. – Trzydzieści kilogramów oktanitrokubanu oraz azydek jako detonator i to ma nie wybuchnąć? – wymamrotała przez sen małżonka ministra i przewróciła się na drugi bok. -------------------------------------------------------------------------------- W podziemnym pokoju narad Ministerstwa Bezpieczeństwa czekali już: pułkownik Zakała dowodzący komandem GANTT (Grupą ANTyTerrorystyczną), nadkomisarz policji Świerk i sekretarz Pokorny. Wszyscy podłączeni do lokalnej huby informacyjnej szlifowali brify i reporty dla ministra. Ten również niezwłocznie się okablował i przez interfejs międzypośladkowy zaczął zasysać dane. ``` pipi... ... ... Miejsce: GW Tower. ... Czas: 21:15:34 ... Osoby poszkodowane: Redaktor naczelny GW Tadeusz Strychnicki (NSWP – Niech Spoczywa W Pokoju), Sekretarz redakcji Paweł Gawian (NSWP), (stanowisko nieustalone) Stanisław Dawidowicz (NSWP), biznesmen goszczący (przyczyna nieustalona) Selim Telnep (NSWP)... ... ... pipipi ... ``` Nazwiska zabitych (NSWP), rannych i zszokowanych w mgnieniu, hmmm, oka napłynęły do ministerialnego bufora. W następnych mikrosekundach załadowały się stale aktualizowane przez ekipę dochodzeniową dane o rodzaju materiału wybuchowego, sile rażenia, wzmianka na marginesie, że w GW Tower nie ma żadnej instalacji gazowej (skąd zatem wybuch gazu? Wróć! W dokumentacji powykonawczej budynku jak wół widać instalację gazową, której jednak nie ma... Cholera, znowu nas przechytrzyli, a beknąć nie ma komu), lista zakupów z pamięci patologa i zdjęcia z miejsca zdarzenia. Pomieszczenie wyglądało jak wnętrze maszynki do mięsa. W pokoju zapadła znacząca cisza. Wszyscy znakomicie wiedzieli, co należy robić. A mianowicie – nic. Czekać, aż się odezwie minister. A ten bezradnie memłał myśli w głowie, szukając czegoś mądrego do powiedzenia. I nic nie mógł znaleźć. Co tu dużo gadać, niespecjalnie się znał na terroryzmie i zamachach. To dzięki kompetencji podwładnych sklepik jeszcze jakoś działał. Wyciągnął rękę nad głowę... Tak jakoś. Pomyślał, że napiłby się kawy. W tym samym momencie poczuł w palcach ciepłe ucho filiżanki, której czarna, aromatyczna zawartość parowała, rozsiewając miły duszy biurokraty zapach. – Panowie, tak dalej być nie może – oświadczył stanowczo minister Podkoński i przestraszył się, że pracownik obsługi, który właśnie tak sprawnie spełnił jego niewypowiedziane życzenie, potraktuje to osobiście. – Mam na myśli ten cały terroryzm i spółkę. – Liczył, że brzmiało to dziarsko i z werwą. Ta „i spółka” szczególnie mu się udała. – Trzeba podjąć stanowcze i skuteczne kroki ku zapobieżeniu dalszym takim klęskom i zabezpieczeniu bezpiecznego bytu naszych obywateli, którzy ze wszech miar zasługują na pokój, spokój, błogostan i dobrobyt... Pokorny nie słuchał. Sam kilka tygodni temu załadował do bufora ministra szkic podobnej wypowiedzi. Do katalogu przyswajania podkorowego. Teraz, z zamkniętymi oczami i językiem zwiniętym w trąbkę, przeglądał bazy w poszukiwaniu jakichś materiałów, które mógłby z triumfem przedstawić jako własne rozwiązanie problemu. Niestety, jak to w urzędowych archiwach, nic pożytecznego tam nie przechowywano. – ...i dlatego żądam, proszę, domagam się, oczekuję natychmiast jakiegoś pomysłu... Minister przerwał dla nabrania oddechu i wtedy zorientował się, że nie ma już nic do powiedzenia. Przynajmniej na razie. Zapadła kłopotliwa cisza. Wyskakiwanie przed orkiestrę nie było mile widziane w tym kraju kwitnącej gruszy, płaczącej wierzby i błotnistych dróg krajowych. Pokorny odchrząknął, by się odezwać, a tymczasem pchał dane do bufora ministra – do katalogu bezpośredniego dostępu. – Odpowiedzią jest Pieczonka. – Chyba świeżonka? – poprawił z głupawym wyrazem twarzy pułkownik Zakała. – Proszę się zamknąć – syknął minister bezpieczeństwa, ponieważ dane od Pokornego właśnie wskoczyły mu do świadomości i mógł się popisać wiedzą. – Panie sekretarzu, proszę przedstawić kolegom pomysł. Pokorny uśmiechnął się do swojego odbicia, które przechowywał stale w zasobach prywatnych bufora (po lewej stronie piersi), i skopiował materiały do otwartej przestrzeni wymiany dla całego zespołu. – Konkretnie chodzi nam o Wiesława Pieczonkę. To główny negocjator Ministerstwa Zasiłków i Zapomóg. Uważam, że powinniśmy go zaprosić do współpracy w zespole kryzysowym. W tej chwili znajduje się... – sekretarz znowu zwinął język w trąbkę – ...na skrzyżowaniu w Drobinie. Negocjuje z rolnikami odszkodowanie za niesprzedane prosiaki. – Wezwać go. Rolnicy poczekają. – Już wysłałem samochód, panie ministrze. Niesamowita organizacja, pomyślał Podkoński. Niemożliwa wręcz sprawność i kompetencja. Tacy są państwowi urzędnicy. Czuł dumę, że należy do tej elitarnej warstwy społecznej. -------------------------------------------------------------------------------- Negocjator Pieczonka Wiesław, syn Wiesława, siedział na ogrodowym krzesełku pod knajpą „Gwiazda” w Drobinie. Bliskość wodopoju poprawiała samopoczucie jego przeciwników. Lecz także osłabiała agresję. Pan Wiesław niestrudzenie toczył rokowania, przerywając je jedynie na wizytę w toalecie lub wycieczkę do kiosku po cukierki, którymi starał się wzmacniać organizmy przeciwników, osłabione nieznanym im dotychczas wysiłkiem intelektualnym i zimnym, mocno gazowanym piwem. Nagle przed knajpą stanęło trzech smutnych panów w ciemnych okularach i tanich garniturach. Kiwali znacząco paluszkami. Pan Wiesław bez słowa podniósł się i podążył we wskazanym przez nich kierunku. Na placu boju pozostali tylko chwiejni w postawie, acz niezachwiani w poglądach przedstawiciele rolników. Tajniacy zaprosili negocjatora do rządowej limuzyny, która błyskawicznie ruszyła w kierunku stolicy. W kabinie obok pana Wiesława z pewną siebie miną spoczywał elegancki młodzian. Aż tryskał ambicją i kompetencją. Tacy nikomu się nie podobają. – No więc, jak się pan miewa, panie Pieczonka? – Uprzejmie ośmielam się zwrócić panu uwagę, iż nie zaczyna się zdania od „więc”. – Dziękuję za uwagę. Wnoszę z niej, iż miewa się pan co najmniej nieźle. – Co najmniej wręcz przeciwnie. Po godzinach dorabiam jako obiekt podczas testów klinicznych na Amedzie. Mało kto nosi w sobie tyle schorzeń i przypadłości, co ja, panie...? – Panie Bliskowicz, jeśli łaska. – Panie Bliszkiewicz, jeśli łaska, do czego potrzebny jestem panu ja, skromny urzędnik ministerialny? – Nazywam się Bliskowicz, jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu. Szczegóły wyjaśni panu kto inny. Moje zadanie polega jedynie na przetransportowaniu pana do Warszawy. Z nas dwóch to ja, niestety, jestem skromnym urzędnikiem. Ten pojazd to służbowa limuzyna Ministerstwa Bezpieczeństwa. – Ach, rozumiem. Pan jest zatem konwojentem. W takim razie zalecałbym skoncentrować się na realizacji tego niezwykle odpowiedzialnego zadania, zamiast marnować powietrze na rozmowy z konwojowanym, choćby ważnym, panie Blaszkiewicz – odparł pan Wiesław, cokolwiek rozdrażniony. Bliskowicz natomiast przez resztę drogi rozmyślał, czy powinien się obrazić. Bo właściwie o co? Czy o umniejszenie jego roli, która przecież sprowadzała się właśnie do konwojowania? Czy może o fakt, że Pieczonka nie rozpoznał nazwiska jego stryjka, dobrze umocowanego senatora? Myśli kłębiły się po głowie Bliskowicza, a do tego stanowczo nie był przyzwyczajony. Tymczasem pan Wiesław spokojnie, czyli jak zwykle, układał sobie w głowie plan spotkania, które za chwilę miało nastąpić. Na ogół tego typu pompatyczne zaproszenia pochodziły od polityków. Najczęściej od takich, którzy, chociażby z racji braków w wykształceniu, nie mogli oczekiwać od Pieczonki niczego poważnego. Pan Wiesław traktował ich jak niezbędny element krajobrazu, który co prawda szpeci, ale być może bez niego nie zdołalibyśmy dostrzec piękniejszych zjawisk. Każdy, kto lubi kanapki z szynką, powinien czasem odwiedzić chlewik. Inną grupą wzywających z użyciem tajniaków byli wysoko postawieni urzędnicy państwowi pochodzenia politycznego, którzy, chociażby z powodu koszmarnej niekompetencji, wyłożyli się na jakimś rzeczywiście poważnym (czyli dość rzadko spotykanym) problemie z dziedziny zarządzania państwem i podpadli jakiejś dobrze zorganizowanej grupie obywateli. Po namyśle doszedł do wniosku, że bardzo możliwy jest także scenariusz, w którym zaprasza go ktoś stanowiący harmonijne połączenie obu tych typów. Z tego by wynikało, że chodzi o sprawę błahą, lecz wywołującą emocje u obywateli – jak na przykład niedawna nieudana operacja usunięcia drugiej głowy u sudańskiej dziewczynki przesłanej wojskowym transportem wprost ze strefy okupowanej przez polskie jednostki ONZ. Czyli – szukają po prostu kozła ofiarnego. Znowu. Pan Wiesław Pieczonka wcale się tym nie zmartwił. Był to może już piętnasty raz. Jakże się ucieszył, kiedy w końcu się okazało, że przecież cuda się zdarzają i nawet tak stary biurokrata jak on może się czasem pomylić. -------------------------------------------------------------------------------- Słońce powoli, ale zdecydowanie skłoniło się ku Zachodowi. Rząd Republiki Chińskiej zdementował pogłoski o utracie łaski bóstw pod wieczór, bo u nich już była ciemna noc i nic złego, jak dotąd, się nie wydarzyło. Ambasada Carstwa Wszechrosji wystosowała kolejną notę protestacyjną przeciwko dyskryminacji czegoś tam. Akcje giełdy petersburskiej tymczasem wzlatywały pod niebo. Premier Zambezi obwołał się imperatorem i kwadrans później został zaszlachtowany maczetą przez trzydziestą siódmą żonę, której imienia ośmielił się zapomnieć. Terroryści zestrzelili rakietą sterowiec pasażerski linii Warszawa-Zoo-Berlin-Zoo. Pingwiny królewskie znowu zaczęły zimową migrację, o czym z satysfakcją doniosły wszystkie ważniejsze agencje prasowe. W Warszawie, w gabinecie ministra bezpieczeństwa, zebrał się sztab kryzysowy. O czym nikt nie wiedział. Jeszcze. – Panowie i panie – zagaił minister Podkoński i rozejrzał się w poszukiwaniu pań – sytuacja jest poważna. Poważna i napięta. Poważna, napięta i niebezpieczna. Poważna, napięta, niebezpieczna i trudna... W tej chwili pozostali uczestnicy zebrania odłączyli się. Tak to się mówi w urzędniczym żargonie. W rzeczywistości, zachowując mądre miny, skierowali swoje myśli ku zbliżającym się wakacjom, a niektórzy nawet do żon i dziatek, jeśli je mieli, co się niekiedy przecież zdarza. Minister mówił i mówił, a czas leciał. Pan Wiesław Pieczonka drzemał z otwartymi oczami. Jak każdy zawodowy negocjator, nie marnował żadnej okazji do snu. Do jedzenia też, ale nie przepadał za słonymi paluszkami z wodą mineralną. Noel Pokorny rył dołki pod swoim przełożonym w poszukiwaniu władzy. Władzę przeliczał na pieniądze. Za pieniądze kupował prestiż. Wymieniał prestiż na popularność, a tę na władzę. Władzę na pieniądze. I tak w kółko. W przerwach knuł. Nadkomisarz policji Henryk Świerk przygotowywał się psychicznie do rodzinnego wyjazdu na Bora-Bora. Rozpaczliwie próbował sobie przypomnieć, gdzie w zeszłym roku schował maskę do nurkowania. Sekretarz Stanu Michalina Samecka przymierzała w wyobraźni kostium kąpielowy i pisała list do córki studiującej w Shenzhen. Rzecznik rządu Mirosław Gumno pisał przemówienie bożonarodzeniowe dla premiera i cierpiał. Bardzo. Na brak pomysłów. Pułkownik Gabriel Zakała intensywnie udawał, że myśli. Tak naprawdę pozostawał w gotowości. – ...i dlatego oczekuję pomysłów niecodziennych, niezwykłych, niespodziewanych i niesamowitych. Panie i panowie, piłka na waszej połowie! – słowa-klucze zakodowane w osobistych buforach uczestników konferencji pozwoliły im zawczasu się obudzić. Minister nic nie zauważył. – Proponuję... – wyrwał się nadkomisarz Świerk i zaraz zamilkł. Przypomniał sobie, że to nie on jest przewodniczącym tego zebrania. – Tak, panie nadkomisarzu...? – Hm, właśnie chciałem zaproponować, tego, żeby pan Wiesław Pieczonka podzielił się z nami swoimi przemyśleniami, które niechybnie mieć musi, bo przecież je ma, prawda? – Świetna myśl – podchwycił minister, albowiem i jemu wyczerpały się pomysły na kontynuowanie tak dobrze rozpoczętego zebrania. – Panie Wiesławie, proszę się nie krępować. – Och, tak! Proszę się nie krępować, śmiało, alleluja i do przodu, jak to mówią! – padało ze wszystkich stron. Negocjator MZiZu westchnął w skrytości ducha. Zawsze to samo. – Panie Ministrze, szanowni państwo. Zdefiniujmy problem. Od lat świat cywilizowany żyje w paranoi, skrępowany lękiem przed zamachami terrorystycznymi z jednej strony i okowami przepisów bezpieczeństwa z drugiej. – Z jakiej drugiej? – zapytał tępo minister, bo tym razem on nieopatrznie się odłączył. – Z drugiej strony – uprzejmie wyjaśnił pan Wiesław. – Słuszna uwaga. Proszę kontynuować. – Dziękuję uprzejmie. W naszej prowincjonalnej – tu pozostali członkowie zebrania przywołali na twarze wyraz głębokiego oburzenia – Polsce w ciągu ostatniego półrocza wydarzyły się cztery incydenty bombowe, dwie próby zatrucia źródeł wody oraz – zamknąć oczy, język w trąbkę – czterdzieści zamachów bakteriologicznych. Większość udana. Nie liczyłem innych form zakłócania porządku, jak strzelanie z różnych rodzajów broni, w tym rakiet, samobójcze rajdy ciężarówkami po ogródkach jordanowskich czy jedna próba porwania bloku mieszkalnego. Ofiar było niewiele, bo ludzie już się przyzwyczaili i umieją sobie radzić. Że nie wspomnę o staraniach naszych nieocenionych służb. Jednakowoż liczba ofiar zamachów pomału zaczyna doganiać liczbę ofiar wypadków drogowych... – To wszyscy wiemy – zaperzył się nadkomisarz Świerk, bo bardzo chciał coś powiedzieć. – Proszę nam zdradzić coś dla nas nowego. – Ależ proszę uprzejmie. Wszyscy zgadzamy się, że coś z tym fantem musimy zrobić. – Tu głowy zebranych zaczęły się kiwać synchronicznie. – Ale jak? Otóż spieszę zawiadomić państwa, iż mam pewien pomysł, dogłębnie przemyślany i doskonale dopasowany do tak zwanych naszych, polskich realiów. Pozostali uczestnicy zebrania, nie wyłączając ministra Podkońskiego, pochylili się, wstrzymali oddech i wytrzeszczyli oczy. Wyglądali, jakby im już tak miało zostać na zawsze. – Proszę nie trzymać nas dłużej w niepewności! – pisnęła Sekretarz Stanu. Pan Wiesław jednakowoż potrzymał ich jeszcze chwilę i wreszcie rzucił głośno: – Musimy pokonać ich tym, w czym sami jesteśmy najlepsi! Wybuchła wrzawa. Pułkownik Zakała zaczął klaskać, Mirosław Gumno bezmyślnie podchwycił i krzyczał: „Brawo, brawo!”, Michalina Samecka gniotła szeleszczący materiał kostiumu, nerwowo tupała i zastanawiała się, jak to możliwe, że się nie gniecie, nadkomisarz Świerk klepał się po udach i krzyczał: „A to drań!”, Noel Pokorny z szurgotem odsuwanego fotela zanurkował pod stół i zaczął gorączkowo przepinać kable hub informacyjnych, żeby ukryć zakłopotanie, bo za jasną ciasną nie wiedział, co pan Pieczonka miał na myśli, a Minister Bezpieczeństwa Karol Podkoński walił dłonią w stół i głośno domagał się ciszy. Po chwili jego życzenie zostało spełnione. Mógł więc w imieniu zebranych otwarcie zapytać: – Co pan ma na myśli? – To doskonałe pytanie, dziękuję. Z przyjemnością wyjaśnię panu szczegóły, jeżeli zechce pan skierować do mnie to zapytanie na piśmie. – Wiesław Pieczonka wziął głęboki wdech. – Uprzejmie proszę nie zapomnieć, że załatwiać to będziemy tylko kanałami służbowymi. Przypominam również, że większość tygodnia spędzam w terenie, a godziny urzędowania wypadają mi z reguły w piątki między trzynastą a piętnastą. O ile oczywiście nie wypadną, bo będę w terenie. Zapytanie powinno zostać złożone na standardowym formularzu ZAP117-A-26 i zakodowane przed wysłaniem algorytmem Ministerstwa Bezpieczeństwa. Nie tym nowym, lecz starym, wstecznie kompatybilnym. Cały ten plik powinien następnie zostać sfragmentowany algorytmem Ministerstwa Obrony i podbity kluczem kogoś w miarę odpowiedzialnego, ale minimum w randze Podsekretarza Stanu. Zapytanie nie powinno oczekiwać w kolejce do serwera dłużej niż trzy godziny, gdyż należy je zakwalifikować do kategorii Ściśle Tajne, Bezpieczeństwo Państwa, czyli eśtebepe. Jeżeli jednak zalegnie, to należy je wysłać ponownie, przy czym niedopuszczalne jest stosowanie Microsoft Autoresendera z powodu zagrożenia wirusowego. Zgodnie z przepisami, mam na odpowiedź dwa tygodnie, licząc od momentu wysłania potwierdzenia otrzymania i rozpieczętowania przesyłki z zapytaniem, ale nie mniej niż tydzień od momentu potwierdzenia, że zrozumiałem pytanie, zgodnie z procedurą Alfa-Tango-Trzynaście, Poddziałania „Unifikacja Działalności Organów Publicznych w Ramach Unifikacji Działania Służb Publicznych”, dyrektywa Komisji Europejskiej numer... Chyba zapomniałem numeru... Minister zbaraniał. Podobnie jak inni. Ale on był politykiem i jego zakłopotanie objawiało się zupełnie inaczej. Zatem żachnął się widowiskowo i powtórzył pytanie. A Pan Wiesław jeszcze raz go pochwalił. – Wszyscy urodziliśmy się w tej doskonale uporządkowanej rzeczywistości, umiemy sobie z nią radzić. Terroryści również nauczyli się pływać w tej klarownej i czystej wodzie. A my? Nie dostrzegamy, że