# Cena spokoju

#### Komentarz

Opowiadanko opublikowane zostało w ówcześnie miesięczniku fantastycznym 
"Fahrenheit"[1]. Wciąż jest tam dostępne, a tutaj przeniosłem je dla 
własnej archiwizacji.

=> https://www.fahrenheit.net.pl/archiwum/f67/19.html 1: 
https://www.fahrenheit.net.pl/archiwum/f67/19.html

## Cena spokoju

Abdul ben Jusuff abu Hassan poprawił na sobie kamizelkę wypełnioną 
semteksem i podpiął kable. Wszystko ściśle według instrukcji otrzymanej 
e-mailem od tajemniczego ben Hadżiego, zwanego Detonatorem. Dzięki jego 
światłym wskazówkom były kierowca międzynarodowych ciężarówek na trasie 
Tikrit-Peszawar miał wkrótce osiągnąć Raj.

Przystąpił do pieczołowitego prasowania białej jedwabnej koszuli i krawata. 
Kiedy jeszcze się ogoli, umyje pod pachami i wyperfumuje, przestanie 
wyglądać jak jeden z tysięcy terrorystów straszliwej Kalb Allah. Stanie 
się Selimem Telnepem, przedstawicielem tureckiego konsorcjum wydawniczego, 
zainteresowanego przedrukiem „Gazety Wędrownej” na obszarze Turcji.

Powtórzył w myślach kolejne czynności: wejść do sali konferencyjnej, 
podtrzymać rozmowę aż do przybycia redaktora naczelnego, który, ze względu 
na podeszły wiek i zagrożenie terrorystyczne, większość czasu spędzał w 
podziemnym bunkrze, podłączony do aparatury podtrzymującej życie. W 
odpowiednim momencie wybrać kombinację klawiszy na laptopie, dzięki której 
zostaną zdalnie odpalone ładunki wybuchowe, zamieniając całe pomieszczenie 
w magazyn wiórów i ludzkich szczątków.

Rozkoszne rozmyślania przerwał mu *el-muaddin*[^1].

[^1]: Elektroniczny muaddin, czyli muezin. Czyli pan, który pięć razy 
dziennie wzywa do modlitwy pobożnych muzułmanów.

„*Allahu akbar! Wstańcie do modlitwy!...*”

Zawodzące dźwięki z bransolety produkcji amerykańskiej (oby niewiernym 
wyschły lędźwia) nie pozwalały czekać. Ekranik wyświetlił tarczę 
kompasu ze strzałką wskazującą literę „M” jak Mekka. Terrorysta 
rozpoczął południowy salat[^2].

[^2]: Modlitwa, którą każdy pobożny muzułmanin musi powtórzyć pięć 
razy dziennie (inni trzy razy), o ściśle określonych porach.

--------------------------------------------------------------------------------

Minister Bezpieczeństwa Karol Podkoński huknął głową w kant szafki i 
zbudził się. To nie był sen. Telefon wciąż dzwonił. Minister przymknął 
lewe oko i zwinął język w trąbkę. Na wewnętrznej stronie powieki niczym 
na ekranie wyświetliła się godzina: 3.10.

Boże, czy oni nie mogą znaleźć sobie bardziej cywilizowanej pory na 
zamachy? – zapytał w duchu samego siebie, a do słuchawki rzucił głośno:

– Kiedy i gdzie?

– GW Tower, wczoraj około dziewiątej wieczorem – po drugiej stronie kabla 
dał się słyszeć świeżutki jak zwykle głos jego sekretarza, Noela 
Pokornego.

– Nie mogłeś wcześniej zadzwonić?

– Dopiero teraz przyznali, że to zamach. Cały czas twierdzili, że pękła 
im rura z gazem.

– Dobra, opowiesz mi na spotkaniu.

– Już wysłałem samochód, panie ministrze.

– Trzydzieści kilogramów oktanitrokubanu oraz azydek jako detonator i to ma 
nie wybuchnąć? – wymamrotała przez sen małżonka ministra i przewróciła 
się na drugi bok.

--------------------------------------------------------------------------------

W podziemnym pokoju narad Ministerstwa Bezpieczeństwa czekali już: pułkownik 
Zakała dowodzący komandem GANTT (Grupą ANTyTerrorystyczną), nadkomisarz 
policji Świerk i sekretarz Pokorny. Wszyscy podłączeni do lokalnej huby 
informacyjnej szlifowali brify i reporty dla ministra. Ten również 
niezwłocznie się okablował i przez interfejs międzypośladkowy zaczął 
zasysać dane.

```
pipi...
...
...
Miejsce: GW Tower.
...
Czas: 21:15:34
...
Osoby poszkodowane: 
Redaktor naczelny GW Tadeusz Strychnicki (NSWP – Niech Spoczywa W Pokoju), 
Sekretarz redakcji Paweł Gawian (NSWP), 
(stanowisko nieustalone) Stanisław Dawidowicz (NSWP), 
biznesmen goszczący (przyczyna nieustalona) Selim Telnep (NSWP)...
...
...
pipipi
...
```

Nazwiska zabitych (NSWP), rannych i zszokowanych w mgnieniu, hmmm, oka 
napłynęły do ministerialnego bufora. W następnych mikrosekundach 
załadowały się stale aktualizowane przez ekipę dochodzeniową dane o 
rodzaju materiału wybuchowego, sile rażenia, wzmianka na marginesie, że w GW 
Tower nie ma żadnej instalacji gazowej (skąd zatem wybuch gazu? Wróć! W 
dokumentacji powykonawczej budynku jak wół widać instalację gazową, 
której jednak nie ma... Cholera, znowu nas przechytrzyli, a beknąć nie ma 
komu), lista zakupów z pamięci patologa i zdjęcia z miejsca zdarzenia. 
Pomieszczenie wyglądało jak wnętrze maszynki do mięsa.

W pokoju zapadła znacząca cisza. Wszyscy znakomicie wiedzieli, co należy 
robić. A mianowicie – nic. Czekać, aż się odezwie minister. A ten 
bezradnie memłał myśli w głowie, szukając czegoś mądrego do powiedzenia. 
I nic nie mógł znaleźć. Co tu dużo gadać, niespecjalnie się znał na 
terroryzmie i zamachach. To dzięki kompetencji podwładnych sklepik jeszcze 
jakoś działał. Wyciągnął rękę nad głowę... Tak jakoś. Pomyślał, 
że napiłby się kawy. W tym samym momencie poczuł w palcach ciepłe ucho 
filiżanki, której czarna, aromatyczna zawartość parowała, rozsiewając 
miły duszy biurokraty zapach.

– Panowie, tak dalej być nie może – oświadczył stanowczo minister 
Podkoński i przestraszył się, że pracownik obsługi, który właśnie tak 
sprawnie spełnił jego niewypowiedziane życzenie, potraktuje to osobiście. 
– Mam na myśli ten cały terroryzm i spółkę. – Liczył, że brzmiało 
to dziarsko i z werwą. Ta „i spółka” szczególnie mu się udała. – 
Trzeba podjąć stanowcze i skuteczne kroki ku zapobieżeniu dalszym takim 
klęskom i zabezpieczeniu bezpiecznego bytu naszych obywateli, którzy ze 
wszech miar zasługują na pokój, spokój, błogostan i dobrobyt...

Pokorny nie słuchał. Sam kilka tygodni temu załadował do bufora ministra 
szkic podobnej wypowiedzi. Do katalogu przyswajania podkorowego. Teraz, z 
zamkniętymi oczami i językiem zwiniętym w trąbkę, przeglądał bazy w 
poszukiwaniu jakichś materiałów, które mógłby z triumfem przedstawić 
jako własne rozwiązanie problemu. Niestety, jak to w urzędowych archiwach, 
nic pożytecznego tam nie przechowywano.

– ...i dlatego żądam, proszę, domagam się, oczekuję natychmiast 
jakiegoś pomysłu...

Minister przerwał dla nabrania oddechu i wtedy zorientował się, że nie ma 
już nic do powiedzenia. Przynajmniej na razie. Zapadła kłopotliwa cisza. 
Wyskakiwanie przed orkiestrę nie było mile widziane w tym kraju kwitnącej 
gruszy, płaczącej wierzby i błotnistych dróg krajowych. Pokorny 
odchrząknął, by się odezwać, a tymczasem pchał dane do bufora ministra 
– do katalogu bezpośredniego dostępu.

– Odpowiedzią jest Pieczonka.

– Chyba świeżonka? – poprawił z głupawym wyrazem twarzy pułkownik 
Zakała.

– Proszę się zamknąć – syknął minister bezpieczeństwa, ponieważ 
dane od Pokornego właśnie wskoczyły mu do świadomości i mógł się 
popisać wiedzą. – Panie sekretarzu, proszę przedstawić kolegom pomysł.

Pokorny uśmiechnął się do swojego odbicia, które przechowywał stale w 
zasobach prywatnych bufora (po lewej stronie piersi), i skopiował materiały 
do otwartej przestrzeni wymiany dla całego zespołu.

– Konkretnie chodzi nam o Wiesława Pieczonkę. To główny negocjator 
Ministerstwa Zasiłków i Zapomóg. Uważam, że powinniśmy go zaprosić do 
współpracy w zespole kryzysowym. W tej chwili znajduje się... – sekretarz 
znowu zwinął język w trąbkę – ...na skrzyżowaniu w Drobinie. Negocjuje 
z rolnikami odszkodowanie za niesprzedane prosiaki.

– Wezwać go. Rolnicy poczekają.

– Już wysłałem samochód, panie ministrze.