może być inaczej. Bo kiedyś było inaczej. Wy, młodzi, nie pamiętacie, ale ja pamiętam, jak mój ojciec, świeć Panie nad jego duszą, jeszcze mi opowiadał, jak to dokumenty ginęły w drodze z jednego biurka na drugie. – Tu rozległ się szmer niedowierzania. – Tak, tak, szanowni państwo. Nie tylko dokumenty ginęły. Znikały całe budynki, odcinki autostrad, przyznawano dotacje nieistniejącym organizacjom, które legalnie zatrudniały tysiące pracowników w ramach redukcji bezrobocia... A tymczasem puchły urzędy, agendy, agencje, centrale pełne urzędników, którzy krążyli po korytarzach, w panice usiłując odnaleźć jakiś porządek w tym chaosie. Tak było. W miejscu, gdzie w dokumentacji falowały kwitnącym rzepakiem pola uprawne, wyrastały ni stąd, ni z owąd całe miasteczka ze strefą bezcłową w środku, samoloty myliły lotniska, a pakiety w sieci nigdy nie wędrowały dwa razy tą samą drogą... Pan Wiesław pozwolił sobie na introspekcję i spostrzegł, że słuchacze byli bliscy odłączenia się. Czym prędzej zmienił temat. – I tak może być znowu. Mamy po temu niezbędny potencjał, który tkwi w nas uśpiony. W niektórych ukrytych zakątkach kraju, na przykład w Drobinie, z którego przybyłem, płomień chaosu nigdy nie wygasł. I to on jest naszą najlepszą bronią, tak jak był ongi, zawsze i przez wieki. Szanowni państwo, niech od dziś naszym hasłem, naszą siłą, naszą gwiazdą przewodnią stanie się: „Chaos, biurokracja i improwizacja”! Pan Wiesław wyrzucił w górę dłonie i potoczył wzrokiem po gabinecie. Twarze zebranych wyrażały głęboką pustkę intelektualną. Ale był tutaj ktoś, kto w mig pojął zamysł pana Wiesława. – Znakomita myśl! – zawołał Noel Pokorny i spojrzał po zebranych. – Panie ministrze, proszę o pozwolenie na uczestniczenie w pracach zespołu, który zaplanuje tę operację. – Zgadzam się – wymamrotał cokolwiek skołowany minister. W odpowiedzi sekretarz przesłał mu w formie krótkiego podsumowania swoje rozumienie propozycji pana Pieczonki, aby szef przyjął trochę mądrzejszy wyraz twarzy. Pomogło. Boże, ile z tym będzie roboty... – No to do roboty. -------------------------------------------------------------------------------- Minął prawie rok, ale nie cały, po pamiętnym zebraniu Zespołu Kryzysowego, kiedy na międzynarodowym lotnisku Siedlce-Rogówko wylądował Dumbo-Jet linii Ar-Air z Kairu. Na pokładzie znajdował się człowiek z paszportem na nazwisko Hosni Marduk. Naprawdę nazywał się Ali Fatza, pseudo Krokodyl. Z powodów luźno związanych z uzębieniem. Był to śniady, wysoki mężczyzna o brzydkiej twarzy i zimnym spojrzeniu wielokrotnego mordercy. Wysłał go imam meczetu Hassana, aby pokazał psom niewiernym z Lechistanu, że nie można bezkarnie przyjeżdżać na wakacje nad Nil i jeszcze za wszystko płacić uczciwą cenę. Jego bagaże zostały sprytnie spreparowane przez pracowników tajnych służb egipskich, którzy udawali terrorystów infiltrujących służby specjalne Egiptu. W rzeczywistości zawierały miniarsenał z powodzeniem imitujący kosmetyki, podręczną elektronikę, a nawet bieliznę. Damską, co prawda, ale przecież Krokodyl zmierzał do kraju popierającego postęp rozwoju tolerancji wobec kochających inaczej mniejszości, zatem nie spodziewano się kłopotów z tak błahego powodu. Terrorysta spojrzał na funkcjonariusza Straży Granicznej, który bez pośpiechu i bardzo uważnie przeglądał jego paszport. Było to podwójnie podejrzane, ponieważ dokument przypominał kartę kredytową z zatopionym w plastiku chipem. Oczami to sobie mógł ten głupi pogranicznik najwyżej podziwiać godło państwowe Islamskiej Republiki Egiptu. – Może trochę szybciej – odezwał się Hosni Marduk nienaganną oksfordczyzną. – Jestem biznesmenem i trochę się spieszę. – Pseplasam – odparł funkcjonariusz w podobnym języku, ale o wiele mniej wyraźnie. – To musi potlfać, bo kazali wklepywać do kompa palcami, więc plose o spokój. Tiaaa... Pan Hoży Mudak? Dobze cytam? – Hosni Marduk, jeśli łaska. – Tak, tak, dobze cytam. Chudy Maruda. Juz wklepuję... O, kurde. Klawiatura się złamała... Pan chwilecka poceka, nie? – zawołał pogranicznik i zniknął. Hosni Marduk zrobił trzy głębokie wdechy, żeby się uspokoić i przygotować na drugie starcie z tym beznadziejnym idiotą. Bismillah, przecież mój bagaż pewnie już się kręci na podajniku. Żeby tylko nie przyciągnął uwagi miejscowych fachowców od cudzej własności. – Przepraszam – rozmyślania terrorysty przerwał jakiś mężczyzna z identyfikatorem Urzędu Imigracyjnego. – Czy pan Hassan Murdas? Proszę za mną. – To jakaś pomyłka. Jestem Hosni Marduk. – Pan wybaczy, ale komputer twierdzi co innego. Pan pozwoli, o tam, do tamtego pokoju. To zajmie dosłownie chwilkę... Wskazane pomieszczenie okazało się dyskretną poczekalnią. Hosni zajął jeden z wytartych foteli i czekał. Od starych czasopism z kwiatem lokalnych piękności na okładkach (często bez, hmmm, płatków) trzymał się z dala. Minęły ponad dwie godziny, ale nikt się nie pojawił. Marduk z nudów klepał modlitwy. Jak bardzo mu brakowało jego dywanika! Jak tylko go wypuszczą, zaraz rzuci się realizować plan. Te syny białej dziwki po stokroć zapłacą za jego upokorzenie, o tak, na pewno. Nagle drzwi się otworzyły, a w nich stanął korpulentny jegomość o uśmiechniętym obliczu. – Serdecznie pana przepraszam za te niedogodności. Nasi urzędnicy wypełniają regulamin co do joty, a tam stoi napisane... Hmmm... Niech zrekapituluję... „Powitanie goszczących terrorystów spoczywa na naczelniku do spraw terrorystów”, czyli na mnie, nie chwaląc się. Och, proszę nie brać do siebie nazwy mojej funkcji, w żadnym wypadku nie staramy się naszych drogich gości zamykać w jakichś ciasnych ramach stereotypów, nie tako rzecze dyrektywa, he, he, he, to taki nasz wewnętrzny, rozumie pan, urzędniczy żarcik. Po prostu skończyły nam się, uważa pan, dobre określenia, a to jest w miarę krótkie i daje się łatwo przetłumaczyć na inne języki. Zresztą, żeby nie dopuścić do większego skandalu z tą nazwą, nie przyznano mi żadnego personelu, jestem, można tak to nazwać, hmmm, naczelnikiem bez teki. Tak czy owak, bardzo pana przepraszam, że musiał pan czekać. Cóż, wybierałem się właśnie na urlop, pan sobie wyobrazi. Ściągnęli mnie z lotniska, dosłownie. Ach, oczywiście, wiem, że znajdujemy się na lotnisku, ale ja wybierałem się do Tunezji, wie pan, na wakacje, a samoloty do Tunezji latają z portu Pamiętna. To pod Skierniewicami. Polecam, bardzo sprawna obsługa, znaczy w Tunezji, a na lotnisku, jak to na lotnisku... Osobnik gadał i gadał, a Hosni w panice robił w głowie przegląd. Oczywiste było, że gdzieś w łańcuchu dowodzenia znajdowały się wtyczki. I to dobrze poinformowane, skoro miejscowe służby bez trudu zdołały go zdjąć jeszcze na lotnisku. Bo nie wyglądało to na pomyłkę. W głowie terrorysty zakotłowało się. Gorączkowo zaczął sobie przypominać, czy na szkoleniach nie wspominano o takiej sytuacji. – Ale ja tu gadam i gadam, a formalności czekają. Nie będę pana dłużej zatrzymywał. Proszę, oto broszury informacyjne i formularze podań o zgodę na działalność, panie Murdak. Zwracam uwagę, że opłatę należy uiścić PRZED zamachem. Przyjmujemy dolary, euro i jeny. Jeżeli nie ma pan wyżej wymienionych walut, przysługuje panu prawo wymiany po kursie lotniska. Hmmm, muszę nadmienić, że nie jest to bardzo korzystny kurs... – To jest skandaliczna pomyłka! – wykrzyknął Hosni Murdak, przepraszam, Marduk. – Zostałem tutaj haniebnie znieważony! Jestem biznesmenem i przyjechałem do Polski w interesach! Proszę mnie stąd wypuścić! Żądam widzenia z konsulem Egiptu! – Ciszej, nie tak głośno. Tu jest bardzo nerwowa praca... Pomyłka, powiada pan... – zafrasował się urzędnik, a w drzwiach pojawiło się kilku dobrze zbudowanych mężczyzn w czarnych kominiarkach. – Cóż, jeżeli da mi pan szansę, postaram się to sprawdzić. Aczkolwiek, muszę powiedzieć, komputer nasz rzadko się myli. W takim razie poproszę paszport. – Ale przecież mój paszport zabrała Straż Graniczna! – zawołał Hosni z nieudawaną rozpaczą. Gdyby nie ta jego okropna fizjonomia, zapewne mógłby wzbudzić odrobinę litości. – Ach taaak? – zdziwił się naczelnik do spraw terrorystów – Och, to się da szybko naprawić. Proszę podać mi nazwisko funkcjonariusza i jego numer służbowy... – Nie znam jego nazwiska, ty chrześcijańska gnido – zaklął terrorysta i ugryzł się w język. – Ja protestuję! – zawołał urzędnik – Tutaj obraża się moje uczucia religijne! Wniosę skargę do pańskiej ambasady, panie Harry Murtaugh! Za korpulentnym jegomościem zatrzasnęły się drzwi. Terrorysta rozejrzał się dziko. Jak się wydostać z tej matni? Za chwilę drzwi znowu się otworzyły. Tym razem stał w nich wysoki, chudy mężczyzna w koloratce. – Ojciec Serafin, proszę do mnie mówić „ojcze”. Czy pan Ozzy Mandac? – Nazywam się Hosni Marduk, błagam, niech ktoś to wreszcie zapamięta! – Ależ nie ma się czym denerwować, mój synu, ja na przykład już zapamiętałem. Ale do rzeczy. Odpowiadam na tym lotnisku za poszanowanie przekonań religijnych, zarówno naszych drogich gości, jak i miejscowego personelu. Nasz kraj, nie chwaląc się, ma najlepszą w Europie tradycję tolerancji religijnej. Weźmy na przykład Żydów... Ale, ale. Może ja panu będę opowiadał, a pan w tym czasie wypełni formularze? Po co tracić czas na próżno, panie Hossy Mantuk? – Nazywam się Hossy... Eee... Hosni Marduk. – Ależ oczywiście. To co, wypełniamy papierki? Prawda, że proste? Nasi specjaliści już o to zadbali. – Ale tu jest napisane: numer paszportu... – No i w czym problem, panie Malpuk? – Jestem Marduk. A paszport zabrał mi wasz... – Terrorysta machnął ręką. – A zresztą. Skoro już pan tu jest, czy może mi pan pomóc się stąd wydostać? Muszę odzyskać paszport, mój bagaż pewnie już ukradli... – Z przykrością wtrącę, że to wysoce możliwe. – ...a mam naprawdę pilne spotkanie w Warszawie. Bardzo pana proszę. – Cóż, zobaczę, co da się zrobić, mój synu. Pomódlmy się... Żartowałem! Wracam za chwilę, jakby ktoś pukał, nie otwieraj – zawołał duchowny i wyszedł, zamykając za sobą drzwi na klucz. Ali Fatza znowu został sam. Pośpiesznie wypełniał formularz za formularzem. Może, jak już te papierki przemieli miejscowa machina biurokratyczna, wreszcie go wypuszczą? Numer paszportu, imię ojca, nazwisko panieńskie matki – Inszallah, co to takiego? Zaznaczyć „x” w polu, jeżeli stwierdzenie jest prawdziwe. Byłem/łam męską/żeńską prostytutką... Zażywałem/łam narkotyki... Jestem nosicielem/lką HIV... Napisać krótki życiorys, w tym wymienić wszystkie szkoły podstawowe, numer paszportu... Zrobiło mu się wszystko jedno. Zapragnął nagle, aby jego szykowny, prążkowany garnitur utkany był z poliekspleksu, a w obcasie lewego buta znajdował się detonator. Ech, zewrzeć ostatnie w życiu przewody i obudzić się w Raju... Ale na razie trzeba czekać, aż te niewierne psie syny odnajdą idiotę, który mu zabrał paszport. Bez tego nie zdoła uzupełnić pól w większości formularzy. Czas mijał. Ali mamrotał modlitwy. Wydawało mu się, że ściany i sufit powoli się zbliżają. Zrobiło się duszno. Czy z tej kratki wentylacyjnej pod sufitem nie wydobywa się błękitny dymek? Nagle żarówka w sufitowej lampie syknęła ostrzegawczo i zgasła. Zapadła ciemność. Szczęknęła klamka. Potem jeszcze raz. – Panie Merdel! To ja zablałem panu pasport. Plose otwozyć, to go panu oddam! Kazali mi go oddać! Pan otwozy, nie? – Nazywam się Murdas, nie, Marduk! Przecież nie mam klucza! – Eee? To pan nie zamknął sie dla demonstracji głodowej? Bo mnie powiedzieli, ze pan tutaj dogowyra, zeby dostac pasport nawzajem! To ja go panu psyniosłem, o tutaj go mam, jak pan otwozy, to ja go moge panu dać. – *Allahu akbar*! Ja nie mam klucza, wy pogańskie, niewierne świnie, ohydne syny białej dziwki! – Tak, tak, syny. Pseplasam, cy pan chce pserwać głodową demonstrację? To ja panu psyniose schabowego z kuchni, ale pan musi otworzyć. Halo? Halo? W kąciku ust terrorysty pojawiła się kropelka piany. Upadł na podłogę, szarpiąc oburącz kołnierzyk jedwabnej koszuli. – *Allahu akbar*! *Allahu akbar*! – mamrotał nieprzytomnie, niczym brzytwy łapiąc się najważniejszej modlitwy wahabickich terrorystów. W tej chwili pan Wiesław Pieczonka uznał, że już wystarczy. Uruchomił mikrofon. – Raban-jeden, tu Miotła, zgłoś się. Temu panu już dziękujemy. Załadujcie go na ten sam samolot, na który prowadzą Hakima Mustafę. – Rozkaz. -------------------------------------------------------------------------------- Pan Wiesław Pieczonka siedział w fotelu kosmicznym w podziemnym centrum dowodzenia operacją, dzięki której Rzeczpospolita miała raz na zawsze uwolnić się od plagi terroryzmu. Przed nim stała ściana monitorów, na których wyświetlały się podobne do siebie pokoiki zainstalowane na wszystkich dworcach, lotniskach i portach, w których odbywał się ruch międzynarodowy. Akcja nabierała tempa. W tej chwili mogli się już pochwalić pełną odpornością na napływ nowych terrorystów. Polska wkrótce stanie się w oczach muzułmańskich fanatyków bardzo nieatrakcyjnym miejscem do organizowania zamachów. Trzeba jeszcze tylko dopracować działanie służb wewnętrznych. A to nie takie proste. Kraj jest duży, niewielkie grupki obcokrajowców bez trudu mogą wtopić się w kolorowy tłum na krakowskim bazarze, zniknąć, by wkrótce pojawić się na plaży w Jastarni. Spokojnie, na to też jest rada. Dotychczas ich siłą była biurokracja. Teraz pora na odrobinę chaosu. Przygotowania do operacji trwały zadziwiająco krótko. Negocjator MZiZu nie zdawał sobie sprawy, jakie pokłady zaangażowania drzemią w jego rodakach. Jak każdy w miarę mądry człowiek, był przygotowany na to, że mógł się pomylić. Ale zupełnie nie spodziewał się aż takiego sukcesu. Plan operacji wymagał współpracy dosłownie wszystkich urzędów publicznych, angażował także, choć pośrednio, Sejm, który pod wpływem pierwszych posunięć organizacyjnych odpowiedział ekspresowym porodem rozlicznych nowelizacji ustaw regulujących działalność służb państwowych. Zanim zespół zdążył zareagować przez skooperowanych polityków, Wysoka Izba rzygnęła też konwulsyjnie serią ustaw wymierzonych w prywatnych przedsiębiorców. Cóż, gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Już w czasie działań hamujących entuzjazm władzy ustawodawczej uregulowano na nowo kwestie edukacji, komunikacji i ruchu drogowego. Ale niezbędne podstawy pod operację antyterrorystyczną zostały uczynione. Urzędnicy jakby tylko czekali na taką okazję. A przecież w większości wypadków nie oczekiwano od nich niczego więcej poza skrupulatnym wypełnianiem swoich obowiązków. Teraz także nie wymagano niczego specjalnego, a jedynie odrobinę poluzowano wędzidło procedur i popręg kontroli. -------------------------------------------------------------------------------- Dewan Raja Abdullah przemykał brudnymi zaułkami warszawskiej starej Pragi. Ubrany w gustowny, różowy dres i chińskie, siwe adidasy wyglądał jak jeden z tysięcy wietnamskich imigrantów, którzy, w przeciwieństwie do leniwych Afgańczyków lub Turków, uważali właśnie Polskę za swoją Ziemię Obiecaną. A to sprzyjało skośnookim terrorystom z indonezyjskiej komórki Kalb Allah. To właśnie im udało się zbudować tutaj najbardziej trwałą i prężną strukturę, dzięki której przeprowadzono już osiemnaście udanych akcji. Ostatnio jednak poszczególne węzły terrorystycznej sieci niespodziewanie milkły. Łącznicy, nastolatki z blokowisk, z nudów nawracający się na wojujący islam, wymawiali się nadmiarem obowiązków w szkole. Ich starsi koledzy z pewnym stażem w organizacji golili brody i zamiast do meczetu, cwałowali na dyskoteki, jakby na powrót odkryli rozkosze skryte w dziewczęcych, spoconych ciałach. I nie pomagały obietnice, że w Raju nie takie hurysy będą się do nich w kolejkach ustawiać. Toż już nawet nie chcieli kupować haszyszu! Ale nie to było najgorsze. Dewan Raja Abdullah nie mógł nawiązać kontaktu z pięcioma „uśpionymi” w Warszawie zamachowcami-samobójcami. Z tego powodu nie powiódł się już jeden misterny, tkany z mozołem przez ostatnie trzy lata, międzynarodowy plan. Stu sześćdziesięciu samobójców miało równocześnie wysadzić się w powietrze w pociągach metra. I wysadzili się – wszędzie oprócz Warszawy. Za porażkę odpowiedzialność ponosił przywódca – Dewan Raja Abdullah. Za karę mógł dostać rozkaz osobistego udziału w jakimś zamachu. Na samą myśl przechodził go dreszcz. Co za absurd! Jeszcze by tego brakowało! Jemu się podoba na tym świecie. Szczególnie tutaj, w Polsce. No, może trochę za zimno, ale da się wytrzymać, w końcu to nie Raj. Ale niewiele mu brakuje. Tak czy owak, zamach się nie udał. Zginęło wielu oddanych Sprawie bojowników we wszystkich (oprócz Warszawy) wielkich miastach Polski. Co z tego, że poświęcili swoje cenne żywoty, skoro nie tylko nie odnotowano żadnych ofiar, ale wręcz nie odnotowano zamachów w prasie? Z nieznanych terrorystom powodów od jakiegoś czasu żaden pociąg, nie tylko miejskiej kolejki podziemnej, nie zdołał przejechać trasy zgodnie z rozkładem. Nie lepiej było z pasażerami. Pojawiali się na dworcu nagle i tłumnie, w niespodziewanych momentach, by po godzinie lub szybciej nagle gdzieś się rozejść, zniknąć, rozwiać niczym dym z nargili. W takich warunkach nie da się normalnie planować zamachów! Dewan Raja Abdullah zatrzymał się pod odrapaną, starożytną kamienicą. Doskonała kryjówka i całkiem niedaleko od centrum. Piętnaście brudnych, zapyziałych lokali zamieszkiwało łącznie prawie trzystu skośnookich Wietnamczyków, Laotańczyków i innego niewiernego tałatajstwa. Ale jedno mieszkanko wynajmowała organizacja. Tkwiła w nim, już od dwóch lat, specgrupa do jednego, najważniejszego zadania: wysadzenia w powietrze budynku Sejmu. Ściśle zakonspirowani, świetnie wyszkoleni fachowcy-samobójcy, przysłani tutaj prościuteńko z medresy w Sumbawa. Niezawodni, nieskazitelni, twardzi, doskonali. Trzeba sprawdzić, czy i oni nie wyparowali. Dewan przypomniał sobie regułę: doniczka w oknie po lewej stronie, bezpiecznie. Doniczka po prawej, zostaliśmy spaleni – zabrali nas albo się wyprowadziliśmy. Lidera terrorystów oblał zimny pot. Doniczki nie było. Na piętro dostał się biegiem, przeskakując po dwa stopnie. Co to ma znaczyć? Drzwi otwarte? Z wnętrza dobiega melodia polskiej, skocznej piosenki. Dewan rozumiał piąte przez dziesiąte, coś o witaminach i dziewczynach. Zebrał się w sobie i zamaszyście wkroczył do lokalu. W głównym pokoju, w zamyśle służącym jako sala modlitw i arsenał, na puszystym dywanie sprezentowanym terrorystom przez sieć sklepów „Pakistan”, poniewierały się jakieś pijane dziewoje w rozchełstanych dresach. Oblegały szczelnie trzech skośnookich dżentelmenów o głupkowatym wyrazie twarzy. Widać i czuć było, że ostatnio palono tu haszysz w nargilach. Na kilogramy. Atmosfera była cokolwiek ciężkawa, ale zrelaksowana. Pod ścianami piętrzyły się tekturowe pudła, z których wysypywały się niezliczone pary skarpetek. Na podłodze, pod parapetem jednego z okien straszyła rozbita doniczka z pelargonią. Kwiatek smętnie usychał. – Co tu się dzieje?! – wrzasnął po arabsku Dewan, żeby nie zniszczyć konspiracji. – Eee... A pan kto? – obudził się jeden mieszkańców. – Kontrola? Na to hasło w pokoju powstał pewien tumult. Dziewoje zostały błyskawicznie zapięte pod szyję i wygonione do drugiego pokoju, w zamyśle pełniącego rolę sypialni. Nie obeszło się bez przekleństw w miejscowym dialekcie. I sypiących się na podłogę skarpetek. – Powodzenie swoje będą winni Najwyższemu, który opiekuje się tymi wszystkimi, którzy Mu się podobają – wyrecytował Dewan hasło dnia. Sura Ar-Rum, werset czwarty. – Bo On jest potężny i mądry – odparli mężczyźni chórem. Poprawili dresy i ustawili się w szeregu. – Jestem miejscowym dowódcą – oznajmił Dewan Raja Abdullah, choć tylko on mógł znać hasło. – Lepiej się wytłumaczcie z tego, co tutaj zastałem. Winowajcy speszyli się. W końcu najodważniejszy wystąpił naprzód. – Bo... My... Zmieniliśmy zdanie. – Jak to – zmieniliśmy? – zapytał groźnie dowódca. – No... Postanowiliśmy się ożenić. Tutaj są dobre żony... – Wynajęliśmy stragan na Kiercelaku i handlujemy tekstyliami. O, tymi pod oknem. – Ale trzydzieści procent zysku przelewamy na konto Kalb Allah w Tel-Awiwie... – Co to ma znaczyć? – Dewan Raja Abdullah nie wierzył własnym uszom. – Przypomnijcie sobie surę al-Ar’af, werset trzydziesty czwarty[^3] i złóżcie wyjaśnienia! [^3]: „*Dumny, który się oddali od Islamu i jego prawdzie zaprzeczać będzie, zostanie wiecznym ogniom oddany.*” Tłum. Jana Murza Tarak Buczacki, nakładem Aleksandra Nowoleckiego, Warszawa 1858. – Bo tu się nie da wytrzymać! – Nie wytrzymał najodważniejszy. – Cały czas nachodzą nas jacyś inkasenci i pytają, czy tu mieszkają cwaniacy. Na ulicę strach wyjść, bo zaraz zaczepiają nas mundurowi i wypytują, jak najłatwiej wyemigrować do Bahrajnu! Chcą wiedzieć, czy nie brakuje tam stójkowych. Kilka razy w tygodniu musimy pomagać mechanikom samochodowym, którzy tutaj na podwórku mają swój warsztat, przemalowywać tablice rejestracyjne. Jusuff kończył Wydział Artystyczny na uniwersytecie w Dżakarcie... W tym momencie przez ciągle otwarte drzwi wepchnęło się do mieszkania czterech łysych osiłków w gustownych dresach z lampasem i skórzanych kurtkach. Flankował ich zasuszony pokurcz z aktówką w ręku. Za nimi dreptał młodociany asystent z notesem. – Witam szanownych zebranych. Ireneusz Kopeć, komornik miejscowego rewiru. Zgodnie z wyrokiem... Hmmm, tak, tak... I tak dalej... Niniejszym dokonuje się windykacji dóbr na kwotę stu czterdziestu tysięcy euro, słownie... – Co to ma znaczyć?! – wrzasnął tym razem łamaną polszczyzną Dewan Raja Abdullah. – Znaczy to, szanowny panie, iż zabieramy stąd ten dywan, jeżeli panowie łaskawie zechcecie z niego zejść. A co tam mamy w drugim pokoju? O! O. Zapas szarego mydła! Panie Wiesiu! – zawołał najstarszego z osiłków. – Proszę tutaj, z woreczkiem, jeśli łaska. W dzisiejszych czasach szare mydło jest na wagę złota, wie pan – zwrócił się ponownie do Dewana – nie zawiera żadnych kremów przeciwzmarszczkowych, perfum, moja córka, rozumie pan, od tego normalnego dostaje jakichś parchów i potem wstydzi się iść do szkoły... O? O. Telewizorek z dekoderem netu. Doskonale. Opieczętujemy i pan Wiesio zabierze. Ale o czym to ja... Przywódca lokalnej siatki terrorystycznej Kalb Allah, Dewan Raja Abdullah stał i nie wierzył własnym oczom. Potężnie zbudowani urzędnicy tego przeklętego kraju właśnie wynieśli zapas trotylu i ukryte w obudowie telewizora zasobniki z bakteriami zabójczego trądziku himalajskiego. A on nic nie mógł zrobić. Za słabo czytał po polsku, a poza tym nie był pewien, czy jego karta pobytu została poprawnie sfałszowana. Tymczasem komornik dalej gadał: – Tak, tak, szanowny panie. Niestety, musimy też zabrać tę srebrną zastawę i obrusik – tu wskazał ołtarz. – Mmm, a cóż to? – skinął małym palcem na ozdobny Koran. – Panie, hmmm... Więcławski, proszę dopisać do listy, hmmm... Niech to będzie encyklopedia, sztuk jeden. – Stop, zabraniam! – rozdarł się lider terrorystów i dopadł komornika. Bezceremonialnie złapał go za kurtkę i wciągnął do łazienki. Spod nóg pryskały w popłochu karaluchy. – Panie urzędniku, ja mam pieniądze. Złote krugerrandy, brylanty, dolary. Ile muszę panu zapłacić, żeby pan zostawił tych moich, hmmm... Kuzynów, tak, kuzynów, w spokoju? – Co słyszę? – komornik żachnął się z lekka. – Czyżby szanowny pan proponował... – Ależ skąd, proszę to potraktować jako drobny dowód sympatii – mamrotał terrorysta, gorączkowo grzebiąc pod gumką dresu po stronie pleców. Gdzieś tam powinny kryć się zwoje z pieniędzmi. – Czy dwadzieścia tysięcy euro w złocie zapewni nam pana przyjaźń? Twarz urzędnika zastygła w wyrazie głębokiej, zimnej niechęci. Od chłodu, jaki nagle zaczął promieniować z całej jego postawy, niemalże zaparowały mu grube szkła okularów. – Tak, ja wiem, jaką polscy urzędnicy mają opinię w świecie. Korupcja, nepotyzm, przekupstwo, niekompetencja – taki jest nasz obraz. Ale ja, powiadam panu, nie należę do tej... hmmm, grupy. Mnie pan byle czym nie przekupi. Nazwisko i numer karty pobytu albo wzywam policję! – Trzydzieści tysięcy? Komornik aż się żachnął. – Pięćdziesiąt tysięcy w złocie, karta stałego klienta na Air Indonesia ze zniżką trzydzieści procent na każdy przelot i hasło do apartamentu na Bali – jęknął w ostatniej chwili Dewan. Zapadła cisza. Na chwilę. Spośród zmarszczek wypełzł na twarz urzędnika uśmiech. – Nooo, tak ze mną rozmawiaj, robaczku. Dodaj do tego ten zapasik mydełka i telewizorek, żeby dwa razy nie chodzić, i już się dogadaliśmy. – Nie! – zawołał rozpaczliwie dowódca terrorystów. – Niech pan zabierze dywan i Koran, ale niech pan zostawi tro... mydło, chciałem powiedzieć. I telewizor. Koniecznie. Błagam! – błagał. – A co tu do mnie, taki jeden z drugim, kozia śledziona, ani be, ani me, ani kukuryku, święty boże nie pomoże ci serdeńko, z taką gadką? – obruszył się szczerze komornik. – Biorę, co chcę, bo takie jest, widzisz, robaczku świętojański, prawo, jak się nie podoba, to do widzenia! Na to hasło w drzwiach stanęli łysi panowie, którzy właśnie wrócili z dołu po wyniesieniu zarekwirowanej kanapy. – Nie! – zakazane w negocjacjach słowo znowu przedarło się przez zaciśnięte wściekle zęby Dewana Raji Abdullaha – Ależ, co ja gadam. Bierzcie już, co chcecie. – O. O! Tak do mnie mów, kochanieńki, że się tak wyrażę. Pan pozwoli, że pokrótce wytłumaczę mu, jakie niewątpliwe korzyści odniesie z tej niewielkiej transakcji: po pierwsze, wśród moich pracowników jest agent Urzędu Imigracyjnego, który chwilowo pozostaje ślepy na niewątpliwe uchybienia w legalności pobytu pańskich totumfackich. Jak pan, jako przybysz już zasiedziały w naszym pięknym kraju, co przypuszczam, wsłuchując się z uwagą w pański znakomity akcent, zdaje sobie znakomicie sprawę, iż w świetle lokalnych przepisów nie ma możliwości, abyście nie popełnili jakiegoś przestępstwa. Bo jakże mieć na ten przykład aktualną pieczątkę z datą na karcie pobytu, jeżeli jej nie przybiją bez aktualnej karty pobytu? A karty pobytu przecież nie wydają bez aktualnej pieczątki na karcie pobytu. Rozumie pan? Kwadratura koła, a kółko się zamyka, że się tak wyrażę. Po drugie... A potrzebne panu jakieś po drugie? Tak gadając i rzucając dygresje, komornik powoli, lecz ruchem jednostajnym, kwapił się ku drzwiom. Jego pomagierzy tymczasem odstawili kanapę i dywan do przedpokoju i podążyli za szefem. -------------------------------------------------------------------------------- Wiesław Pieczonka przewinął zapis kilka minut wstecz i po raz kolejny obejrzał , jak pewien indonezyjski biznesmen straganowy wije się pod biurokratycznym batem najsprawniejszego w stolicy komornika. I tak kolejne oczko w rozległej siatce terrorystycznej oplatającej ten udręczony przez historię i położenie geograficzne kraj zostało rozbrojone, czyli rozplecione. Z groźnej broni pozostały tylko nieliczne środki szkolone do jej przenoszenia, a i te cokolwiek zdezorientowane i o bardzo obniżonym morale: kiedy weźmie cię w obroty Środkowa Europejka znad Wisły, głupie myśli o samobójstwie idą precz szybciej, niż tramwaj ucieka staruszce sprzed nosa. Tak. Na razie odnosimy sukcesy, pomyślał pan Wiesław. Zachciało mu się uczcić ten sukces filiżanką herbaty z cukrem. Wywołał książkę adresową w poszukiwaniu pokoju socjalnego. Najpierw nie mógł znaleźć, bo nie domyślił się, że obsługa ekspresu do herbaty podlega bezpośrednio pod Departament Administracyjno-Gospodarczy. Kawiarka długo nie podnosiła słuchawki. W końcu po drugiej stronie odezwał się męski głos. A właściciel tego głosu miał pełne usta. – Fego? – Ech, chciałem zamówić herbatę do pokoju czterysta... – To se pan zrób! Co to, nie masz pan czajnika? Wiesław Pieczonka, główny negocjator MZiZu rozejrzał się uważnie po pokoju, tak na wszelki wypadek. – Hmmm. Obawiam się, że nie. – To se pan kup! – Rozległ się trzask przerwanego połączenia. Tak. Na razie odnosimy sukcesy. Oczywiście, nic nie przychodzi za darmo. Pewną cenę trzeba będzie nam zapłacić, pomyślał pan Wiesław. I oby nie była za wysoka. Zatem udało im się uszczelnić granice przed infiltracją ze strony terrorystów. Zdołali też rozsupłać misterną, tkaną latami sieć organizacji uśpionych zamachowców, wyrywając tym samym bestii te zęby jadowe, które już zdołała wbić w rozdarte historią ciało ojczyzny wybitnych emigrantów. Miejmy nadzieję, że tajniacy nie przeoczyli jakiejś ukrytej szajki wolnych strzelców, pomyślał nie w porę pan Wiesław i pochylił się nad „inteligentnymi” papierami. -------------------------------------------------------------------------------- Diego Sanchez osiadł w tym urokliwym zakątku świata przed trzema laty. Zatrudniono go jako dostawcę kanapek w biurowcach ministerstw. Firma cateringowa pozostawała własnością niejakiego Lesława Mróweczki, lecz cichym, większościowym udziałowcem była cypryjska spółka informatyczna „Bizagy”. Zarząd tejże składał się w całości z emerytowanych inżynierów meksykańskiego pochodzenia, którzy dorobili się fortuny na sprzedaży nakładek na okna programów, przestawiających ich układ na lustrzane odbicie, aby mieszkańcy krajów, w których czyta się od prawej do lewej, nie odczuwali dyskomfortu podczas pracy przy komputerze. Sukces zawdzięczali przychylności rodziny książęcej Ar-Zafarrani z Jemenu, która kontrolowała dystrybucję jedynie słusznych systemów w całym regionie arabskim. Wszystko w pełni legalnie, żadnych podejrzeń i dziwnych powiązań. Urzędnicy lubili tego kędzierzawego, brodatego Latynosa o wesołym usposobieniu. Szczególnie że dla każdego z nich miał przygotowany rabacik „tylko dla szanownego pana”. Strażnicy przy wejściach nie zwracali już na niego uwagi, wszystkie drzwi, także te do tajnych kancelarii, stały przed nim otworem. Ludzie muszą jeść. Podobno nawet pięć razy dziennie. Był piękny, czerwcowy, niedzielny poranek, kiedy Diego relaksował swoje gibkie ciało akrobaty na rattanowym fotelu w ogródku luksusowej kawiarni „Lubeczka”, racząc się słodką kawą z mlekiem. Wkrótce pojawił się kelner. Na tacy niósł wspaniały puchar lodowy z wisienką i ciasteczkiem w kształcie półksiężyca. – Z pozdrowieniami od stałego klienta – mruknął, postawił deser przed Latynosem i zniknął na zapleczu. Diego, udając, że ogląda się za odsłoniętymi tyłeczkami stołecznych piękności, pomacał dyskretnie podstawkę pucharu. Na spodzie naczynia przyklejona była fiszka z ceną i kodem kreskowym. Szybko oderwał naklejkę i schował do portfela. Dopiero wieczorem, w domowym zaciszu mógł przeczytać zaszyfrowane rozkazy. „Gdy miesiąc pełnię osiągnie, wielbłądzice ryczą, pragnąc mieć dzieci. Słońce zachodzi wcześnie, zanim wieloryb drugi wciągnie wdech. Czytaj Pismo i bądź ostrożny.” Ostatnie zdanie nie należało do szyfru, lecz było przyjacielską radą od jego imama. Mógł sobie co prawda darować, bo co tu innego miał robić po godzinach pobożny muzułmanin? W telewizji nie dość, że same bzdury lecą, to jeszcze przetykane gęsto kłamstwami. Na dyskotekach tylko w mordę można dostać, a do czytania dla przyjemności Diego szczególnej muzyki w duszy nie czuł. Pozostawało wgłębianie się w tajemnice wersetów Koranu, a żeby było trudniej, to w oryginale. Co prawda muzułmanie uważają, że Bóg mówi po arabsku, zatem rozważanie tłumaczeń mijałoby się z celem, wyobraźcie sobie. Zaszyfrowana wiadomość brzmiała dosyć optymistycznie. Wyznaczono mu dokładny termin wykonania zadania. Najwyraźniej długi okres uśpienia dobiegł końca. Może wreszcie opaść nienawistna skóra głupawego, sympatycznego Latynosa i wyłonić się spod niej surowa twarz Herzoga ibn Kusaja, wahabity z germańskim rodowodem. Syna rodowitej Niemki i napływowego Persa. Przeszkolonego ongi w niemieckich oddziałach Sturmzutodtgemeinen bezwzględnego zabójcy, genialnego snajpera. Nawróconego na wiarę ojców (a właściwie ojca) pod wpływem klarownych i szczerych słów imama Hamburga, który zresztą wkrótce głupio zginął w policyjnej obławie. W całej Europie nie znalazłaby się groźniejsza mieszanka. Herzog ibn Kusaj wyszczerzył zęby w okrutnym uśmiechu. -------------------------------------------------------------------------------- Dach był stromy i śliski. Od rana siąpił deszczyk, paraliżując ruch na stołecznych ulicach. Auta stały w niekończących się korkach, lecz kierowcy zachowywali pokorny spokój. Nowe przepisy kodeksu pracy rozszerzały liczbę przyczyn, dla których można się było spóźnić do pracy. Zamachowiec tkwił pod maskującą czerwoną pałatką w brązowe pasy, która miała imitować dachówkę-karpiówkę. Z mizernym skutkiem, ponieważ w tym kraju czerwony był brązowy, a brązowy – szary. Kwaśne deszcze. Ale co robić. Snajpera uczą cierpliwie znosić Boże dopusty, w tym kategoryczne wezwania od pełnego pęcherza, muchy robaczywki, które postanowiły urządzić sobie zlot na lufie jego nowiutkiego stiflera-mastiffa z przedłużoną lufą, a nawet kropelki potu spływające za kołnierz, topiące liczne mrówki maszerujące trasą pomiędzy pośladkami, na skos przez plecy i w dół, pod pachę. Przecież wywiad nie mógł przewidzieć, że właśnie tutaj biegnie ich prywatna autostrada pomiędzy lodówkami bałaganiarskich lokatorów kamienicy. Bo nie było żadnego wywiadu. Już od wielu miesięcy. Wszystkie kontakty zamilkły. Herzog zlizał pot z górnej wargi i jeszcze raz spojrzał w celownik. W okularze widniał wyjazd z budynku Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. To właśnie stąd, omijając zapory przeciwczołgowe, stanowiska karabinów i potykacze, miała wyjechać czarna limuzyna z Pasażerem na pokładzie. Półtorej godziny temu. Jak zawsze o tej porze, pani premier zwykła osobiście udawać się do domu i wyprowadzać na spacer swojego najukochańszego kanapowca rasy lhasa apso o imieniu Dzwon. Do dziś najwyraźniej. Co tam, niech sobie psiunio skamle za panią, ona ma ważniejsze sprawy na głowie. Takie są właśnie kobiety, rozmyślał wściekły Herzog ibn Kusaj. Nie można na nich za grosz polegać. Tymczasem chmury na niebie ściemniały, a wkrótce dachówkę-karpiówkę – ozdobę dachów śródmiejskich kamienic – skropiła ciepła, letnia