Niesamowita organizacja, pomyślał Podkoński. Niemożliwa wręcz sprawność 
i kompetencja. Tacy są państwowi urzędnicy. Czuł dumę, że należy do tej 
elitarnej warstwy społecznej.

--------------------------------------------------------------------------------

Negocjator Pieczonka Wiesław, syn Wiesława, siedział na ogrodowym krzesełku 
pod knajpą „Gwiazda” w Drobinie. Bliskość wodopoju poprawiała 
samopoczucie jego przeciwników. Lecz także osłabiała agresję. Pan Wiesław 
niestrudzenie toczył rokowania, przerywając je jedynie na wizytę w toalecie 
lub wycieczkę do kiosku po cukierki, którymi starał się wzmacniać 
organizmy przeciwników, osłabione nieznanym im dotychczas wysiłkiem 
intelektualnym i zimnym, mocno gazowanym piwem. Nagle przed knajpą stanęło 
trzech smutnych panów w ciemnych okularach i tanich garniturach. Kiwali 
znacząco paluszkami. Pan Wiesław bez słowa podniósł się i podążył we 
wskazanym przez nich kierunku. Na placu boju pozostali tylko chwiejni w 
postawie, acz niezachwiani w poglądach przedstawiciele rolników.

Tajniacy zaprosili negocjatora do rządowej limuzyny, która błyskawicznie 
ruszyła w kierunku stolicy.

W kabinie obok pana Wiesława z pewną siebie miną spoczywał elegancki 
młodzian. Aż tryskał ambicją i kompetencją. Tacy nikomu się nie podobają.

– No więc, jak się pan miewa, panie Pieczonka?

– Uprzejmie ośmielam się zwrócić panu uwagę, iż nie zaczyna się zdania 
od „więc”.

– Dziękuję za uwagę. Wnoszę z niej, iż miewa się pan co najmniej 
nieźle.

– Co najmniej wręcz przeciwnie. Po godzinach dorabiam jako obiekt podczas 
testów klinicznych na Amedzie. Mało kto nosi w sobie tyle schorzeń i 
przypadłości, co ja, panie...?

– Panie Bliskowicz, jeśli łaska.

– Panie Bliszkiewicz, jeśli łaska, do czego potrzebny jestem panu ja, 
skromny urzędnik ministerialny?

– Nazywam się Bliskowicz, jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu. Szczegóły 
wyjaśni panu kto inny. Moje zadanie polega jedynie na przetransportowaniu pana 
do Warszawy. Z nas dwóch to ja, niestety, jestem skromnym urzędnikiem. Ten 
pojazd to służbowa limuzyna Ministerstwa Bezpieczeństwa.

– Ach, rozumiem. Pan jest zatem konwojentem. W takim razie zalecałbym 
skoncentrować się na realizacji tego niezwykle odpowiedzialnego zadania, 
zamiast marnować powietrze na rozmowy z konwojowanym, choćby ważnym, panie 
Blaszkiewicz – odparł pan Wiesław, cokolwiek rozdrażniony.

Bliskowicz natomiast przez resztę drogi rozmyślał, czy powinien się 
obrazić. Bo właściwie o co? Czy o umniejszenie jego roli, która przecież 
sprowadzała się właśnie do konwojowania? Czy może o fakt, że Pieczonka 
nie rozpoznał nazwiska jego stryjka, dobrze umocowanego senatora? Myśli 
kłębiły się po głowie Bliskowicza, a do tego stanowczo nie był 
przyzwyczajony.

Tymczasem pan Wiesław spokojnie, czyli jak zwykle, układał sobie w głowie 
plan spotkania, które za chwilę miało nastąpić. Na ogół tego typu 
pompatyczne zaproszenia pochodziły od polityków. Najczęściej od takich, 
którzy, chociażby z racji braków w wykształceniu, nie mogli oczekiwać od 
Pieczonki niczego poważnego. Pan Wiesław traktował ich jak niezbędny 
element krajobrazu, który co prawda szpeci, ale być może bez niego nie 
zdołalibyśmy dostrzec piękniejszych zjawisk. Każdy, kto lubi kanapki z 
szynką, powinien czasem odwiedzić chlewik. Inną grupą wzywających z 
użyciem tajniaków byli wysoko postawieni urzędnicy państwowi pochodzenia 
politycznego, którzy, chociażby z powodu koszmarnej niekompetencji, 
wyłożyli się na jakimś rzeczywiście poważnym (czyli dość rzadko 
spotykanym) problemie z dziedziny zarządzania państwem i podpadli jakiejś 
dobrze zorganizowanej grupie obywateli. Po namyśle doszedł do wniosku, że 
bardzo możliwy jest także scenariusz, w którym zaprasza go ktoś stanowiący 
harmonijne połączenie obu tych typów. Z tego by wynikało, że chodzi o 
sprawę błahą, lecz wywołującą emocje u obywateli – jak na przykład 
niedawna nieudana operacja usunięcia drugiej głowy u sudańskiej dziewczynki 
przesłanej wojskowym transportem wprost ze strefy okupowanej przez polskie 
jednostki ONZ. Czyli – szukają po prostu kozła ofiarnego. Znowu. Pan 
Wiesław Pieczonka wcale się tym nie zmartwił. Był to może już piętnasty 
raz. Jakże się ucieszył, kiedy w końcu się okazało, że przecież cuda 
się zdarzają i nawet tak stary biurokrata jak on może się czasem pomylić.