ulewa. Jakieś dwa milimetry na godzinę. Herzoga ibn Kusaja o mało nie zmyło z dachu. Karabin musiał zapakować do futerału na wędki. Dzisiaj nici ze strzelania. -------------------------------------------------------------------------------- Herzog ibn Kusaj nie miał zwyczaju się poddawać. Cóż z tego, że wszelkie kontakty wywiadowcze zamilkły? Czy sam nie miał oczu? Czy nie szkolono go w białym wywiadzie komputerowym? Czy znowuż tak trudno rozpracować publiczny cel, jak pani premier tego zaplutego karła Europy? Szczególnie że codziennie odwiedzał Kancelarię Prezesa Rady Ministrów z wiklinowym koszem pełnym kanapek. Po kilku tygodniach dyskretnej obserwacji zamachowiec dysponował już nowym planem. Pani premier miała genialną ochronę. Nie zdarzyło się bodaj ani razu, żeby opuściła kancelarię o tej samej porze, w tym samym pojeździe. Szyk wozów obstawy również wyglądał na losowy. Co gorsza, czasami niektóre z nich odłączały się od kolumny, by po jakimś czasie do niej powrócić. Niekiedy cała kolumna rozpraszała się niespodziewanie na skrzyżowaniu i każdy wóz pędził na sygnale w innym kierunku. Do tego dodajmy korki blokujące miasto o przypadkowych porach i w nieprzewidzianych miejscach. Coś nie grało z tymi komputerowymi systemami regulacji ruchu. Krótko mówiąc, ofiara nie dawała zamachowcowi dobrej okazji. Pozostawała jeszcze rezydencja pani premier, jednak rozkaz był jasny. Zastrzelić w miejscu publicznym, żeby krew z rozbitej głowy ochlapała wszystkich dookoła. Żeby wszędzie pętali się dziennikarze. I spanikowany tłum. A o siódmej rano, przed drzwiami domu, trafić się mogło ledwie kilku paparazzi. Ale co robić? Lepiej zabić w kiepskim miejscu, niż w ogóle nie zabić. Dokonawszy tej konstatacji, niegdysiejszy Diego Sanchez udał się na Dworzec Centralny, gdzie w jednej ze skrytek kolejowych czekał na niego stifler-mastiff z przedłużoną lufą. Transport kolejowy w tym pięknym kraju niespełnionych marzeń i obietnic od wielu lat popadał w ruinę, lecz nigdy całkowicie nie popadł. Od czasu do czasu jednak jakiś pociąg wyruszał z peronu któregoś tam, żeby z tradycyjnym opóźnieniem dojechać na miejsce. Ostatnio było z tym coraz gorzej. Składy myliły tory, blokowały się wzajemnie na zwrotnicach, pasażerowie koczowali na dworcach w nadziei, że jednak zdołają się wyrwać z pułapki. Dlaczego kolej nie upadała? Otóż dlatego właśnie, że była dotowana przez państwo. I wcale nie dlatego, że na stacjach i dworcach prowadziła dodatkowe interesy. Jednym z nich były sławne już w całej Europie skrytki. Uważano je za pewniejszą przechowalnię niż skarbce szwajcarskich banków. Stalowe szafy o różnych rozmiarach zastawiały kilometry podziemnych korytarzy, rosły niczym żywopłot wokół dworców w wielkich miastach, kuliły się po kątach prowincjonalnych stacyjek. Wystarczyło znaleźć wolną, wsunąć kartę do czytnika, wnieść opłatę z góry – i można było w niej schować, co się komu podobało. Nikt tego nigdy nie sprawdzał. Nikt. Herzog ibn Kusaj dobrze o tym wiedział. Nie mógł znaleźć lepszej kryjówki dla ciężkiego, snajperskiego karabinu. Wśród zastawionych szafami korytarzy Dworca Centralnego panowała atmosfera dyskrecji i wzajemnego poszanowania tajemnic. Jakież zatem zdziwienie ogarnęło niedoszłego zamachowca, kiedy nie tylko nie znalazł broni w skrytce, ale też samej skrytki! Pani w informacji kolejowej jak zwykle nic nie wiedziała. – Przenumerowali, podobno zarządzenie dyrekcji kolei dla polepszenia jakości usług, jak zwykle – poinformował go żebrak okupujący górny kraniec schodów ruchomych. – Różne już mieli pomysły... Co tu robić, myślał gorączkowo terrorysta, aż wreszcie podjął desperacką decyzję: koktajl Mołotowa! -------------------------------------------------------------------------------- Wstawał piękny, wrześniowy poranek, kiedy pani Premier Rzeczpospolitej Polskiej Zuzanna Mokrzycka wyszła na spacer ze swoim chihuahua. Za nic nie chciała zlecić tej czynności służbie. Wczesny spacer z psem stanowił dla niej jedyną chwilę prawdziwego relaksu w tych trudnych czasach, kiedy paparazzi, przeciwnicy polityczni, zamachowcy, petenci, członkowie gabinetu, a czasem nawet byli mężowie czaili się za każdym drzewem i ciągle czegoś od niej chcieli. W towarzystwie ulubionego zwierzaka wreszcie mogła się odprężyć, poczuć swobodnie i bezpiecznie. Mogła. Jednak przepisy o ochronie VIP-ów na to nie pozwalały. Otaczali ją zatem oficerowie BOR, dwóch w pobliżu, jeden drzemał z otwartymi oczyma w uruchomionym samochodzie powoli toczącym się z tyłu grupy, a dwóch krążyło w większej odległości, groźnymi minami odpędzając wczesnych spacerowiczów. Słońce dopiero wspięło się ponad okoliczne dachy bogatego osiedla domów jednorodzinnych, ale nie zdążyło jeszcze ukryć się za chmurami. Po trotuarach i chodnikach pełzały pomarańczowe plany światła, niby odległe wspomnienia pożarów, jęków mordowanych... A w każdym razie płomieni ognisk i skwierczenia kiełbasek na grillu, jak to w Polsce na progu jesieni. Spokój aż parował z uśpionego jeszcze osiedla, zniechęcając ptaki do porannego świergotu. Chihuahua i jego świta zbliżyli się do szczególnie interesującego dla psa skrzyżowania uliczek, przy którym stała latarnia na betonowym słupie, najpopularniejsza wśród okolicznych czworonogów. Każdy musiał pozostawić na niej swój sik – wiadomość dla pozostałych. Ulubieniec pani premier z zapałem oznaczył słup, a następnie oddał się kontemplacji pozostawionych tu ostatnio zapachowych śladów. O dalszym marszu nie było mowy przynajmniej przez kilka minut. Pani premier postanowiła zatem zapalić niepoprawnego politycznie papierosa. I wtedy nagle z bocznej, ślepej uliczki wyskoczył czerwony skuter ogólnie znanej sieci pizzerii. Ochroniarze błyskawicznie dobyli broni. Jeden z nich oddał celny strzał i w ten sposób zakończył nieszczęsny żywot maszyny. Pozostali na sekundę osłupieli. Na skuterze nie było bowiem kierowcy. Sekunda dezorientacji wystarczyła. Przez płot narożnej posesji wyleciała niespodziewanie w stronę pani premier pierwsza butelka z płonącą szmatą wetkniętą w szyjkę. Oficerowie zepchnęli podopieczną z toru lotu pocisku. Jednak już leciały następne, jak groch lub grad. Tymczasem pierwsza butelka rozbiła się, widowiskowo eksplodując płonącą mieszanką. Oficerowie zasłonili panią premier własnymi ciałami, układając się na niej cokolwiek gwałtownie w znaną ze studenckich burs piramidkę. Po następnej sekundzie całe skrzyżowanie ogarnął pożar. Kłęby czarnego dymu zasłoniły wstające słońce. Zapłonęła również z hukiem maska samochodu ochrony, który z wizgiem opon przyszarżował na miejsce zdarzenia, poślizgnął się na płonącej kałuży, zawirował w furkoczącym piruecie i przyrżnął bokiem w płot po przeciwnej stronie skrzyżowania. W tej chwili spoza zasłony dymu i płomieni wyskoczył zamaskowany osobnik i z wyciągniętą przed siebie prawicą pomknął jak strzała w stronę ofiary. Funkcjonariusze ochrony zwrócili w jego stronę lufy, ale już było za późno. W prawej ręce dzierżył bowiem pistolet automatyczny systemu Taylora-Magicka, sześćdziesięcioczterostrzałowe, zielone kompozytowe cacuszko z elektronicznym celownikiem typu HUD integrującym się z osobistym oprogramowaniem wizyjnym strzelca! – Cięcie! – padł okrzyk wzmocniony potężnym megafonem. Wszyscy na moment zamarli. Zdezorientowany zamachowiec potknął się o własne nogi, potoczył widowiskowo, ale nie zgubił broni. Zza sąsiednich płotów i ogrodzeń wyskoczyli z ogłuszającym wrzaskiem komandosi. Wszystkimi trzema uliczkami (czwarta była ślepa) z rykiem syren pędziły radiowozy. – Cięcie, powiedziałem! – darł się ktoś przez megafon. Przez harmider przebił się wizg rotorów śmigłowca, który wyłonił się zza drzew pobliskiego parku i zawisł nad skrzyżowaniem. Potężne, świetlne szperacze skoncentrowały swoje promienie na sylwetce zamachowca. Na ten moment czekał snajper ukryty na dachu jednego z sąsiednich domów. Karabinek pneumatyczny trzasnął i w szyję terrorysty wbiła się strzykawka ze środkiem paraliżującym. Tymczasem na skrzyżowaniu zaroiło się od pracowników technicznych. Jedni gasili płomienie, inni usuwali okruchy szkła, zmywali szlauchami pozostałości po zdarzeniu. Jeszcze inni zwijali kamery, szyny, blendy, kable, wysięgniki z mikrofonami... To wszystko pakowali do eleganckich, srebrzystych kufrów przeróżnych rozmiarów. Odziani w białe kitle osobnicy przypominający lekarzy dokładali starań, by ocucić omdlałego z braku powietrza funkcjonariusza udającego panią premier oraz pieska, który nie dostał dublera. Reżyser nie mógł się nacieszyć: – Panie Pieczonka, serdecznie dziękuję za pomoc. Naprawdę, nie wiedzieliśmy już, skąd wziąć kaskaderów do tego ujęcia, wie pan, nasza kinematografia ostatnio cienko przędzie, no normalnie, ten zamachowiec był świetny, mówię panu, komandosi też nieźle, choć moim zdaniem trochę za sztywno się poruszali, ale i tak to będzie najlepsza scena dziesięciolecia kinematografii polskiej... – Ależ nie ma problemu, jak to się mówi w Ameryce, kiedykolwiek, gdziekolwiek. Proszę się nie krępować i podziękować przede wszystkim samej pani premier, która kazała nam panu pomóc. Za chwilę powinna się tu pojawić, przecież to pora jej spaceru z psem... – A propos psa, czy on przypadkiem jest właściwej rasy? – A robi to panu jakąś różnicę? – Wie pan, mnie nie, ale są tacy fani naszego serialu, którzy potrafią na podstawie dziury w chodniku poznać, że kręcimy w innym miejscu niż trzeba. Taki szczegół jak piesek pani premier może mieć duże znaczenie... – Myślę, że nie będzie to dla nich aż tak istotne, panie reżyserze. Pozwoli pan, że porozmawiam teraz z moim... hmmm... kaskaderem? – Ależ co pan, pędzę do pracy, jeszcze raz dziękuję! – zawołał już z oddali reżyser i wziął się za poganianie pracowników. – Herzog ibn Kusaj, alias Diego Sanchez – mruknął do siebie główny negocjator MZiZu. Terrorysta milczał. Choć nie mógł uwierzyć własnym oczom, rozglądał się wzrokiem zaszczutego wilka, jakby jeszcze w tej beznadziejnej sytuacji szukał drogi ucieczki. Nie miał szans. Dookoła stali w kilku rzędach czarno umundurowani komandosi GANTT z odbezpieczonymi pistoletami Ratkiller w dłoniach. Ich twarze kryły się pod kominiarkami. Zakupiono je na tym samym straganie, na którym zwykli się zaopatrywać przed akcją również terroryści. – Sprytnie pan to sobie wymyślił – odezwał się znowu pan Wiesław, podziwiając konstrukcję, jaką komandosi przywlekli z miejsca, z którego były miotane butelki z koktajlem Mołotowa. – Automatyczny miotacz, jak widzę, zdolny w krótkim czasie wyrzucić kilkadziesiąt pocisków, no nieźle, nieźle... Ciekawe, w jak krótkim... Herzog ibn Kusaj zaryczał i szarpnął się konwulsyjnie, na co stojący w pobliżu komandosi błyskawicznie przećwiczyli na nim piramidkę. W tej chwili na plan filmowy w obstawie pięciu oficerów BOR weszła spacerkiem przystojna kobieta z malutkim lhasa apso na smyczy. – Szanowna pani premier – pan Wiesław zwrócił się do nadchodzącej – przedstawiam pani ostatniego terrorystę, który co prawda zdołał przeprowadzić zamach, ale, jak pani zapewne zauważyła, nieudany. Panowie oficerowie, zejdźcie z nieszczęśnika, jeszcze się nam udusi. – To prawda, to możliwe – potwierdziła przytomnie pani premier. – Ach, więc tak wygląda prawdziwy terrorysta. Muszę się panu przyznać – rzekła nie wiedzieć do kogo, do pana Wiesława, czy też ibn Kusaja – że jeszcze nigdy żadnego nie widziałam. W każdym razie żywego. I przy zdrowych zmysłach. Pokazywali mi tylko nagranie prezentujące działanie służb celnych w gdyńskiej przystani promowej... – Tak, to była wzorowo przeprowadzona część operacji – pan Pieczonka potwierdził ochoczo i wspomniał, jak łatwo im przyszedł tamten sukces. Wystarczyło odwołać prohibicję podczas rejsów promowych i ponownie otworzyć pokładowe sklepy bezcłowe. Efekt przekroczył najśmielsze oczekiwania. Wpadały całe grupy. Pijaniuteńkich obywateli Szwecji kurdyjskiego, czeczeńskiego, albańskiego i bośniackiego pochodzenia celnicy skutecznie łupili z przywiezionych narzędzi mordu i pakowali do znów otwartej trójmiejskiej izby wytrzeźwień. Dwa tygodnie kuracji w tym urokliwym ośrodku (w programie były między innymi zimne prysznice z węża ogrodowego oraz wkuwanie Nad Niemnem Orzeszkowej) i w pełni reedukowani, przeszli terroryści, dziś wzorowi obywatele Unii Europejskiej, wyposażeni w zaświadczenia o trzeźwości, wsiadali ochoczo na pokład promu płynącego do Ystad, Karlskrony czy dokądkolwiek indziej, byle jak najdalej od tego okropnego kraju, w którym co prawda alkohol jest tani, ale kac – okropny. – Czy naprawdę uważa pan, że to ostatni terrorysta, jaki zagrażał naszemu krajowi? – zapytała podchwytliwie pani premier. – Tego nie powiedziałem, ekscelencjo – odparł przytomnie pan Wiesław. – Jeszcze raz chciałbym serdecznie przeprosić za ten... Hmmm... Incydent. Jego grupa była znakomicie zamaskowana. Zanim wpadł koordynator, zdążył wydać rozkaz ataku. Dopiero kilka tygodni temu namierzył go nasz agent na Dworcu Centralnym w Warszawie. Nie znaliśmy celu ani terminu ataku. Połowa naszych ludzi utknęła w korkach, nie doleciały też dwa helikoptery. Ale przecież – zdążyliśmy. W ostatniej chwili, ale zdążyliśmy. Na szczęście w pobliżu znalazła się ta ekipa filmowa... – Dobrze, już dobrze. Czy mogę zatem dziś wygłosić exposé, w którym zapewnię wyborców, że mogą się od dziś czuć bezpieczni i nie ma powodu obawiać się już zamachów terrorystycznych? – Myślę, że zagrożenie spadło znacznie poniżej poziomu innych życiowych niebezpieczeństw. W ostatnich miesiącach nie stwierdziliśmy, aby przez nasze granice przeniknęli jacyś podejrzani osobnicy. Jednakowoż zabezpieczaliśmy się tylko przeciwko terrorystom z ekstremistycznych partii muzułmańskich, w szczególności organizacji Kalb Allah. Nie zdoła pani wydobyć ze mnie zapewnienia, że zapobiegliśmy wszystkim zamachom teraz i w przyszłości. Ale z pewnością wykonaliśmy należącą do nas część zadania. Mam nadzieję, że teraz zwolni mnie pani z obowiązków i pozwoli wykorzystać zaległy urlop? Pan Wiesław Pieczonka, negocjator Ministerstwa Zasiłków i Zapomóg, czasowo delegowany do zespołu kryzysowego, przez prawie minutę czekał na jakiś gest ze strony szefowej rządu, ale ta w zamyśleniu patrzyła na techników sprzątających sprzęt filmowy. Wreszcie uśmiechnął się w duchu, odwrócił i poszedł do domu, którego nie widział od ponad roku. Postanowił, że pójdzie spacerkiem, w końcu teraz miał tyle wolnego czasu. Kilka ulic dalej zaczepił go kierowca wozu straży pożarnej. Zapytał, czy nie wie, gdzie się tu pali, bo wysłali go do gaszenia, ale najwyraźniej wskazany adres nie istnieje, a dymu na horyzoncie nie widać. Pan Wiesław uprzejmie wyjaśnił, że dalsza część tej ulicy znajduje się na drugim końcu miasta i zapewne tam powinien szukać. W tym momencie na skrzyżowaniu zderzyły się dwa samochody osobowe – na obu ulicach ktoś bez sensu postawił znaki pierwszeństwa przejazdu. Pan Wiesław poszedł dalej, mijając zapalające się kilka godzin po wschodzie słońca latarnie uliczne i helikopter policyjny ukryty w krzakach, którego załoga zadekowała się tutaj na czas patrolu. Na następnym osiedlu napotkał kolejkę przedsiębiorców do urzędu skarbowego. Dalej jego droga wiodła jedną z głównych arterii przelotowych miasta – od roku znowu permanentnie zakorkowanej przez samochody, w połowie szerokości rozkopanej przez poszukujące swoich rur Miejskie Zakłady Gazownicze oraz Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej w zastępstwie Miejskich Zakładów Wodociągowych i Kanalizacyjnych. Poszedł zatem środkiem alei, pośród trąbiących samochodów i zagnieżdżonych w nich wściekłych kierowców, podziwiając monumentalny, mroczny na tle słońca masyw zabytkowego Pałacu Kultury i Nauki, którego wieżyca... Czyżby się przechyliła? Cóż, od początku wiedział, że nie zdoła jednym prostym planem rozwiązać wszystkich problemów dręczących ten umęczony przez przeszłość, nękany przez teraźniejszość i zagrożony przez przyszłość kraj. Politycy dostali, co chcieli. Zapłacą za to, jak zwykle, ludzie. On swój obowiązek spełnił. Niech inni też się trochę pomęczą. => %7Battach%7Dwtc.jpg Terroryści [IMG] #### Komentarz Opowiadanko opublikowane zostało w ówcześnie miesięczniku fantastycznym "Fahrenheit". Wciąż jest tam dostępne, a tutaj przeniosłem je dla własnej archiwizacji. Wielbłądy za Annę2007-02-20T00:00:00+01:002007-02-20T00:00:00+01:00Krzysztof Skolimtag:sdf.org,2007-02-20:/flamenco/2007-02-20_wielblady-za-anne.gmiCzasami spoglądam sobie na stojącą pod oknem ogromną agawę przesłaniającą widok na warszawskie filtry i wspominam czasy studiów. Nieskrępowany obieg myśli, pijackie dyskusje po świt, roztrząsanie problemów tego świata, imprezy w najlepszym możliwym towarzystwie. W najgorszym też. Żyło się wtedy intensywnie, bez poczucia czasu, trochę od sesji do sesji, od …Czasami spoglądam sobie na stojącą pod oknem ogromną agawę przesłaniającą widok na warszawskie filtry i wspominam czasy studiów. Nieskrępowany obieg myśli, pijackie