--------------------------------------------------------------------------------

Słońce powoli, ale zdecydowanie skłoniło się ku Zachodowi. Rząd Republiki 
Chińskiej zdementował pogłoski o utracie łaski bóstw pod wieczór, bo u 
nich już była ciemna noc i nic złego, jak dotąd, się nie wydarzyło. 
Ambasada Carstwa Wszechrosji wystosowała kolejną notę protestacyjną 
przeciwko dyskryminacji czegoś tam. Akcje giełdy petersburskiej tymczasem 
wzlatywały pod niebo. Premier Zambezi obwołał się imperatorem i kwadrans 
później został zaszlachtowany maczetą przez trzydziestą siódmą żonę, 
której imienia ośmielił się zapomnieć. Terroryści zestrzelili rakietą 
sterowiec pasażerski linii Warszawa-Zoo-Berlin-Zoo. Pingwiny królewskie znowu 
zaczęły zimową migrację, o czym z satysfakcją doniosły wszystkie 
ważniejsze agencje prasowe. W Warszawie, w gabinecie ministra bezpieczeństwa, 
zebrał się sztab kryzysowy. O czym nikt nie wiedział. Jeszcze.

– Panowie i panie – zagaił minister Podkoński i rozejrzał się w 
poszukiwaniu pań – sytuacja jest poważna. Poważna i napięta. Poważna, 
napięta i niebezpieczna. Poważna, napięta, niebezpieczna i trudna...

W tej chwili pozostali uczestnicy zebrania odłączyli się. Tak to się mówi 
w urzędniczym żargonie. W rzeczywistości, zachowując mądre miny, 
skierowali swoje myśli ku zbliżającym się wakacjom, a niektórzy nawet do 
żon i dziatek, jeśli je mieli, co się niekiedy przecież zdarza. Minister 
mówił i mówił, a czas leciał.

Pan Wiesław Pieczonka drzemał z otwartymi oczami. Jak każdy zawodowy 
negocjator, nie marnował żadnej okazji do snu. Do jedzenia też, ale nie 
przepadał za słonymi paluszkami z wodą mineralną.

Noel Pokorny rył dołki pod swoim przełożonym w poszukiwaniu władzy. 
Władzę przeliczał na pieniądze. Za pieniądze kupował prestiż. Wymieniał 
prestiż na popularność, a tę na władzę. Władzę na pieniądze. I tak w 
kółko. W przerwach knuł.

Nadkomisarz policji Henryk Świerk przygotowywał się psychicznie do 
rodzinnego wyjazdu na Bora-Bora. Rozpaczliwie próbował sobie przypomnieć, 
gdzie w zeszłym roku schował maskę do nurkowania.

Sekretarz Stanu Michalina Samecka przymierzała w wyobraźni kostium kąpielowy 
i pisała list do córki studiującej w Shenzhen.

Rzecznik rządu Mirosław Gumno pisał przemówienie bożonarodzeniowe dla 
premiera i cierpiał. Bardzo. Na brak pomysłów.

Pułkownik Gabriel Zakała intensywnie udawał, że myśli. Tak naprawdę 
pozostawał w gotowości.

– ...i dlatego oczekuję pomysłów niecodziennych, niezwykłych, 
niespodziewanych i niesamowitych. Panie i panowie, piłka na waszej połowie! 
– słowa-klucze zakodowane w osobistych buforach uczestników konferencji 
pozwoliły im zawczasu się obudzić. Minister nic nie zauważył.

– Proponuję... – wyrwał się nadkomisarz Świerk i zaraz zamilkł. 
Przypomniał sobie, że to nie on jest przewodniczącym tego zebrania.

– Tak, panie nadkomisarzu...?

– Hm, właśnie chciałem zaproponować, tego, żeby pan Wiesław Pieczonka 
podzielił się z nami swoimi przemyśleniami, które niechybnie mieć musi, bo 
przecież je ma, prawda?

– Świetna myśl – podchwycił minister, albowiem i jemu wyczerpały się 
pomysły na kontynuowanie tak dobrze rozpoczętego zebrania. – Panie 
Wiesławie, proszę się nie krępować.

– Och, tak! Proszę się nie krępować, śmiało, alleluja i do przodu, jak 
to mówią! – padało ze wszystkich stron.

Negocjator MZiZu westchnął w skrytości ducha. Zawsze to samo.

– Panie Ministrze, szanowni państwo. Zdefiniujmy problem. Od lat świat 
cywilizowany żyje w paranoi, skrępowany lękiem przed zamachami 
terrorystycznymi z jednej strony i okowami przepisów bezpieczeństwa z drugiej.

– Z jakiej drugiej? – zapytał tępo minister, bo tym razem on nieopatrznie 
się odłączył.

– Z drugiej strony – uprzejmie wyjaśnił pan Wiesław.

– Słuszna uwaga. Proszę kontynuować.

– Dziękuję uprzejmie. W naszej prowincjonalnej – tu pozostali członkowie 
zebrania przywołali na twarze wyraz głębokiego oburzenia – Polsce w ciągu 
ostatniego półrocza wydarzyły się cztery incydenty bombowe, dwie próby 
zatrucia źródeł wody oraz – zamknąć oczy, język w trąbkę – 
czterdzieści zamachów bakteriologicznych. Większość udana. Nie liczyłem 
innych form zakłócania porządku, jak strzelanie z różnych rodzajów broni, 
w tym rakiet, samobójcze rajdy ciężarówkami po ogródkach jordanowskich czy 
jedna próba porwania bloku mieszkalnego. Ofiar było niewiele, bo ludzie już 
się przyzwyczaili i umieją sobie radzić. Że nie wspomnę o staraniach 
naszych nieocenionych służb. Jednakowoż liczba ofiar zamachów pomału 
zaczyna doganiać liczbę ofiar wypadków drogowych...

– To wszyscy wiemy – zaperzył się nadkomisarz Świerk, bo bardzo chciał 
coś powiedzieć. – Proszę nam zdradzić coś dla nas nowego.

– Ależ proszę uprzejmie. Wszyscy zgadzamy się, że coś z tym fantem 
musimy zrobić. – Tu głowy zebranych zaczęły się kiwać synchronicznie. 
– Ale jak? Otóż spieszę zawiadomić państwa, iż mam pewien pomysł, 
dogłębnie przemyślany i doskonale dopasowany do tak zwanych naszych, 
polskich realiów.

Pozostali uczestnicy zebrania, nie wyłączając ministra Podkońskiego, 
pochylili się, wstrzymali oddech i wytrzeszczyli oczy. Wyglądali, jakby im 
już tak miało zostać na zawsze.

– Proszę nie trzymać nas dłużej w niepewności! – pisnęła Sekretarz 
Stanu.

Pan Wiesław jednakowoż potrzymał ich jeszcze chwilę i wreszcie rzucił 
głośno:

– Musimy pokonać ich tym, w czym sami jesteśmy najlepsi!

Wybuchła wrzawa. Pułkownik Zakała zaczął klaskać, Mirosław Gumno 
bezmyślnie podchwycił i krzyczał: „Brawo, brawo!”, Michalina Samecka 
gniotła szeleszczący materiał kostiumu, nerwowo tupała i zastanawiała 
się, jak to możliwe, że się nie gniecie, nadkomisarz Świerk klepał się 
po udach i krzyczał: „A to drań!”, Noel Pokorny z szurgotem odsuwanego 
fotela zanurkował pod stół i zaczął gorączkowo przepinać kable hub 
informacyjnych, żeby ukryć zakłopotanie, bo za jasną ciasną nie wiedział, 
co pan Pieczonka miał na myśli, a Minister Bezpieczeństwa Karol Podkoński 
walił dłonią w stół i głośno domagał się ciszy. Po chwili jego 
życzenie zostało spełnione. Mógł więc w imieniu zebranych otwarcie 
zapytać:

– Co pan ma na myśli?

– To doskonałe pytanie, dziękuję. Z przyjemnością wyjaśnię panu 
szczegóły, jeżeli zechce pan skierować do mnie to zapytanie na piśmie. – 
Wiesław Pieczonka wziął głęboki wdech. – Uprzejmie proszę nie 
zapomnieć, że załatwiać to będziemy tylko kanałami służbowymi. 
Przypominam również, że większość tygodnia spędzam w terenie, a godziny 
urzędowania wypadają mi z reguły w piątki między trzynastą a piętnastą. 
O ile oczywiście nie wypadną, bo będę w terenie. Zapytanie powinno zostać 
złożone na standardowym formularzu ZAP117-A-26 i zakodowane przed wysłaniem 
algorytmem Ministerstwa Bezpieczeństwa. Nie tym nowym, lecz starym, wstecznie 
kompatybilnym. Cały ten plik powinien następnie zostać sfragmentowany 
algorytmem Ministerstwa Obrony i podbity kluczem kogoś w miarę 
odpowiedzialnego, ale minimum w randze Podsekretarza Stanu. Zapytanie nie 
powinno oczekiwać w kolejce do serwera dłużej niż trzy godziny, gdyż 
należy je zakwalifikować do kategorii Ściśle Tajne, Bezpieczeństwo 
Państwa, czyli eśtebepe. Jeżeli jednak zalegnie, to należy je wysłać 
ponownie, przy czym niedopuszczalne jest stosowanie Microsoft Autoresendera z 
powodu zagrożenia wirusowego. Zgodnie z przepisami, mam na odpowiedź dwa 
tygodnie, licząc od momentu wysłania potwierdzenia otrzymania i 
rozpieczętowania przesyłki z zapytaniem, ale nie mniej niż tydzień od 
momentu potwierdzenia, że zrozumiałem pytanie, zgodnie z procedurą 
Alfa-Tango-Trzynaście, Poddziałania „Unifikacja Działalności Organów 
Publicznych w Ramach Unifikacji Działania Służb Publicznych”, dyrektywa 
Komisji Europejskiej numer... Chyba zapomniałem numeru...