dyskusje po świt, roztrząsanie problemów tego świata, imprezy w najlepszym możliwym towarzystwie. W najgorszym też. Żyło się wtedy intensywnie, bez poczucia czasu, trochę od sesji do sesji, od imprezy do imprezy. Gdzie te czasy, kiedy nabuzowany wiosną trzymałem stale w kieszeni kurtki szczoteczkę do zębów, bo nigdy nie wiedziałem, gdzie się obudzę? W jakim rejonie miasta wypluje mnie impreza, lub niespodziewany romans? To se ne vrati. Mam teraz wszystko, o czym mógłbym zamarzyć. I zapłaciłem za to odpowiednią cenę. Jednemu człowiekowi. Studiowałem wtedy na kolejnym wydziale. To była bodaj filozofia, bo nie trzeba było dużo wkuwać, jeżeli się miało gadane. Nie korciła mnie dorosłość i codzienny kierat. Przepełnione pokoje akademików, ćwierć posiłku dziennie, codzienna rutyna piwa, sieci i brydża, to była rzeczywistość, którą znałem. I lubiłem. Utrzymywałem się wtedy z groszy, jakie wpadały mi za trenowanie intelektualistów w sztuce samoobrony – krav-maga, karate, ju-jutsu i inne metody uszczęśliwiania bliźnich. Byłem w tym niezły. Testosteron płynął mi w żyłach zamiast krwi. Nie gorzej szło mi też w innych sprawach. Wiecie, jak to jest. Kobieta, która kocha, od ust sobie odejmie, ale swojego chłopa nakarmi. I jeszcze skoczy do sklepu po kiełbasę, żeby mu sił nie brakło na... Wiecie co. A przez cholerną sieć, jak wiadomo, ludziska spotykają się coraz rzadziej. To były okoliczności w sam raz dla mnie. Miły uśmiech, odrobina ciepła i zrozumienia, spacer we dwoje... Stała do mnie kolejka. A ja nie potrafiłem, czy raczej nie chciałem odmawiać. Co tu dużo gadać, był ze mnie kawał niezłego dupka. Czułem, że to nie może trwać wiecznie, ale chciałem, żeby trwało jak najdłużej. Póki sił wystarczy. Ale trwało to krócej. Zwróciła moją uwagę na seminarium z metafizyki hinduistycznej. Prowadziła je swobodnie i z pewnością płynącą z głębokiej znajomości tematu. Była piękna. I stanowczo zbyt młoda na wykładowcę uniwersyteckiego. Zacząłem za nią łazić. Pewnego zimowego dnia, przedarłem się przez rzadkie błotko powstałe z wodnego roztworu brudu, soli i śniegu, do obszernego mieszkania w okolicach Krakowskiego Przedmieścia. Odbywała się tam impreza, jedna z tych elitarnych, dla synów i córek bogatych tatusiów. Znacie to, papa adwokat wynajmuje swojej córce apartament w centrum miasta, ze wszystkimi szykanami, a ona ma tylko studiować. I zawierać właściwe znajomości, które zaprocentują na przyszłość. Tak czy owak, byle kogo na takie imprezy nie wpuszczano. Ja dostałem się tam z cwaniakami, którzy wszędzie potrafią się wkręcić „na krzywy ryj”. Siedziałem w otoczonej kłębami różnorakiego dymu grupce rozdyskutowanych studentów wykorzystujących okazję do darmowej wyżerki i ogrzania kosteczek w ciepełku burżuazyjnego apartamentu. Przy akompaniamencie brzęku szkła toczył się głośny spór o istotę bytu. Wśród nas siedział trzydziestokilkuletni, kędzierzawy i lekko już szpakowaty gość w marynarce o połatanych łokciach. Na nosie wisiały mu lennonki – trochę krzywo. Nie brał intensywnego udziału w dyskusji. Miewacie takie uczucie, że widzicie kogoś po raz pierwszy, a jakbyście znali go od dawna? Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, kiwnął tylko ręką w kierunku otwartego na oścież barku i po chwili staliśmy oparci o półki regału sącząc powoli jakąś mieszankę wybuchową jego autorstwa. Spoglądałem w kąt pokoju na najważniejszą przyczynę mojej wizyty w tym mieszkaniu. Ładną dziewczynę grającą po cichu walce Straussa na stojącym na podeście fortepianie. – Najpiękniejszą ozdobą kobiety jest jej talent. – westchnąłem. – Gapisz się na nią od początku imprezy. – zwrócił mi uwagę i wyciągnął prawicę – Jestem Jan. Rama Jan. Uścisk miał słaby. Po prostu delikatne paluszki, wprawne w klepaniu na klawiaturze. Na wierzchu lewej dłoni miał rozległą bliznę, jak po oparzeniu. I kilka czarnych kropek. – Andrzej Kulesza, miło mi. – ah, więc to był ten tajemniczy Ramajan, o którym krążyły plotki wśród studenckiej braci! Mało kto miał go okazję poznać inaczej niż na trudnych wykładach dla wybranych. Lub niecodziennych, kontrowersyjnych happeningach, które czasami urządzał – jak strajk głodowy pod Wydziałem Biologii uniwerku w obronie laboratoryjnych żab i myszek. – A wracając do tej dziewczyny: może chcesz ją poznać? To moja siostra Anna – rzekł ciągnąc mnie bezceremonialnie w jej stronę – Aniu, poznaj mojego nowego starego kumpla... Tego tam... – Andrzej, miło mi. – ruszyłem w sukurs i wykonałem numer piąty, czyli buzi w rączkę i płomienne spojrzenie z dołu. Nie podziałało. – ...Właśnie. Muszę na chwilkę wyskoczyć, wiesz dokąd. Zostawiam ci go tutaj, zrób, co możesz, bardzo cię proszę. Porozmawiajcie sobie, albo coś. I zniknął. Anna nie wyglądała na zachwyconą. Ja wprost przeciwnie. – Lubisz knedelki? – zagadnąłem uprzejmie. Jakoś nie było mnie stać na więcej. Od razu twarz się jej rozjaśniła. Mnie również. Kto jeszcze czyta te stare książki? – Niespecjalnie. – odparła zgodnie z konwencją. Postanowiłem nie kontynuować. – Twój brat często tak robi? – Ostatnio częściej. Ma duże potrzeby. Opieki. Inne też. Może nie będziesz się musiał dowiedzieć, jakie. Zabrzmiało to co najmniej tajemniczo, a może i groźnie. Jak dla mnie – bomba. Bomba dziewczyna. Wysoka, coś z metr sześćdziesiąt w kłębie, a wyżej włosy czarne, kręcone, długie prawie do pasa, spięte w potężny koński ogon. Oczy czarne, cera lekko śniada, wydatny nos... Kształty... Bogowie! – Już marzę, żeby się dowiedzieć. – odparłem zgodnie z prawdą. Poczułem iskrzenie na stykach. Miałem nadzieję, że nie tylko mnie poraziło. Wyszliśmy na balkon podziwiać widoki. Właśnie ze stacji Zoo startował nocny sterowiec Warszawa-Berlin. Było na co popatrzeć. Gigantyczne wrzeciono w sieci z laserowych wiązek. Ale ja wolałem podziwiać ten przedziwny prezent od losu, jaki mi się trafił. Anna spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. – Wyglądasz, jakby rozpierała cię ochota. Taktownie zakrztusiłem się drinkiem. I zmieniłem temat. Doskonale mnie rozszyfrowała, to prawda. Ale czułem, że dziś skończy się tylko na rozmowach. Rozmawialiśmy do rana. Skakaliśmy z tematu na temat, od filozofii po politykę, od literatury po nocne Polaków rozmowy. Gęba mi się nie zamykała. Anna też trochę opowiadała, ale więcej o swoim bracie Janie, niż o sobie. Ich rodzice zginęli w tajemniczym wypadku w Podbałtyckim Tunelu Ekspresowym. Dlaczego tajemniczym? Cóż, ich matka pracowała dla wielkiej korporacji farmaceutycznej. Koordynowała wprowadzanie na rynek leku, który w krótkim czasie wysłał na tamten świat kilka tysięcy osób. Zaczęła się nagonka medialna i procesy odszkodowawcze, a ona zapewne była niewygodnym świadkiem. Tak czy owak, po śmierci rodziców opiekę nad małoletnią siostrą przejął świeżo upieczony profesor nanoelektroniki, jej starszy brat, wówczas zaledwie dwudziestodwuletni, Jan. Finansowo wiodło im się co najmniej nieźle. Jan, poza pracą na uczelni, co jakiś czas wykonywał bardzo intratne zlecenia dla różnych firm. Z tych pieniędzy kupił Annie mieszkanie na Filtrowej. Sam postawił sobie dom w Ustanówku pod Warszawą. Zamiast garażu wybudował prywatne laboratorium i kontaktując się przez net z podobnymi sobie, niezwykle uzdolnionymi naukowcami, coś tam w tajemnicy kombinował. – A ty – zapytałem – nic swojego nie kombinujesz? – Może kiedyś, jak będziesz grzeczny, będziesz mógł się przekonać – odparła z zagadkowym uśmiechem. Że też musiało mnie trafić dziewczyną, która była bardziej tajemnicza ode mnie! Jeżeli kobieta ma ochotę na następne spotkanie, zostawia prawdziwy numer telekomu. Taki właśnie otrzymałem od Anny, o czym mogłem się przekonać już kilka dni później. Zaczęliśmy się spotykać, nieomalże jak para zakochanych. Czym prędzej pożegnałem pewną interesującą blondynkę, z którą utrzymywałem luźne kontakty od kilku miesięcy. Zrezygnowałem też z rozwijania znajomości z pewną energiczną rudą. Na placu boju pozostała tylko Anna, i moje podbite armie. Od każdego można się czegoś nauczyć. Co prawda, od większości jedynie tego, że należy uważać na innych. Bo w łeb. Od Anki uczyłem się sztuki naprawiania świata poprzez uszczęśliwianie jego mieszkańców – pieczenią ze śliwkami, wspólnym muzykowaniem, podlewaniem kwiatów. Jakim trzeba być człowiekiem, żeby to wszystko umieć? Miałem wiele szacunku dla idei Jana, szczególnie, że niewiele z nich rozumiałem, ale gdzieś głęboko w sercu czułem, że prawdziwy geniusz tkwi w jego siostrze. Nic dziwnego, przecież to w niej byłem zakochany. Jeżeli Jan był niezwykle uzdolniony technicznie, trochę cyniczny, traktujący ludzi na równi ze swoimi komputerami, ona stanowiła jego odbicie w negatywie. Łagodna, opanowana, roztaczała wokół siebie aurę głębokiego relaksu. Rozmowa z nią uspokajała mój rozedrgany intelekt, wygaszała przeszkadzające emocje. Pozostając w jej towarzystwie miałem zawsze uczucie „powrotu do domu”. Mój dopracowany, perfekcyjny egoizm wiądł w jej świetle. Przyjmując poglądy tej niezwykłej kobiety, czułem się lepszym człowiekiem. Ponieważ największą miłością Anki byli ludzie, zrobiłem co w mojej mocy, żeby się znaleźć na samym początku kolejki. Czasami, zamiast włóczyć się po mieście, jechaliśmy z Anną do Ustanówka, gdzie w piwnicy domu urzędował Ramajan. Bardzo był wtedy zajęty, wychudł i zrobił się nerwowy z niewyspania. Wyglądało na to, że tajemnicze eksperymenty z ustanowskiej piwnicy stanowiły część doskonale zorganizowanego procesu naukowego. Ramajan czasami przez telekom wykłócał się z agentami jakichś korporacji. Oni chyba chcieli przejąć dokumentację. Po takich sieciowych scysjach Jan wpadał w głęboką melancholię, zamykał się w swojej sypialni i nawet Anka nie potrafiła przedostać się przez drzwi. Musieli nieźle mu zaleźć za skórę. Kiedy pojawialiśmy się w Ustanówku, Anna zwykle maszerowała natychmiast do kuchni, żeby mu upichcić coś jadalnego, a ja przysiadałem na pierwszym wolnym sprzęcie, który wyglądał, że się pode mną nie zapadnie i udawałem, że mu pomagam. Obcowanie z tytanem intelektu podbudowywało moje nadmuchane ego. Do czasu. Pewnego dnia, kiedy Anna zniknęła na piętrze, Jan niespodziewanie przestał miotać się wśród złowrogiej aparatury i podszedł do mnie. Blisko. Nie wyglądał przyjaźnie. A jeszcze się dobrze nie rozsiadłem! Założyłem ręce na plecy, żeby mi nagle nie przeszkodziły, bo zapowiadało się na niezbyt przyjazną wymianę poglądów. – Mamy do pogadania – powiedział, a głos jego wróżył kłopoty. W oczach miał desperację. – W czym mogę ci pomóc? – odparłem dyplomatycznie i tak miękko, jak nakazywało świeże uczucie dla Anny. – Chodzi mi o ciebie. I Ankę. Myślisz, że nie widzę, jak się do niej przylepiłeś? – Przylepiłem? Ktoś tu chyba jest zbyt skromny i ukrywa własne zasługi w tej sprawie. Nie uwierzycie. Wygłosił wtedy przemówienie, z którego wynikało ni mniej, ni więcej, tylko to, że on, jako starszy brat ma cokolwiek do powiedzenia w kwestii związków swojej młodszej siostry. A ja, cham i osobnik co najmniej podejrzany, do tej pory nie raczyłem się do niego zwrócić z prośbą o pozwoleństwo. Łaził przy tym od ściany do ściany i obtłukiwał sobie dłonie o kanty. W kąciku ust pojawiła mu się kropelka piany. W jego głosie pobrzmiewała tłumiona wściekłość. Nie wierzyłem własnym uszom. Przedstawiciel elity intelektualnej i duchowej tego świata zwraca się do mnie językiem ciemnego średniowiecza, albo przynajmniej głębokiej pustyni. Miałem ochotę przekazać mu alfabetem Morse'a prosto do jego czaszki geniusza, co sądzę o takim dictum, ale powstrzymała mnie myśl o Annie. Zacisnąłem zęby, osłodziłem swój język i zrobiłem, czego ode mnie oczekiwał. U piesków wygląda to tak, że kładziesz się na plecach i odsłaniasz brzuch. I każdy już wie, kto tu jest szefem. – Zwykłe „proszę” nie wystarczy. – Usłyszałem w odpowiedzi. – W tradycyjnych kulturach wojownik, który miał zamiar się ożenić, dawał za swoją wybrankę wykupne. – Czego oczekujesz ode mnie? – Jeszcze nie wiem. Ale możesz być pewien, że niedługo upomnę się o moje wielbłądy za Annę. – wycedził wściekle przez zęby i zniknął za stalowymi drzwiami ze znakiem „radioaktywność”. Kiedy w powrotnej drodze do Warszawy opowiedziałem o tym Annie, nic nie odrzekła. Jednak nie wyglądała na zaskoczoną. Odwróciła twarz w przeciwną stronę i milczała przez całą drogę. Należę do tego rodzaju głupców, którzy zawsze muszą mieć rację. Nie znoszę też niedomówień, chyba, że to ja je pozostawiam. Kiedy zatem nadeszła pora na pożegnalne „buzi”, wykrztusiłem: – Psiakrowa, jeżeli twój bratuńcio myśli, że może tak mną pomiatać, że może tak poniżać ciebie, to grubo się myli. Mamy już XXI wiek i nie można... – Cóż, to wolny kraj. – przerwała mi nagle i bezceremonialnie – Ale musisz zrozumieć, że skoro Jan tak powiedział, to kiedyś na pewno zażąda od ciebie tych wielbłądów za mnie. I na twoim miejscu bym mu je dała. Oczywiście, o ile dalej masz zamiar się ze mną spotykać. I na tym dzisiaj zakończymy, dobrze? Moje kontakty z Janem już nigdy nie wyszły poza chłodne zawieszenie broni. Tym trudniej było mi zrozumieć Annę. Nie akceptowałem jej podejrzanej bierności wobec pomysłów brata. Pojmowałem tylko tyle, że geniusz musi być lekko stuknięty, a ona nauczyła się z nim żyć. Obawiałem się, że z tymi wielbłądami naprawdę nie żartował. Działo się ze mną coś nowego. Nie miałem pewności, ale wyglądało, że to nie ja kontroluję sytuację. Zawsze lubiłem decydować, kiedy coś się ma zacząć i kiedy skończyć. Tym razem, po raz pierwszy, wyznaczono mi rolę drugoplanową. To Anna w rzeczywistości o wszystkim decydowała. Używała przy tym metod delikatnych i dyskretnych, tak, aby przypadkiem nie urazić mojego nadto rozdętego „ja”. Na spotkaniach wiele rozmawialiśmy. Anna powolutku kierowała nasze kontakty w sferę bardziej intymną. Coraz częściej dyskutowaliśmy o uczuciach, postawach życiowych, odpowiedzialności. Nie zauważyłem, kiedy zacząłem się do niej zwracać „kochanie”. Samo jakoś się pojawiło. Aż pewnego wieczoru, po konsumpcji sajgonek przy placu Narutowicza, zaprosiła mnie do swojego apartamentu na Filtrowej. Wnętrza urządzone były ze smakiem i bynajmniej nie tanio. Naszpikowane urządzeniami zmniejszającymi do minimum koszty eksploatacji – krany termostatyczne, podtynkowe siatki zasilające prądu stałego... Ktoś to dobrze zaplanował. Na regałach przy ścianach stały setki książek, od fantastyki po naukowe opracowania. Ale zauważyłem też mnóstwo filozofii i wydawanych w niskich nakładach pism różnych azjatyckich guru. Były tam „Energia wszechświata” Dżamina Smrtipratjawamardży, dzieło z pogranicza fizyki, „Nieskończona przestrzeń atmana” swamiego Brahmanipunaty, którego nie czytałem oraz, co szczególnie mnie zafrapowało, „Potęga erotyzmu” padmini Asekany Czandrabhawamgamy. O tej pozycji słyszałem już co nieco, od zarumienionych z podniecenia koleżanek z fakultetu filozoficznego. Usiedliśmy z Anną w klubowych fotelach przy herbacianym stoliczku. Stykalismy się kolanami. Było gorąco. Tak sobie rozmawialiśmy udając, że nie wiemy, po co tu przyszliśmy. – Jan z pewnością nieźle zarabia na tych swoich badaniach, skoro mógł ci wypichcić takie lokum. – O, tak. – Gorąco. – O, tak. – Zdejmij koszulkę. – O... Co powiedziałeś? – Pytałem się, czym ty się zajmujesz, poza wykładami na filozofii? – A coś szczególnego cię interesuje? Może...? – Kiedyś mi obiecałaś... Obiecałaś, że opowiesz o swoich badaniach. Popatrzyła spod oka. – Naprawdę? – zapytała zalotnie – A jesteś gotowy na spotkanie z prawdą? – Obiecałaś! Obiecałaś! – W porządku, ale potraktuj to jak eksperyment naukowy, dobrze? – Tak, tak, oczywiście. Osunęlismy się prosto na puszysty dywan, jak na zamówienie rozścielony obok herbacianego stoliczka. Bez dalszych ceregieli zerwaliśmy z siebie ubrania i zaczęliśmy się pieścić – gwałtownie, to mało powiedziane. Moje ciało nie przywykło do tygodni oczekiwania na zdobycz, a Anna reagowała w pełni na moją potrzebę. Jedną ręką trzymałem ją za włosy, żeby mi jej usta nie uciekły, drugą gładziłem plecy, pośladki, nogi, łapałem za kostki, piersi. Czułem jej paznokcie wbite w moje łopatki, usta nasze złączyły się w głodnym, łapczywym, długim pocałunku. Nie sprawdzałem, czy jest gotowa, po prostu przy pierwszej okazji wszedłem w nią, szybko i poczułem, jak splata nogi na moich pośladkach. Nasze oddechy wymieszały się i tak drgaliśmy w tym naturalnym, doniosłym i jednocześnie komicznym akcie rozkoszy. Schowałem, nakryłem ją całym ciałem, byłem jej domkiem. Czas się zatrzymał, a Anna siedziała na mnie, władcza i boska, z podrygującymi śmiesznie piersiami, później kochaliśmy się jak łyżeczki w eleganckim pudełku, i znowu Anna była na mnie, i poczułem, że odlatuję. – Oddychaj ze mną! – zawołała nagle, a ja jej posłuchałem. I wtedy się to wydarzyło. Ciało Anny stało się rubinowo czerwone, włosy stanęły dęba, skóra napięła się. Cała zaczęła promieniować światłem i poczułem, jak przenika mnie potężne gorąco, które nie parzy, a oczyszcza i sprowadza zdrowie. Zniknął pokój, w którym się kochaliśmy, straciłem świadomość przebywania pod konkretnym adresem, w jakimś mieście i kraju. Wokół nas roztaczała się przestrzeń bez granic i bez centrum, nieskończona, ale przyjazna, potężna, nie groźna. Nie wiem, jak długo spoczywaliśmy tak złączeni w rozkoszy. Następne, co dostrzegłem, to ogromną, świetlistą kulę, pokrytą wielobarwnymi pasami i otoczoną delikatnym pierścieniem pyłu. W dali świeciła potężna gwiazda. Poczułem, jak przez ciało Anny przepływa spazm orgazmu i podążyłem za nią. I nagle wszystko to rozpuściło się i zniknęło. Znowu byliśmy w jej salonie, na puchatym dywanie. Mokrzy od potu, zziajani i gorący. Wtuliłem głowę w jej piersi. Chyba byłem troszkę przestraszony: – Boże, Ania, co to było? – Hmm... Widzisz, nie tylko Jan prowadzi prace badawcze... Mnie po prostu interesuje inna branża. – Chcesz powiedzieć... – Nie, kochany. W ten sposób eksperymentowałam po raz pierwszy. I muszę powiedzieć, że ta forma pracy naukowej jest nie tylko przyjemna, ale też niezwykle skuteczna. Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, chętnie powtórzyłabym doświadczenie... – Anka, zlituj się, nie od razu. A'propos, ten, hmmm... Eksperyment, który właśnie wykonaliśmy – z jakiej właściwie był dziedziny? – Nie zauważyłeś, głuptasku? To przecież oczywiste, że z astronomii! Czułem się nieco obrażony, że potraktowała mnie jak instrument naukowy i pewnie z tego powodu wolniej kojarzyłem. Znaczy, nie byłem bardzo obrażony, tylko tak trochę. – A więc to, co widziałem... – Co widzieliśmy – poprawiła. – Tak, co widzieliśmy. To była planeta? – Powinna. – odparła zamyślona – Przypuszczam, że była to Epsilon Eridani. Mam taką nadzieję, gdyż tam właśnie celowałam. Usiadła i objęła kolana ramionami. – To było coś, jak myślisz? – uśmiechnęła się do mnie tak, że zamieniłem się w słoik miodu. – Jak to zrobiliśmy? – Nie wiem dokładnie, to był mój pierwszy raz. Nie to, co myślisz, świntuchu. Po raz pierwszy odważyłam się sprawdzić metodę cittaprana-tantry. Nie ośmieliłem się zapytać, jakiego szyfru przed chwilą użyła, ale też nie musiałem – Anna skwapliwie sama mi wszystko wyjaśniła. A dzięki częstym ćwiczeniom praktycznym, miałem też później szansę cokolwiek zrozumieć na własny rachunek. Nieoficjalne towarzystwo geniuszy i ludzi wybitnych, w jakim, głównie dzięki połączeniom sieciowym, obracali się Jan i Anna, zajmowało się penetrowaniem przeróżnych kierunków poznania. Właściwie punktem honoru każdego zainteresowanego było posiadanie jakiegoś własnego „konika”. I to możliwie niecodziennego. Od czasu, kiedy do towarzystwa dołączyli Azjaci, na „liście dań” pojawiły się niesamowitości z dalekiego pogranicza „ciężkiej nauki”: badania nad tajemniczą energią „czi” i systemami ćwiczeń czi-kung, tai-czi, masażami shiatsu, akupunktura, akupresura, ale też zagadnienia psychokinezy, teleportacji, a nawet metempsychozy. Ponieważ tajemnicze towarzystwo miało, dzięki swoim oficjalnym osiągnięciom, dostęp nawet do orbitalnego akceleratora Knapffa, wkrótce przekroczyli kilka granic niemożliwości. Tymczasem Anna, bardziej niż fizyką zainteresowana właściwościami umysłu, szybko posuwała się po ścieżkach otwartych przez niezliczone pokolenia joginów. Praca z „energiami umysłu”, jak nazywał je Dżamin Smrtipratjawamardża, otwierała kolejne wrota poznania i możliwości. Otarłem się już wcześniej o to zagadnienie. Kiedyś wziąłem udział w „seminarium” z arcymistrzem ju-jutsu, siedemdziesięcioletnim Murzynem z Nowego Jorku. Niektórym z nas kazał usiąść w pozycji medytacyjnej, nazywanej mokuso, rozluźnić się, zamknąć oczy i wyobrażać sobie dokładnie to, co nam kazał. „Od szczytu głowy po spód ciała, przenika was świetlista struna potężnej energii i ciągnie się w nieskończoność w górę i w dół”, prawił. Każdy z nas był na nią nanizany jak pojedynczy paciorek. Struna z przepotężnej energii przecinała przestrzeń z nieskończoności w nieskończoność i nic nie było jej w stanie ruszyć. Tak nam kazał to sobie wyobrażać, uzupełniać szczegóły i trzymać relaks. Trwało to może z dziesięć minut. Później polecił nam otworzyć oczy. Okazało się, że pozostałym tymczasem kazał z całej siły starać się przepchnąć, lub choćby przewrócić każdego z nas z osobna – aczkolwiek potrącania zakazał, tylko jednostajny nacisk. Kiedy otworzyłem oczy, opierał się o mnie jeden z potężniejszych „byków” z naszej grupy i sapał z wysiłku. Moje ciało pozostawało stabilne, a on nie mógł nic na to poradzić! Hipnoza? Tak czy owak, czegokolwiek w szczególności nie miało to dowieść, zapamiętałem ćwiczenie jako przestrogę, że nie wszystkie sprawy tego świata znalazły swoje naukowe wyjaśnienie. Metoda, którą badała Anna, nie składała się z samych miłosnych zapasów. Właściwie, to eksperyment, w którym miałem okazję mimo woli uczestniczyć, polegał właśnie na użyciu energii erotyzmu w dziedzinie, w której dotychczas świątobliwi mężowie Wschodu uprawiali ścisły celibat. Był to indywidualny wkład Anny w odwieczne tradycje jogiczne. Mój, pośrednio, także. A skoro stałem się współuczestnikiem jej eksperymentów, musiałem także brać udział w wielogodzinnych sesjach ćwiczeń, do połowy zeszłego wieku przekazywanych w ścisłej tajemnicy z nauczyciela na jedynego ucznia. Tymczasem Ramajan zmienił swoje nastawienie do mnie. O ile wcześniej traktował mnie raczej przyjaźnie, później wrogo, teraz nasze kontakty wyraźnie się ociepliły. Czasami nawet zauważał moją obecność. Nie bardzo rozumiałem, o co mu chodzi. Przecież w żaden sposób go nie obraziłem. To raczej on uraził godność – swojej młodszej siostry – przedstawiając ją jako przedmiot targów pomiędzy samcami. Ale Anna najwyraźniej nie miała nic przeciwko temu. Za to on nigdy nie zapomniał dyskretnie mi przypomnieć, że oczekuje płatności i wkrótce wyznaczy cenę. Nie miałem pomysłu, jak się wyplątać z tej dziwnej sytuacji. – Andrzej, spróbuj go zrozumieć. Ostatnio dłubią przy jakichś ściśle tajnych projektach, a agenci korporacji nie pozwalają mu puścić bąka w prywatności. Ma prawo być odrobinę zdenerwowany. W ten sposób przekazał ci tylko informację, że potrzebuje twojej pomocy. – Mojej? A co ja, zwykły szaraczek, o ilorazie średnio zdolnego delfina, mogę zrobić dla takiego tytana intelektu? Zaparzyć herbatę? To robię zawsze, kiedy jesteśmy w Ustanówku. – Myślę, kochany, że jak nadejdzie właściwy moment, sam ci to powie. A na razie bądź cierpliwy, zgodnie z naukami Pai-hi-woo – skoncentruj się, wdech, wydech, podnieś prawą rękę, podnieś lewą rękę, oczyść komorę nosa... – Czyli co? – Wysmarkaj się. – W palce? – Hmmm... Tutaj nic nie napisali o chusteczkach. – Anna? – Hmmm? – Co ty właściwie czytasz? Dawaj, pokaż... „Sztuka erotyczna starożytnych Chin”? Aji-ja! – Oddawaj! Bo zacznę krzyczeć! – No, dobrze. To co? Poćwiczymy coś z tej książki? A może tym razem coś z francuskiego repertuaru? – Andrzej! Aż w końcu nadszedł taki dzień u progu lata, kiedy wszystkie egzaminy były już zdane lub przełożone na wrzesień i można było zacząć wakacje. Żakowie i żakinie, żuczkowie, żararaki i żakary wysypały się przez główną bramę uniwersytetu, by nie wrócić przez następne dwa miesiące. Mnie poniosło oczywiście na Filtrową – do Anki. Miałem świetny pomysł – pojedziemy razem. Dokądś. Może do Pragi? Albo nad morze? Wszystko jedno. Drzwi otworzył mi Jan, szeroko uśmiechnięty. Zacząłem podejrzewać, że coś knuje. – Witaj, stary. Właź i czuj się. – ? – Anki nie ma. Jest u mnie. Szykuje coś ekstra. – Strach się bać. A herbata jest? – No tak... Chyba jest. Powinna być. Gdzieś w szafce. W pudełku z napisem „herbata”. – Dzięki, nie musisz się tak trudzić. Zrobię sobie. Podczas kiedy ja przekopywałem się przez kuchenne szafki, Jan rozpoczął podejrzaną nawijkę w popularno-naukowym stylu: – Chłopie, dzięki temu, że ciebie nie było przez ostatnie tygodnie, zrobiliśmy naprawdę duże postępy. Dobrze, że już jesteś wolny, bo się przydasz. Czeka nas neurocybernetyczne programowanie przy wsparciu o chemocytoklostochastyczne styczne... Nie zapamiętałem dokładnie tego szeregu przestępstw językowych, było ich dużo. Kiedy się już wyprztykał z trudnego słownictwa, przeszedł do meritum. – Rozmawialiśmy parę miesięcy temu o twoim wykupnym za moją siostrę. – zagaił spokojnie – Chcę ci teraz powiedzieć, że żałuję swoich ówczesnych słów. Przepraszam cię teraz i tutaj. Nie powinienem był czegoś takiego nawet sugerować. Moje postępowanie było niewybaczalne, ale nie można go cofnąć. Przyznam, że zbaraniałem. Na wszelki wypadek jednak zachowałem ostrożność. Ramajan tymczasem nawijał dalej: – Wiem, że zapewne niezbyt mnie lubisz po tym, co się stało. Ale chcę cię teraz prosić, żebyś jednak się zgodził nam pomóc. Od razu ci powiem, że jeżeli się zgodzisz, wystawisz się na pewne ryzyko. Jesteśmy dosyć dobrze przygotowani, zapewniliśmy sobie pełną odwracalność, ale przecież nie można wszystkiego przewidzieć. Jeżeli wyrazisz zgodę, dziś jeszcze, u mnie w Ustanówku przyda się nam twoje serce. Anka już tam czeka. Zgadzasz się? – No pewnie! – jeżeli Anka była u niego w domu, to właśnie tam byłem gotów umrzeć. – Jedziemy? – Dopij herbatę, człowieku. W taksówce Jan wyłożył kawę na ławę: wymyślił, że to ja we własnej osobie zostanę ofiarą ich eksperymentu. Ciekawe, czego dosypał do herbaty? Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby się nie zgodzić. Moje ogromne ego i tak było mocno napuchnięte świadomością, że koleguję się z jednym z najtęższych mózgów w kraju i kocham w jego rodzonej siostrze. Teraz dostałem zaproszenie do elitarnego klubu. Na prawach myszki laboratoryjnej co prawda, ale zawsze. Eksperyment miał być trywialny: wytworzone przez zespół Jana Ramy inteligentne cząsteczki, te różne assemblery, mikrosubstraty, metablokery, miały podmienić molekuły żywego ciała i przejąć jego funkcje. I żeby było weselej i trudniej na początek – miało to być moje, osobiste, ludzkie serce. Kto by się nie zgodził? Tym bardziej, że ciągle miałem w pamięci naszą rozmowę o wielbłądach. Wulkan teraz spał, ale zawsze mógł znowu wybuchnąć. – Janie, naprawdę nie mogłeś zacząć od myszek, żab, lub choćby much? – Nienawidzę eksperymentów na niewinnych zwierzątkach, wiesz o tym dobrze. – A na niewinnych kolegach? – To co innego. A poza tym – nachylił się do mnie z szatańskim uśmiechem – tak jest zabawniej. I pamiętaj, że sam się zgodziłeś. – A miałem wybór? Wyobraźcie sobie: niewidoczne gołym okiem potworki przenikają wasze ciało, uczą się go dokładniej niż zdoła to uczynić najlepszy biomed. Następnie czerpiąc energię i budulec z „pożerania” tegoż ciała, zastępują je cząstka po cząstce, komórka po komórce. Po drodze wysyłają sprawozdania do serwera sterującego. A programiczek przetwarza raporty w zgrabne wykresy zrozumiałe nawet dla mnie. Proste? A jakie możliwości się otwierają przed medycyną! Cały log tej podmiany, choćby nie wiem, jak wielki, jest zapisem działania danego fragmentu ciała. Wystarczy tylko co jakiś czas aktualizować zapis w cząstkach, które podmieniły ciało i odkryliśmy tajemnicę nieśmiertelności. – Wiem, czytałem Lema. – Ale nie czytałeś tam, że nie potrzeba wypełniać powietrza bystrami, żeby uzyskać taki efekt. Assemblery same pobiorą potrzebne pierwiastki z otoczenia, powielą same siebie i podtrzymają układ. Jednocześnie spenetrują organizm i będą gromadzić i przekazywać do serwera informacje o funkcjonowaniu tkanek. W każdej chwili mogą rozpocząć rozrost i przejmować kolejne części ciała... – Serdeczne dzięki. Ostatnio brakowało mi pełnej cyborgizacji! – Ale tylko na życzenie. Lub wobec zagrożenia zniszczeniem organizmu. – A jak będę chciał umrzeć? – To wystarczy, że świadomie, powoli i we właściwym rytmie wydasz komendę, i bezboleśnie rozpadniesz się, rozpłyniesz w powietrzu... – To science-fiction? Bezbolesne harakiri? – Nie, to rzeczywistość. Komendę defaultową ułożyłem specjalnie dla ciebie, jak chcesz, możesz ją zmienić na inną, ale procedura jest dosyć skomplikowana... Pominąwszy nieistotne przypisy, komenda brzmiała: „Nienawidzę Anki!”. W ten sposób dowiedziałem się, w jaki sposób geniusze zarabiają pieniądze. Pozostając na pograniczu systemu korporacji, czasem delikatnie je „podskubując”, prowadzą własne prace badawcze przeskakując od razu kilka etapów, podczas gdy laboratoria koncernów drepczą w miejscu zawalone zleceniami z departamentów marketingu. Na przykład: eksperyment, w którym miałem wziąć udział, stanowił totalną rewolucję w medycynie. Sam log komputerowy z jego przebiegu kosztowałby fortunę. Geniusze, nie mając czasu na żmudne eksperymenty, jako zwieńczenie procesu badawczego podmienią mi pompę główną, a całą technologię wraz z wynikami tego eksperymentu sprzedadzą później w drobnych cząstkach, wartych miliony każda. W ten sam sposób można przecież opracować metodę zakładania bajpasów na serce, przyspieszyć gojenie ran, wreszcie wojsko może zastosować to jako zbroje pod mundury – zrośnięte ze skórą. Wystarczy tylko za miliardy i ciężką pracą tysięcy mniej zdolnych naukowców doszlifować wyniki prac geniuszy pod konkretne potrzeby. Podobno i tak każdy atom naszych organizmów w ciągu kilku lat zostaje wymieniony. Jakoś jednak miałem więcej zaufania do naturalnych, „głupich” cząsteczek, niż tych wysoce inteligentnych produkcji „Jan and Co.”. Oczywiście, było to nano pierwszej generacji, niezdolne do samodzielnego istnienia. Bez okresowego wsparcia serwera, assemblery stopniowo zostałyby wyparte z organizmu przez naniesiony naturalnymi procesami budulec. Tak przynajmniej twierdził Jan. Strasznie dużo twierdził podczas tej jazdy taksówką. I do tego gadał do mnie po niemiecku, żeby taksówkarz nic nie zrozumiał. Wnętrze piwnicy trochę się zmieniło od mojej ostatniej wizyty. Zniknęła tajemnicza aparatura przypominająca pracownię alchemika, pojawił się wygodny stół operacyjny. Mnie przypominał katafalk. Znalazło się też miejsce dla paru komputerów, mnóstwa kabli i kilku stert groźnie pomrukującego elektronicznego złomu bez estetycznej obudowy. Gdzieś w tym gąszczu musiała być Anka. Z herbatą i krakersami, na pewno. Na katafalku siedział osobnik rasy mongoloidalnej w eleganckim garniturze. – Poznaj Poka Gorącą Wodę z Hongkongu, specjalistę od... – Bardzo mi miło. Nieważne, od czego jest pan specjalistą, i tak nie zrozumiem. Po krótkiej ceremonii herbaty, obaj panowie dyskretnie się oddalili, a my z Anką zostaliśmy sami. – Aniu, boję się trochę i nie wiem, czy chcę brać w tym udział. Dlatego teraz muszę ci powiedzieć, że tak naprawdę robię to tylko po to, żeby cię częściej spotykać. Kocham cię. Chyba. Właściwie nie wiem, ale tak mi się wydaje, że to miłość. – Wiem, kochany. Podszedłem do niej, objąłem ją i przytuliłem mocno. Nie za mocno. To miała być pieszczota. W gardle miałem bolesną kulę. Dawno się tak nie rozkleiłem. – Jeżeli miłością jest pozostanie z kimś najdłużej jak się da, to kocham cię Aniu. Jest mnie coraz mniej. Niech Jan bierze sobie moje serce, ono i tak należało do ciebie... Anka tylko się do mnie uśmiechnęła. Nic nie musiała mówić. Po chwili delikatnie wyswobodziła się z moich objęć i zabrała za zbieranie filiżanek. A ja poczułem się nowym człowiekiem. Ten poprzedni ja gdzieś się zapodział. Umierał już od dłuższego czasu, ale tym wyznaniem dobiłem go ostatecznie. Nagle zrozumiałem, że tak naprawdę wcale nie musiałem brać udziału w Janowych eksperymentach, żeby kochać Ankę. Ona tego ode mnie nie wymagała. Całą tę scenę pozwoliła zaaranżować, bowiem, być może, nie mogła się zdecydować, który z dwóch mężczyzn w jej życiu jest ważniejszy. Ale – słowo się rzekło. Brat musiał dostać swoje wielbłądy za siostrę. Miałem tylko nadzieję, że moje stare serce nie będzie mi już potrzebne. – Będę na ciebie czekała na górze. Rozebrali mnie, przytroczyli do stołu operacyjnego, a pod sufitem, obok lampy podwiesili srebrzysty balon. Jan zaznaczył flamastrem obszar w centrum mojej klatki piersiowej, chyba żeby się nie pomyliło, a do prawego ramienia przytknął iniektor osmotyczny. Pok tymczasem wtopił się w gniazdo komputerowe. Jan występował jako wykonawca, ubrany w biały kitel. Wyglądał jak doktor Frankenstein. Potem zgasło światło. Kiedy odzyskałem przytomność, Pok toczył telekonferencję po mandaryńsku, a Jan kombinował coś z balonem pod sufitem. Nie widziałem swojego ciała, zasłonięte było chirurgicznym parawanem. Nade mną pochylała się Anka z tym swoim perfekcyjnym uśmiechem. – Jan! – zawołałem – skoro ona tu jest, coś poszło nie tak, gadaj natychmiast! – Kochany spokojnie. To Anka. – Właśnie kochaniutki, spokojnie, mały zgrzyt, zaraz naprawimy... – odezwał się Jan nie przerywając gmerania przy balonie. – Uwolnij mnie, to zobaczysz, czy będziesz miał czym zgrzytać. – Kochany, naprawdę nic się nie stało. Jan zaraz sobie z tym poradzi, zaufaj mu. – Uff, uff, ale te pasy mocno trzymają. Pok zawołał Jana, coś poszeptali, ten przywołał Ankę i tak zaczęli cichą konferencję. Uczestniczyły w niej też jakieś osoby z sieci. Po chwili Anka znowu do mnie podeszła. – Posłuchaj, trochę