Minister zbaraniał. Podobnie jak inni. Ale on był politykiem i jego 
zakłopotanie objawiało się zupełnie inaczej. Zatem żachnął się 
widowiskowo i powtórzył pytanie. A Pan Wiesław jeszcze raz go pochwalił.

– Wszyscy urodziliśmy się w tej doskonale uporządkowanej rzeczywistości, 
umiemy sobie z nią radzić. Terroryści również nauczyli się pływać w tej 
klarownej i czystej wodzie. A my? Nie dostrzegamy, że może być inaczej. Bo 
kiedyś było inaczej. Wy, młodzi, nie pamiętacie, ale ja pamiętam, jak mój 
ojciec, świeć Panie nad jego duszą, jeszcze mi opowiadał, jak to dokumenty 
ginęły w drodze z jednego biurka na drugie. – Tu rozległ się szmer 
niedowierzania. – Tak, tak, szanowni państwo. Nie tylko dokumenty ginęły. 
Znikały całe budynki, odcinki autostrad, przyznawano dotacje nieistniejącym 
organizacjom, które legalnie zatrudniały tysiące pracowników w ramach 
redukcji bezrobocia... A tymczasem puchły urzędy, agendy, agencje, centrale 
pełne urzędników, którzy krążyli po korytarzach, w panice usiłując 
odnaleźć jakiś porządek w tym chaosie. Tak było. W miejscu, gdzie w 
dokumentacji falowały kwitnącym rzepakiem pola uprawne, wyrastały ni stąd, 
ni z owąd całe miasteczka ze strefą bezcłową w środku, samoloty myliły 
lotniska, a pakiety w sieci nigdy nie wędrowały dwa razy tą samą drogą...

Pan Wiesław pozwolił sobie na introspekcję i spostrzegł, że słuchacze 
byli bliscy odłączenia się. Czym prędzej zmienił temat.

– I tak może być znowu. Mamy po temu niezbędny potencjał, który tkwi w 
nas uśpiony. W niektórych ukrytych zakątkach kraju, na przykład w Drobinie, 
z którego przybyłem, płomień chaosu nigdy nie wygasł. I to on jest naszą 
najlepszą bronią, tak jak był ongi, zawsze i przez wieki. Szanowni państwo, 
niech od dziś naszym hasłem, naszą siłą, naszą gwiazdą przewodnią 
stanie się: „Chaos, biurokracja i improwizacja”!

Pan Wiesław wyrzucił w górę dłonie i potoczył wzrokiem po gabinecie. 
Twarze zebranych wyrażały głęboką pustkę intelektualną. Ale był tutaj 
ktoś, kto w mig pojął zamysł pana Wiesława.

– Znakomita myśl! – zawołał Noel Pokorny i spojrzał po zebranych. – 
Panie ministrze, proszę o pozwolenie na uczestniczenie w pracach zespołu, 
który zaplanuje tę operację.

– Zgadzam się – wymamrotał cokolwiek skołowany minister. W odpowiedzi 
sekretarz przesłał mu w formie krótkiego podsumowania swoje rozumienie 
propozycji pana Pieczonki, aby szef przyjął trochę mądrzejszy wyraz twarzy. 
Pomogło. Boże, ile z tym będzie roboty...

– No to do roboty.

--------------------------------------------------------------------------------

Minął prawie rok, ale nie cały, po pamiętnym zebraniu Zespołu Kryzysowego, 
kiedy na międzynarodowym lotnisku Siedlce-Rogówko wylądował Dumbo-Jet linii 
Ar-Air z Kairu. Na pokładzie znajdował się człowiek z paszportem na 
nazwisko Hosni Marduk. Naprawdę nazywał się Ali Fatza, pseudo Krokodyl. Z 
powodów luźno związanych z uzębieniem. Był to śniady, wysoki mężczyzna 
o brzydkiej twarzy i zimnym spojrzeniu wielokrotnego mordercy. Wysłał go imam 
meczetu Hassana, aby pokazał psom niewiernym z Lechistanu, że nie można 
bezkarnie przyjeżdżać na wakacje nad Nil i jeszcze za wszystko płacić 
uczciwą cenę.

Jego bagaże zostały sprytnie spreparowane przez pracowników tajnych służb 
egipskich, którzy udawali terrorystów infiltrujących służby specjalne 
Egiptu. W rzeczywistości zawierały miniarsenał z powodzeniem imitujący 
kosmetyki, podręczną elektronikę, a nawet bieliznę. Damską, co prawda, ale 
przecież Krokodyl zmierzał do kraju popierającego postęp rozwoju tolerancji 
wobec kochających inaczej mniejszości, zatem nie spodziewano się kłopotów 
z tak błahego powodu.

Terrorysta spojrzał na funkcjonariusza Straży Granicznej, który bez 
pośpiechu i bardzo uważnie przeglądał jego paszport. Było to podwójnie 
podejrzane, ponieważ dokument przypominał kartę kredytową z zatopionym w 
plastiku chipem. Oczami to sobie mógł ten głupi pogranicznik najwyżej 
podziwiać godło państwowe Islamskiej Republiki Egiptu.

– Może trochę szybciej – odezwał się Hosni Marduk nienaganną 
oksfordczyzną. – Jestem biznesmenem i trochę się spieszę.

– Pseplasam – odparł funkcjonariusz w podobnym języku, ale o wiele mniej 
wyraźnie. – To musi potlfać, bo kazali wklepywać do kompa palcami, więc 
plose o spokój. Tiaaa... Pan Hoży Mudak? Dobze cytam?

– Hosni Marduk, jeśli łaska.

– Tak, tak, dobze cytam. Chudy Maruda. Juz wklepuję... O, kurde. Klawiatura 
się złamała... Pan chwilecka poceka, nie? – zawołał pogranicznik i 
zniknął.

Hosni Marduk zrobił trzy głębokie wdechy, żeby się uspokoić i 
przygotować na drugie starcie z tym beznadziejnym idiotą. Bismillah, 
przecież mój bagaż pewnie już się kręci na podajniku. Żeby tylko nie 
przyciągnął uwagi miejscowych fachowców od cudzej własności.

– Przepraszam – rozmyślania terrorysty przerwał jakiś mężczyzna z 
identyfikatorem Urzędu Imigracyjnego. – Czy pan Hassan Murdas? Proszę za 
mną.

– To jakaś pomyłka. Jestem Hosni Marduk.

– Pan wybaczy, ale komputer twierdzi co innego. Pan pozwoli, o tam, do 
tamtego pokoju. To zajmie dosłownie chwilkę...

Wskazane pomieszczenie okazało się dyskretną poczekalnią. Hosni zajął 
jeden z wytartych foteli i czekał. Od starych czasopism z kwiatem lokalnych 
piękności na okładkach (często bez, hmmm, płatków) trzymał się z dala.

Minęły ponad dwie godziny, ale nikt się nie pojawił. Marduk z nudów 
klepał modlitwy. Jak bardzo mu brakowało jego dywanika! Jak tylko go 
wypuszczą, zaraz rzuci się realizować plan. Te syny białej dziwki po 
stokroć zapłacą za jego upokorzenie, o tak, na pewno.

Nagle drzwi się otworzyły, a w nich stanął korpulentny jegomość o 
uśmiechniętym obliczu.

– Serdecznie pana przepraszam za te niedogodności. Nasi urzędnicy 
wypełniają regulamin co do joty, a tam stoi napisane... Hmmm... Niech 
zrekapituluję... „Powitanie goszczących terrorystów spoczywa na naczelniku 
do spraw terrorystów”, czyli na mnie, nie chwaląc się. Och, proszę nie 
brać do siebie nazwy mojej funkcji, w żadnym wypadku nie staramy się naszych 
drogich gości zamykać w jakichś ciasnych ramach stereotypów, nie tako 
rzecze dyrektywa, he, he, he, to taki nasz wewnętrzny, rozumie pan, 
urzędniczy żarcik. Po prostu skończyły nam się, uważa pan, dobre 
określenia, a to jest w miarę krótkie i daje się łatwo przetłumaczyć na 
inne języki. Zresztą, żeby nie dopuścić do większego skandalu z tą 
nazwą, nie przyznano mi żadnego personelu, jestem, można tak to nazwać, 
hmmm, naczelnikiem bez teki. Tak czy owak, bardzo pana przepraszam, że musiał 
pan czekać. Cóż, wybierałem się właśnie na urlop, pan sobie wyobrazi. 
Ściągnęli mnie z lotniska, dosłownie. Ach, oczywiście, wiem, że 
znajdujemy się na lotnisku, ale ja wybierałem się do Tunezji, wie pan, na 
wakacje, a samoloty do Tunezji latają z portu Pamiętna. To pod 
Skierniewicami. Polecam, bardzo sprawna obsługa, znaczy w Tunezji, a na 
lotnisku, jak to na lotnisku...