się wyjaśniło. Nano znakomicie się zaadaptowało. Zaraz pokażą ci wykresy, sam sprawdzisz. Jest tylko jeden mały problem. – Problem? – z jej ust gotów byłem usłyszeć dowolne rzeczy, żeby tylko nie przestawała. – Powtórka z historii namnażania komórek naskórka. Dzieliły się świetnie, tylko w ogóle nie przypominały naskórka. – A co to ma ze mną wspólnego? Nano nie umie stworzyć naskórka? – Nie, inaczej. W ogóle nie chce przyjąć formy. – Jan przestał mocować się z balonem i przejął pałeczkę od Anki. – Na prześwietleniu widzimy wszystko normalnie, układ nerwowy, krwionośny... Niby wszystko w porządku, ale z zewnątrz nie wygląda to jak serce i tu jest kłopot. – Pokaż mi człowieku, zabierz ten parawan. Wyraz zakłopotania na jego twarzy dał mi do zrozumienia, że to nie wchodzi w rachubę. – Jakby ci to, Andrzejku, powiedzieć? Z medycznego punktu widzenia... Hmm... Tak, z medycznego. No, więc z tego punktu widzenia ty cały czas jesteś, mówiąc językiem medycznym, otwarty. Ten widok mógłby cię trochę zaszokować... Ale spokojnie, jak widzisz, nic się nie dzieje. Po prostu mały zgrzyt. Na razie musimy zdobyć trochę brakujących informacji. – Nazywam się Andrzej Kulesza i urodziłem się w... Znowu zgasło światło. Obudziłem się w samochodzie. Anka prowadziła. – Śniło mi się, że Jan ukradł mi serce. – To nie był sen, kochany. Wyłączyli cię na ponad tydzień. W końcu dokończyli podmianę, ale musieli rozszerzyć to także na lewe ramię i rękę. Spojrzałem na swoją lewą dłoń. Jak zwykle, wystawała z mankietu koszuli. Blizna po wypadku na trzykołowym rowerku, wyglądała tak samo, jak ostatnio. A może jednak była trochę mniejsza? – Wiesz, Andrzejku, Jan powiedział, że musisz teraz być pod stałą obserwacją. Dlatego najlepiej, jakbyś się przeprowadził do mnie. Za tydzień muszą cię znowu podłączyć do serwera, żeby wykonać testy... – Zaraz, zaraz, co powiedziałaś? Słyszałem wyraźnie – to było zaproszenie, prawda? – Tak, kochany, ja też się cieszę. – odparła z boskim uśmiechem i brawurowym skrętem wyminęła dwustutonowego traka. I tak zakończyła się moja sześcioletnia peregrynacja po akademikach, stancjach i waletach. Zamieszkałem z Anną na Filtrowej. W specjalnie przygotowanym pokoju, z szumiącym pudłem komputera pod ścianą. Nie tak to miało wyglądać, co prawda, ale lepszy wróbel w garści. W celach kontrolnych, codziennie musiałem sobie wbijać w lewą rękę igłę przyczepioną do kabla. Nie bolało. Przewód ten znikał gdzieś w pudle komputera. Tyle, jeżeli chodzi o moją wiedzę, co się dalej działo z moim (moim?) ciałem. Mijały tygodnie, a my, zamiast szlajać się po Kanarach i Balearach, siedzieliśmy dalej w dusznej, usmażonej palącym słońcem Warszawie. Anna z pieczołowitością zawodowej pielęgniarki obkładała mnie codziennie różnymi ence-pence- i -falografami. Wyniki pomiarów znikały w tajemniczej maszynie z mojego pokoju. Jan zacierał przednie łapy, bo wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że eksperyment się udał. W różnych częściach świata odpowiednio przygotowane plotki i zajawki zaczynały trafiać do właściwych uszu, należących do odpowiednio nadzianych i władnych person. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby w tym samym czasie Jan nie musiał toczyć ostrych dyskusji z jakimiś smutnymi panami. Zatem jego delikatna psychika geniusza znajdowała się w ciągłym rozszczepieniu pomiędzy euforią sukcesu, a depresją spowodowaną ciągłym użeraniem się ze stadem szakali czyhających na każde potknięcie. A że stałem się, w dosłownym tego słowa znaczeniu, integralną częścią eksperymentu, nie widział powodu, żeby cokolwiek przede mną ukrywać. – O jedno cię tylko proszę, Andrzej. Musisz mi to obiecać. – Wal, człowieku, oddałem ci serce, oddałem ci cia-a-ało... A tobie wciąż mało... – Andrzej, proszę, ja nie żartuję. Nie mów nic Annie, dobrze? – Nie ma sprawy. To mogę ci śmiało obiecać. I tak się sama wszystkiego domyśli. Tak się właśnie stało. Trochę się tym przejęła, kiedy uświadomiła sobie w pełni zagrożenie. Wyszło jej to chyba lepiej niż mnie. W związku z tym, oczywiście tylko tymczasowo, przeprowadziła się na noc do mojego pokoju. I tak już zostało. Oczywiście, tymczasowo. A kilka dni później, wczesnym przedpołudniem, odwiedziła nas tajemnicza kobieta. Anna zajęta była produkcją szarlotki, a może roladki, a ja przekopywałem się przez jej bibliotekę. System alarmowy nie zareagował, nie usłyszałem też żadnego odgłosu otwierania drzwi, a w salonie nagle pojawiła się ona. Niska, drobna, o bladej, prawie sinej cerze, szarych oczach i czarnych włosach. Nie jestem pewien, ale mogła mieć delikatny czarny meszek pod nosem. Ubrana w inteligentną kamizelkę, ostatni krzyk mody wśród komputerowej braci, szorty koloru khaki i męskie sandały, siedziała w moim (moim!) fotelu. I zapalała papierosa staromodną zapalniczką gazową. To właśnie trzask kamienia zwrócił moją uwagę. – Co pani tu robi? Jak pani tu weszła? – Na które pytanie mam odpowiedzieć najpierw? – odpowiedziała pytaniem na pytanie i poderwała się sprężyście. – Stanecka. Major Stanecka. Szef ochrony kompanii „Zetta Corpax”, filia w Warszawie. Wyciągnęła prawicę. Nie pozostało mi nic innego, jak odpowiedzieć. Uścisk miała silny, stanowczy. Powiedziałbym, męski. Miała dłonie szorstkie jak skóra rekina. Ale i tak była piękna. A może właśnie dlatego... W drzwiach salonu, za plecami pani major stanęła Anna, w kuchennym fartuchu. Co za farsa! – Dobrze, że pani już przyszła – odezwała się Stanecka patrząc cały czas na mnie – Właśnie miałam zapytać, czy coś państwu wiadomo o aktualnym miejscu pobytu pana profesora Jana Ramy? – Proszę tu nie palić. – odezwała się łagodnie Anna – A co do mojego brata, to proszę zostawić swój namiar. Jak nas odwiedzi, napewno się z wami skontaktuje. – Ah, więc mam zaszczyt z nie mniej sławną siostrą Jana? Słodziutki z ciebie kociaczek. – wycedziła pani major, odwróciła się i podeszła do Anny. – Nie bój się mnie. To tylko praca każe mi być taką niedobrą. Przecież znasz się na tym, prawda? Neurolingwistyczne programowanie, prana-hipnoza i inne takie sztuczki... Wyciągnęła rękę i delikatnie pogłaskała Annę po policzku. – No, dobrze. Skoro nie możecie mi pomóc, będę się zbierać. Nie musicie mnie odprowadzać do drzwi, znam drogę. Do zobaczenia. I zniknęła. A my do wieczora nie mieliśmy apetytu na żadne szarlotki, ani roladki. A później przyszedł Jan. I kiedy wysłuchał naszej opowieści, miał tylko jedno pytanie: – Czy ona ciebie dotykała? – No... w pewnym sensie tak. Podaliśmy sobie ręce... – Właśnie. Tak naprawdę to ty jej podałeś. Dobrze, to znaczy źle. Nie muszę chyba wam tłumaczyć, że miała w głębokim poważaniu, gdzie ja się aktualnie znajdowałem? Ona przyszła tu po próbki waszych tkanek. Sama mówiłaś – zwrócił się do Anny – że miała szorstkie ręce. Zdrapała trochę naskórka i poszła sobie. Nic im on nie powie ponad to, co i tak już podejrzewają. I bardzo dobrze się stało. – Jak to? – zawołałem – Przecież ona może wyniosła dowody, że wam się udał ten eksperyment... – To już przestałeś odróżniać prawą rękę od lewej? Jak rozmawialiśmy wcześniej, ekspansja nano na resztę organizmu jeszcze nie nastąpiła. A ty którą rękę masz zmodyfikowaną? Nie odpowiedziałem. Bo nie chciało mi się. Nie chciałem o tym dyskutować z Anną. Od pewnego czasu, gdzieś pośrod pustki śródczaszkowej, obijała mi się pewna obawa. Wiem, że to mało romantyczne, a może i trochę nie fair, ale zacząłem nieśmiało myśleć, że zapłaciłem trochę zbyt wysoką cenę. W końcu zostałem na stałe przywiązany do szumiącego, opakowanego w plastik bardzo szybkiego idioty. Ten cybernetyczny kretyn w każdej chwili mógł przestać działać – przynajmniej teoretycznie. Teoretycznie mogło zabraknąć prądu, mógł zawiesić się mu system operacyjny, mogła wybuchnąć wojna, głód, epidemia, zamieszki... I jakoś mało mnie to obchodziło. W ogóle, miałem wrażenie, że sprawy otaczającego mnie świata coraz mniej mnie obchodzą. Obojętna stała się dla mnie pogoda na równi z sytuacją polityczną. Z drugiej strony, czasami doświadczałem, krótkich, co prawda, chwil błyskawicznej kalkulacji. Przejrzany dwa dni wcześniej bez zainteresowania podręcznik do podstaw teorii fizyki subkwantowej w jednej chwili stawał się zrozumiały. Nie miałem pomysłu, czy ta zmiana stanowi efekt jogicznych ćwiczeń uprawianych do spółki z Anną, czy, na przykład, wymiany części molekuł mojego ciała na superbystre nano? Wprowadzamy, czasem w najlepszej wierze, zmiany do naszego zewnętrznego i wewnętrznego świata, ale nie jesteśmy w stanie przewidzieć wszystkich skutków naszego działania. Zatem może rzeczywiście te wirtualne cząsteczki zdolne były dokonać zmian również w moim umyśle? Siadałem na balkonie, pod staroświeckim parasolem i obojętnie czytałem kolejne pozycje z Aninej biblioteczki. A Anna? Jak zwykle, naprawiała rzeczywistość i udawała, że nie widzi mojego zaniepokojenia. Tymczasem Jan zaczął znikać. A to poleciał do Władywostoku w jakiejś ściśle tajnej misji, a to go aresztowali agenci korporacji i maglowali przez dwa tygodnie. Nic na to nie mogliśmy poradzić. Kiedy wracał, siadał w kącie kuchni, popijał herbatę i zakąszał szarlotką. Zdawkowo relacjonował swoje przygody i stąd wiemy dzisiaj, że musieli go mocno naciskać. I tak lato przeszło w jesień, a ta w późną jesień. Pewnego dnia Ramajan pojawił się – brudny i rozczochrany, w podartej marynarce, ale podniecony jak psiak przed spacerem. Zwalił się w kuchni na taboret, a ja przystąpiłem do parzenia herbaty. Anny nie było, poszła do ginekologa. – Co ci się stało? – zapytałem z głupia frant – Doigrałeś się? – Jakbyś zgadł. Dopadli Poka Gorącą Wodę. Nie mam z nim kontaktu już od tygodnia. – Pozwól, że zapytam – Uważnie spłukałem wrzątkiem czajniczek, teraz dosłownie parę listków herbaty i można zalewać. – Czy ma to jakiś związek z... Tym, co zrobiliście ze mną? Jan jakby oklapł. – Widzisz... – zagaił – w pewien sposób ma. „Zetta Corpax”, ci, co produkują protezy, twierdzą, że w rzeczywistości wykradliśmy im tę technologię w fazie tuż przed wdrożeniem. Nie będę ci tłumaczył, że to niemożliwe. Ani nie zdołalibyśmy czegokolwiek im ukraść, ani nie ma szans, aby oni zdążyli wyjść w swoich badaniach poza stadium przedwstępne... – Czyli co? Blefują, żeby was załatwić przed sądem? – Jakim tam sądem. Kogo to obchodzi? Tu się gra toczy całkowicie poza prawem, za wysokie podatki trzeba płacić państwom, żeby się bawić w legalne rozliczenia. Po prostu chcą nas postawić w złym świetle przed konkurencją, żebyśmy nie mieli wyboru i im sprzedali całość, zamiast dywersyfikować technologię i sprzedawać wszystkim. Walczą o monopol. I to ostro. Poka pewnie już nie zobaczymy, no, może jako warzywko. Wypatroszą go ze wszystkiego, o ile się nie zabije. – Boże, Jan, co ty opowiadasz? Jak to – zabije się? – Słuchaj, nie mam czasu, muszę lecieć, zanim wróci Anna. Nie mów jej, że byłem. Upychamy teraz całą dokumentację do naszego superserwera, niewykrywalnego dla nich, bo w rzeczywistości nie istnieje... A zresztą, nie mam czasu ci o nim opowiadać. Najważniejsze: wkrótce zniknę. Czytaj „Herbaciarza Warszawskiego”, stronę z ogłoszeniami. Kiedy pojawi się tam propozycja sprzedaży zgniłego „Earl Grey'a”, wal na dworzec kolejowy i zrób tak... Przekazał mi całą instrukcję, a ja, o dziwo, zapamiętałem. Teraz myślę, że miało to coś wspólnego z tą moją zmodyfikowaną ręką i sercem. Ćwiczenia medytacyjne uprawiane do spółki z Anną uczyły między innymi sztuki autorefleksji – teraz się przydawała. Zmiany, które wcześniej tylko podejrzewałem, zachodziły coraz szybciej. Jakby moje emocje stawały się coraz słabsze na rzecz rozwijającego się intelektu. Ale czego można oczekiwać po robocim sercu? Coraz łatwiej zapamiętywałem, coraz szybciej kojarzyłem i kalkulowałem. Za to intuicja, przeczucia, czy choćby poniedziałkowa chandra – stopniowo odchodziły w przeszłość. Ale był ktoś, kto w moim umyśle stale jaśniał tak samo wyraziście i mocno – Anna. Kiedy powtórzyłem słowo w słowo wszystkie polecenia, Jan uśmiechnął się i powiedział: – Jeszcze raz chcę cię przeprosić za to, co ciebie spotkało z mojej strony. Ale – co by nie mówić – jeżeli spełnisz wszystko, o co cię dzisiaj poprosiłem, będziemy mogli uznać, że jesteśmy kwita. Nie będę żądał więcej wielbłądów za Annę. Uśmiechnąłem się w odpowiedzi. A Jan podniósł się, pożegnał i – zniknął z naszego życia. Upłynęło prawie półtora roku. Wyprowadziłem się z serwerowni do sypialni Anny. Tyle mojego. Na efekty nie trzeba było długo czekać. W każdym razie nie dłużej niż dziewięć miesięcy. Mamy bobo. Agenci „Zetta Corpax” kilka razy brali mnie i Annę na przesłuchania. Ale nie próbowali już zdejmować z nas próbek. Zresztą, mogli to robić tak, żebym się nie zorientował. W każdym razie, wydawało mi się, że dali nam spokój. Może za wyjątkiem tej ciemnej fugonetki, która z upodobaniem parkuje pod naszymi oknami... Ale skoro sobie tylko w niej siedzą, nie będziemy się tym przejmować za nich. Zaprenumerowałem „Herbaciarza Warszawskiego”, nawet ciekawe pisemko, o ile ktoś życzy sobie spędzać życie na piciu tego szlachetnego napoju. Do naszych ćwiczeń i erotycznych wypraw do innych galaktyk (o tak, pod kierunkiem Anny zdołaliśmy przedłużyć wizję nawet do kilku minut i dotarliśmy do Andromedy) dodaliśmy też eksperymenty z herbatą. Żeby się gazetka nie zmarnowała. Aż pewnego dnia w dziale ogłoszeń pojawił się anons o zgniłym Earlu. Co było robić? Wsiadłem w gablotę i pojechałem na dworzec. W biurze przechowalni na wyrecytowane hasło i po sprawdzeniu ID wydano mi klucz kodowy do największej szafki. Miała wielkość niedużego pokoju. Stały w niej dwie walizki, jedno pudło z szumiącym w środku serwerem i instrukcją podłączania oraz wielka, ogromna donica, a w niej nie mniejsza agawa amerykańska – ta, która teraz stoi w naszym gabinecie i zasłania widok z okna. Żeby to wszystko przewieźć, potrzebowałem wynająć taksówkę bagażową. Zainstalowałem cały ten kram zgodnie z instrukcjami i wróciłem do życia z Anną. A ona nie zadawała mi żadnych pytań. I dobrze, bo dzięki temu nie musiałem odpowiadać. Dziś myślę, że nasze dziecko w jakiś sposób mnie uratowało. Bardzo się obawiałem chwili, kiedy położę się z Anną do łóżka i – nic. I nie chodzi przecież o słabość ciała, z którą każdy kiedyś będzie się musiał zetknąć i pogodzić, lecz o chorobę ducha. Coraz mniej odczuwałem, a coraz więcej myślałem. Życie wydawało się szare, jak zimowe niebo po południu. Emocje, jak uczą jogini, są energią życia. To one nas napędzają do działania. Chociaż ich źródłem jest kalkulacja, to przecież nie logiczna i racjonalna, a raczej jej przeciwieństwo – błędy w ocenie, pomyłka w postrzeganiu rzeczywistości, ale też intuicja i miłość. I z tej paradoksalnej mieszanki powstają uczucia, które trzymają nas przy życiu. Czynią je wartym – życia. Co miałbym zrobić ze sobą, gdybym nie mógł być ojcem, a jedynie – Gott im Himmel! – autorem? Jednak dziecko też rodzi – uczucia, których zabić zapewne nie sposób: bezwarunkową miłość, z której pojawia się niepowstrzymana wola życia i doświadczania. To tak silna radość, że aż boli. Nie mogę się nacieszyć naszym małym synkiem. Mareczek ma już trzy lata, ale bystry jest niczym sześciolatek. Niesamowicie szybko wszystko kojarzy. Nigdy nie choruje, jakby miał immunitet. Czyżby miało to coś wspólnego z eksperymentami Ramajana? Wczoraj mały zawołał mnie do gabinetu, gdzie lubi się bawić – towarzystwo agawy bardzo mu odpowiada. Twierdzi, że to stare drzewo opowiada mu bajki. – Tata, zobacz! Agawa zakwitła! Nigdy nie zwracałem większej uwagi na rośliny – jakoś mnie nie pociągały. Nie mam pojęcia, czy agawa w ogóle kwitnie. Ale ta nasza, w gabinecie, owszem. Małemu to nie przeszkadzało, w jego czasach takie rzeczy wyszły już z użytku, więc nie mógł tego rozpoznać. Nasza roślina zakwitła w trochę niecodzienny sposób, trzeba powiedzieć. Kto pamięta, jak wygląda gniazdo sieciowe standardu RJ-45? Zapraszam do nas, wystaje z płatków pojedynczego, błękitnego, kwiatu. Razem z synem zbudowaliśmy wokół agawy coś w rodzaju ramy, a na donicy wykaligrafowaliśmy wielkimi kulfonami imię „Jan”. To Marek tak chciał. To był jego pomysł. I tak czasami stajemy sobie z Anną pod oknem w gabinecie i kontemplujemy. Zakupiłem już niezbędny sprzęt, więc nie ma technicznych przeszkód. Musimy się tylko zdecydować – podłączyć kabel do kwiatka? Nie ma pośpiechu. Dopóki to jest agawa, nie zniknie. A ja tak sobie perfidnie myślę, że jeżeli już mu się to znudziło, to niech jeszcze trochę poczeka – na złość. Za to, że nas tak wymanewrował, że z własnej siostry i jej mężczyzny uczynił obiekty doświadczalne, że naraził ją na poważne ryzyko, które przecież nie mija. Niech czeka. Nam się nie spieszy. Zdążymy. 2007-02-20 => %7Battach%7Dcamel.jpg Wielbłądy za Annę [IMG] #### Komentarz To opowiadanie stanowiło szczyt moich możliwości wydawniczych, jak dotychczas, to znaczy zostało dołączone do zbiorku pt. "Kochali się, że strach"[1]. Tak naprawdę zostało napisane na użytek tej książeczki. Antologia zebrała dość pozytywne recenzje, jak na niszę, w której się znalazła. Ale samo opowiadanie nie wyróżniło się jakoś specjalnie na tle pozostałych. Ponieważ użyłem tam innego pseudo, także tutaj wrzucam je pod tamtym "imieniem". => https://lubimyczytac.pl/ksiazka/19767/kochali-sie-ze-strach 1: https://lubimyczytac.pl/ksiazka/19767/kochali-sie-ze-strach => %7Battach%7Dkoch.jpg Kochali się, że strach [IMG] O człowieku, który dostał czkawki1997-06-15T00:00:00+02:001997-06-15T00:00:00+02:00Krzysztof Skolimtag:sdf.org,1997-06-15:/flamenco/1997-06-15_o-czlowieku-ktory-dostal-czkawki.gmiBył sobie raz pewien pan. Taki sam, jak inni, napewno znacie niejednego podobnego do niego. Żył całkiem normalnie, miał skromne mieszkanko, jako taką pracę, od czasu do czasu nawet zdarzyło mu się zakochać. Nie pisał wierszy, ani ich nie czytał. Choć religia nie stanowiła jego mocnej strony, czasami pojawiał sie …Był sobie raz pewien pan. Taki sam, jak inni, napewno znacie niejednego podobnego do niego. Żył całkiem normalnie, miał skromne mieszkanko, jako taką pracę, od czasu do czasu nawet zdarzyło mu się zakochać. Nie pisał wierszy, ani ich nie czytał. Choć religia nie stanowiła jego mocnej strony, czasami pojawiał sie na niedzielnym nabożeństwie, tak po prostu, żeby Pan Bóg nie miał do niego pretensji (naturalnie, jeżeli Bóg istnieje). Nie był nieśmiały, ani agresywny. Miał swoich przyjaciół, w tym kilku wiernych, resztę mniej więcej, jak każdy. Nie był także brzydki, ani specjalnie ładny. Stanowił uosobienie przeciętności. Każdy mógłby się z nim utożsamić, nawet kobiety, chociaż niewątpliwie był mężczyzną. Sam odkrył ten fakt, kiedy miał prawie osiemnaście lat dzięki pewnej milutkiej brunetce, która... Ale to całkiem inna historia, może opowiem ją innym razem. Tym bardziej, że w jego życiu zdarzyło się coś o wiele bardziej doniosłego. Mianowicie, dostał czkawki. A było to tak: Pewnej niedzieli obudził się dosyć wcześnie, pomimo, że w sobotę oglądał kino nocne w telewizji. Ponieważ nie miał nic innego do roboty, postanowił pójść na poranną mszę świętą. Przynajmniej będzie gdzie usiąść w czasie kazania. I właśnie wtedy spotkało go to nieszczęście. Kazanie było straszliwie nudne. Nie dość, że ksiądz czytał je z kartki powoli i monotonnie, to jeszcze okazało się być chyba tym samym, które ten pan słyszał tydzień temu. Nie można się więc dziwić, że ogarnęła go senność i (zasłoniwszy ręką usta) ziewnął sobie długo i przeciągle. Napewno nie raz zdarzyło wam się ziewać. Zaczyna się od wdechu, kiedy przed oczami pojawiają się mroczki, a potem gładko przechodzimy do wydechu, który jest najprzyjemniejszą częścią ziewania. W wypadku tego pana do wydechu nie doszło. Kiedy starał się pochylić nad ławką, aby nie robić zgorszenia, poczuł, jak z jego gardła wylatuje głośne "hik!". Zwróciło to uwagę wszystkich wokół. Jakieś dziecko po jego prawej zaczęło się śmiać, za co dostało po uszach od taty i poryczało się, dwie staruszki siedzące przed nim zaczęły szeptać coś na temat zepsucia obyczajów, paniusia po lewej odsunęła się marszcząc nosek, a jakiś pan z tyłu walnął go w ramię i krzyknął "Hu!!!", co prawdopodobnie miało przestraszyć, a jedynie zabolało. Czkawka naszego znajomego pana dopiero się zaczynała, a zainteresowanie nią zataczało już coraz szersze kręgi. Paniusia z lewej po chwili przesiadła się z wyrazem niesmaku na buzi, pan z tyłu zaczął serdecznie przepraszać, bo on tak nienaumyślnie, wymknęło mu się, staruszki z przodu bez skrępowania zaczęły pouczać, że aby przyjść do kościoła, trzeba najpierw wytrzeźwieć, dziecko coraz głośniej ryczało. Małżeństwo dwie ławki z przodu rozpoczęło dyskusję, skąd się bierze czkawka, starszy pan pod ścianą obudził się z drzemki, kilka ławek z tyłu prosiło o ciszę, a wierni siedzący po drugiej stronie nawy zaczęli się nerwowo wiercić. Ponieważ dziecko nadal ryczało, dostało po uszach drugi raz, babunie tłumaczyły ludziom z ławek położonych z przodu co się dzieje, małżeństwo kontynuowało dyskusję, ludzie z drugiej strony nawy wiercili się spoglądając na sprawcę zamieszania. Zewsząd dochodziły głosy: "Co się stało?", "Co, oni na bazar, czy do kościoła przyszli, cholera jasna?", "Ten pan dostał czkawki.", "Może troszkę ciszej, ludzie chcą słuchać!", "Który pan?", "Czkawka to głupia sprawa, pamiętam, jak...", "Ten w okularach?", "Czy ja mogłabym pana uprzejmie prosić o ciszę?", "... i wychlapałem pół talerza, tak mnie trzęsło, he, he, he...", "Nie, ten, którego tak śmiesznie trzęsie.", "Jezu, na jego miejscu chyba bym się zabiła ze wstydu..." i tak dalej, i tak dalej. W końcu zrobił się taki hałas, że ksiądz był zmuszony przerwać kazanie i uprzejmie zapytać, co się stało. Nasz znajomy pan zerwał się z ławki i uciekł z kościoła. Czkawka to nie ospa, nie jest zaraźliwa i kiedyś musi minąć. Nasz znajomy pan starał się traktować ją zatem z lekkim przymrużeniem oka. Myślał: "Jeżeli nie minie za chwilkę, to minie za godzinę, jeśli nie, skończy się wieczorem. Jeżeli nie skończy się wieczorem, rano obudzę się bez czkawki i wszystko będzie w porządku.". Słyszał wprawdzie o jakimś warszawiaku, który cierpiał przez miesiąc bez przerwy, ale kto jest gotów uwierzyć, że i jego może spotkać coś takiego? Niestety, kiedy w poniedziałkowy poranek zadzwonił budzik, nasz znajomy pan już od godziny nie spał dręczony czkawką. Nie pomagały litry kakao, herbaty i wody z sokiem. Nie działała inhalacja z podstópka pospolitego i kociejuszki. Nasz znajomy pan poszedł do pracy, ale na nic się tam nie przydał. Tak długo hikał na wszystko, aż szef kazał mu iść do domu. I tak zostanie mu to potrącone pod koniec miesiąca. Nasz bohater postanowił odwiedzić lekarza. Pan doktor, to ważna figura. Robi wrażenie. Siedzi w białym gabinecie za białym stołem, roztacza wokół siebie woń papierosów i kanapek z szynką. Gdyby siedział na przykład w barze mlecznym, nikt zapewne nie zwróciłby na to uwagi, ale w przychodni, gdzie z każdego kąta dochodzi nas nieustający, chlorowy zapach antyseptyków, wrażenie może być dosyć silne. Lekarz poprawił stare, plastikowe okulary i odłożył stetoskop. - Tiaa... Rzeczywiście ma pan problem - powiedział bez krzty współczucia - próbował pan inhalacji z kociejuszki? Grroaarrr!!! - zaryczał, ale nasz znajomy pan zbyt był zdenerwowany przedłużającą się czkawką, aby dać się tak łatwo przestraszyć. - Próbowałem (hik!). - Kakao, woda z sokiem, herbata, zimna, ciepła? A maść na krosty? To niech pan spróbuje. To stary przepis mojej prababci. Trzeba ukroić cienką kromkę chleba, posypać drobno pokrojonym czosnkiem i posmarować grubo maścią na krosty. Może być Melaxin, albo Hydroaprofax. Potem należy to zjeść. Działa za pierwszym razem, gwarantuję. - A, hmm... Myślałem, hik! Myślałem, że jakiś środek przeciw - hik! - czkawkowy... - Proszę pana - lekarz ostrożnie położył obie dłonie na szklanym blacie i kiwnął głową - na czkawkę nie wymyślono lekarstwa. Nasz bohater opuścił przychodnię w podłym nastroju, wśród hikania i rozmyślań nad niegroźnym, choć uciążliwym zjawiskiem rytmicznych skurczów mięśni gardła wywołanych zaburzeniem koordynacji połykania. Nie wiedział, że dolegliwość ta stanie się przyczyną wielkich zmian w jego życiu. I tak się właśnie stało. We wtorek w pracy szef udzielił mu tygodnia (bezpłatnego) urlopu i zalecił wyjazd w góry. Znał tam znakomite sanatorium przeciwgruźlicze, tak, tak, oczywiście, pan nie ma gruźlicy, ale za to jest tam bardzo miło i dosyć tanio... Cena za dzień przekraczała tygodniowe pobory naszego znajomego pana. Nasz bohater postanowił zostać jednak w domu. Życie obywatela z czkawką nie należy do najlżejszych. Szczególnie, kiedy po tygodniu ciężkich zmagań, zajadania kanapek z maścią na krosty, odwiedzin u znachorów, picia własnego moczu, masażu erotycznego, długiego nurkowania i chwytania się wielu innych sposobów, czkawka nie ustąpiła. Nasz znajomy pan stopniowo tracił nadzieję, siły i wiarę w wyleczenie. Chodził nieprzytomny, bowiem czkawka nie pozwalała mu spać. Porzucił cotygodniowe wizyty w pobliskim kinie, kiedy jakiś osiłek próbował wbić mu czkawkę spowrotem do gardła razem z zębami. Na szczęście (jak dla kogo) pomylił rzędy i poturbował Bogu ducha winnego, czyli niewinnego. Kobieta, z którą się od kilku tygodni spotykał niezobowiązująco, porzuciła go bez podania przyczyny. Zresztą doskonale ją znał - hik! - przepraszam bardzo, to o czym ja - hik! - mówiłem? Twarz naszego znajomego pana przybrała kolor lila - rusz się - coś ty taka blada, wzrok zrobił się błędny na przemian z pustym, a uszy płonęły mu ze wstydu, kiedy tylko musiał się pokazać między ludźmi. Szybko zresztą tracił na to okazje. Kiedy po miesiącu czkawka nie minęła, szef podejrzewając symulanctwo wywołane kryzysem półmetka, wręczył mu natychmiastowe wymówienie. I nie chciał wcale słuchać przerywanych czkaniem tłumaczeń, że wspomniany kryzys dotyczy z reguły o wiele starszych mężczyzn, niż nasz bohater. "Czkawka także z reguły trwa nieco krócej, nieprawdaż?", zawołał jeszcze szef do znikających za drzwiami pleców naszego nieszczęsnego znajomego. Pieniędzy z oszczędności nie starczyło na długo. Wkrótce przyszli komornicy wynajęci przez sklep z telewizorami i salon samochodowy. Nasz znajomy pan odtąd mógł polegać wyłącznie na gazetach, a jeździć - tramwajem. Państwo nasze utrzymuje przez jakiś czas bezrobotnych, ale tylko przez jakiś czas, a kto zechce pracownika z czkawką? Mam panu za nią dopłacić, czy potrącić? Zresztą, na którym stanowisku mógłby pan pracować? Przecież pan nie jest w stanie niczego wyraźnie powiedzieć! Za słaby pan na budowę. Czkający sprzątacz przeszkadza w pracy. No, ja nie wiem, czy może pan zamiatać przystanki z tą czkawką... Możliwości pracy szybko się wyczerpały, podobnie jak zasiłek i pieniądze za udzielenie wywiadu dla jakiegoś brukowca. Nasz znajomy pan sprzedał też wszystkie swoje ukochane książki i meble z wyjątkiem łóżka. Obawiał się pokazać na ulicy. Jeszcze rok po ukazaniu się artykułu "Człowiek, czka - wiek", przechodnie wytykali go palcami. Dzieci bały się do niego podejść, a psy warczały ostrzegawczo, żeby nie podchodzić. Nic dziwnego. Nasz znajomy pan wprawdzie od dawna nie spoglądał w lustro, ale tylko dlatego, że wystarczył mu widok, jaki zobaczył kilka miesięcy wcześniej. Włosy dawno nie przycinane stały jak druty, i żeby to wszystkie. Cierpienie biedy, niewyspania i wstydu pokryło je przedwczesną siwizną. Niektóre powypadały. Cera poszarzała, z oczu wyzierało szaleństwo na przemian z rezygnacją. Czoło było całe w guzach od rozpaczliwego walenia głową w ścianę w chwilach załamania. Policzki pokryły się chorobliwym rumieńcem. Nasz znajomy pan schudł okropnie, a permanentne niewyspanie sprawiło, że poruszał sie jak upiór. Nie lepiej było z jego umysłem. Dręczony przez majaki, rozdzierany rozpaczą, wściekłością na pieski los, niesamowitym wstydem i ostatnią resztką nadziei, tej samej, którą posiada jeszcze nawet człowiek, który wyskoczył z samolotu zapomniawszy spadochronu, doświadczał na przemian kompletnej apatii, szaleńczej gonitwy myśli i halucynacji nie do odróżnienia od świata rzeczywistego. Spoczywając w stanie gdzieś pomiędzy snem a jawą spotykał się z duchami przodków, gwiazdami Hollywoodu, a czasem nawet z samym Panem Bogiem (o ile Bóg istnieje, oczywiście). Zasłyszana przypadkowo przez ścianę melodia potrafiła kołatać się mu po głowie całymi tygodniami, czasem cichutko jak szemrzący strumyczek, a czasem z siłą wodospadu miażdżąc wszelki ślad logicznego rozumowania. Nasz znajomy pan utracił wszystko, co miał. Pozostało mu jeszcze jego maleńkie mieszkanie, ponieważ było własnościowe, a czynsz zapobiegliwie opłacił na dwa lata naprzód. Cóż, kiedy pozbawione zostało wszelkich udogodnień niezbędnych, wydawałoby się, cywilizowanemu człowiekowi? Odcięto mu prąd, gaz i wodę. Chodził więc głodny, zziębnięty i niedomyty. Od czasu do czasu dawał sie schwytać pracownikom pomocy społecznej, którzy prowadzili go do łaźni, na stołówkę i do lekarza. Jego czkawkę brano jednak za objaw przepicia jakimś środkiem szybko myjącym, powszechnego przecież wśród bezdomnych. Aplikowano mu zatem płukanie żołądka i odtrucie, ale ku zdumieniu lekarzy, czkawka nie chciała minąć. Wtedy nasz znajomy pan znowu lądował na ulicy, bo kolejka bezdomnych nie mogła czekać. Tak mineły dwa lata. Dwa lata wstydu, poniżenia, biedy i niezwykłego cierpienia. Tym bardziej dojmującego, że wywołanego niegroźną przecież dolegliwością polegającą na zakłóceniu koordynacji połykania. Zwykle mija to po kilku minutach. Naszemu znajomemu panu nie chciało przejść nawet po dwóch latach. Wypróbował w tym czasie wszystkie sposoby, do jakich mógł dotrzeć, był gościem znakomitych lekarzy, cóż, kiedy nie ma na świecie ani jednego specjalisty od czkawki? Stracił pracę i przyjaciół. Otoczył sie murem wstydu i poniżenia. Roztaczał zapach dawno nie mytego ciała i z daleka było słychać, że nadchodzi. Wyglądał jak szalony strach na wróble. Jedyne, co trzymało go jeszcze przy życiu, to fakt, że miał gdzie mieszkać. Miał gdzie się schować i cierpieć w samotności. Miał jeszcze łóżko, na którym mógł się położyć, zwinąć w kłębek i łkać bezsilnie przerywając spazmy hikaniem. Dusił się od płaczu i krztusił od łez. Ale miał jeszcze miejsce, gdzie nie musiał się wstydzić, gdzie nie warczały psy, przechodnie nie wytykali palcami, chuligani nie poszturchiwali i nie polowali pracownicy opieki społecznej oraz dziennikarze - maleńkie i puste, ale jego własne - mieszkanie. I wtedy nadszedł tamten dzień. W skrzynce na listy od dawna nie pojawiało sie nic oprócz darmowych reklam, zawiadomień, że właśnie, chociaż nie grał, ale wygrał samochód, wycieczkę na Wyspy Triobrianda, albo willę nad Morzem Śródziemnym. Tego dnia, a miało sie już ku zimie, w skrzynce leżała tylko jedna koperta. W środku znajdowało się zawiadomienie o wyroku sądu żądające opuszczenia lokalu do dnia i tak dalej. Wzrok naszego znajomego pana trochę przygasł i na chwilę zniknął mu z oczu płomień szaleństwa. W ustach zrobiło mu się dziwnie sucho, a uszy przestały płonąć. Jakby nagle wszystko stało mu się obojętne. Powoli, sztywno jak robot wspiął się po schodach na pierwsze piętro i otworzył za pierwszym podejściem właściwe drzwi, co nie zdarzyło mu się od jakiegoś roku. Koperta i zawiadomienie spłynęły na podłogę przedpokoju, z której nasz znajomy pan podniósł aparat telefoniczny, stary i nienajlepiej działający. Jedna z niewielu rzeczy, których nie udało mu się sprzedać. Podszedł do okna i otworzył je na ościerz. Popatrzył w dół - pięć metrów. Przywiązał do ramy kabel, drugim końcem okręcił sobie szyję. Drżącymi rękami chwycił się okna i wspiął na parapet. Ogarnął spojrzeniem po raz ostatni te domy szare, samochody stojące na parkingu, tory kolejowe w oddali i kikuty drzew czekających na wykarczowanie. Na wiosnę będą tu stawiać nowy dom mieszkalny, jednak on tego już nie zobaczy. Zamknął oczy. Jego ciało, tak długo rozrywane czkawką, zdecydowanie i bez wahania pochyliło się do przodu i runęło w dół. Nasz znajomy pan nie poczuł szarpnięcia sznura od telefonu. Jego umysł spoczywał w stanie ulgi po zakończonym nareszcie koszmarze. Błądził jak przedtem pomiędzy snem a jawą, tylko że teraz doświadczał przyjemnych wrażeń. Myślał - już nigdy więcej cierpienia! Przenikliwy ból w kostce zmusił naszego znajomego pana do otwarcia oczu. Na głowie kwitł mu potężny guz. Z nieba sypał pierwszy w tym roku śnieg. Trawa i krzaki rosnące w pobliżu stopniowo pokrywały się białym welonem zamarzniętej wody, ktora nie potrafiła pomóc naszemu znajomemu panu. Przechodnie chowali głowy i oczy w zamkniętej przestrzeni pod parasolkami i kapturami budrysówek. Nasz bohater pomyślał, że chyba nie udało mu się zabić. Rozejrzał się dookoła. Nikt nie zwrócił uwagi na jego nieudane samobójstwo. Chciał się podnieść, żeby wrócić do mieszkania i spróbować czegoś innego, kiedy po raz drugi odezwał się ból w kostce. "Cholera, jeszcze to!", pomyślał dziwnie przytomnie. I wtedy coś go tknęło. Czkawka zniknęła! Nie czuł już tych okropnych, trzęsących całym ciałem skurczów gardła! Wyleczył się! Nasz znajomy pan zachichotał nieśmiało. Po chwili śmielej i dłużej. Potem już porwał go głośny chichot, który szybko przerodził się w śmiech, głośny, nieokiełznany, leczniczy, porywający. Nasz znajomy pan leżał w trawie pod swoim oknem z szyją okręconą resztkami kabla telefonicznego i śmiał się jak szaleniec. Płakał z bólu złamanej kostki i niewysłowionej ulgi, dzikiej radości, która jest znakiem końca cierpienia. A śnieg obsypywał jego twarz, pierś, brzuch i nogi białymi kryształkami, które nasz znajomy pan połykał i krztusił się nimi. Raz nawet czknął i przeszedł go dreszcz strachu, ale okazało się, że to tylko zachłyśnięcie się, bo wiele jeszcze niespodzianek możemy się spodziewać od naszych gardeł i przełyków. Tak, czy siak, to była najpiękniejsza zima jego życia. Warszawa, marzec'96 - czerwiec'97