Osobnik gadał i gadał, a Hosni w panice robił w głowie przegląd. Oczywiste 
było, że gdzieś w łańcuchu dowodzenia znajdowały się wtyczki. I to 
dobrze poinformowane, skoro miejscowe służby bez trudu zdołały go zdjąć 
jeszcze na lotnisku. Bo nie wyglądało to na pomyłkę. W głowie terrorysty 
zakotłowało się. Gorączkowo zaczął sobie przypominać, czy na szkoleniach 
nie wspominano o takiej sytuacji.

– Ale ja tu gadam i gadam, a formalności czekają. Nie będę pana dłużej 
zatrzymywał. Proszę, oto broszury informacyjne i formularze podań o zgodę 
na działalność, panie Murdak. Zwracam uwagę, że opłatę należy uiścić 
PRZED zamachem. Przyjmujemy dolary, euro i jeny. Jeżeli nie ma pan wyżej 
wymienionych walut, przysługuje panu prawo wymiany po kursie lotniska. Hmmm, 
muszę nadmienić, że nie jest to bardzo korzystny kurs...

– To jest skandaliczna pomyłka! – wykrzyknął Hosni Murdak, przepraszam, 
Marduk. – Zostałem tutaj haniebnie znieważony! Jestem biznesmenem i 
przyjechałem do Polski w interesach! Proszę mnie stąd wypuścić! Żądam 
widzenia z konsulem Egiptu!

– Ciszej, nie tak głośno. Tu jest bardzo nerwowa praca... Pomyłka, powiada 
pan... – zafrasował się urzędnik, a w drzwiach pojawiło się kilku dobrze 
zbudowanych mężczyzn w czarnych kominiarkach. – Cóż, jeżeli da mi pan 
szansę, postaram się to sprawdzić. Aczkolwiek, muszę powiedzieć, komputer 
nasz rzadko się myli. W takim razie poproszę paszport.

– Ale przecież mój paszport zabrała Straż Graniczna! – zawołał Hosni 
z nieudawaną rozpaczą. Gdyby nie ta jego okropna fizjonomia, zapewne mógłby 
wzbudzić odrobinę litości.

– Ach taaak? – zdziwił się naczelnik do spraw terrorystów – Och, to 
się da szybko naprawić. Proszę podać mi nazwisko funkcjonariusza i jego 
numer służbowy...

– Nie znam jego nazwiska, ty chrześcijańska gnido – zaklął terrorysta i 
ugryzł się w język.

– Ja protestuję! – zawołał urzędnik – Tutaj obraża się moje uczucia 
religijne! Wniosę skargę do pańskiej ambasady, panie Harry Murtaugh!

Za korpulentnym jegomościem zatrzasnęły się drzwi. Terrorysta rozejrzał 
się dziko. Jak się wydostać z tej matni? Za chwilę drzwi znowu się 
otworzyły. Tym razem stał w nich wysoki, chudy mężczyzna w koloratce.

– Ojciec Serafin, proszę do mnie mówić „ojcze”. Czy pan Ozzy Mandac?

– Nazywam się Hosni Marduk, błagam, niech ktoś to wreszcie zapamięta!

– Ależ nie ma się czym denerwować, mój synu, ja na przykład już 
zapamiętałem. Ale do rzeczy. Odpowiadam na tym lotnisku za poszanowanie 
przekonań religijnych, zarówno naszych drogich gości, jak i miejscowego 
personelu. Nasz kraj, nie chwaląc się, ma najlepszą w Europie tradycję 
tolerancji religijnej. Weźmy na przykład Żydów... Ale, ale. Może ja panu 
będę opowiadał, a pan w tym czasie wypełni formularze? Po co tracić czas 
na próżno, panie Hossy Mantuk?

– Nazywam się Hossy... Eee... Hosni Marduk.

– Ależ oczywiście. To co, wypełniamy papierki? Prawda, że proste? Nasi 
specjaliści już o to zadbali.

– Ale tu jest napisane: numer paszportu...

– No i w czym problem, panie Malpuk?

– Jestem Marduk. A paszport zabrał mi wasz... – Terrorysta machnął 
ręką. – A zresztą. Skoro już pan tu jest, czy może mi pan pomóc się 
stąd wydostać? Muszę odzyskać paszport, mój bagaż pewnie już ukradli...

– Z przykrością wtrącę, że to wysoce możliwe.

– ...a mam naprawdę pilne spotkanie w Warszawie. Bardzo pana proszę.

– Cóż, zobaczę, co da się zrobić, mój synu. Pomódlmy się... 
Żartowałem! Wracam za chwilę, jakby ktoś pukał, nie otwieraj – zawołał 
duchowny i wyszedł, zamykając za sobą drzwi na klucz.

Ali Fatza znowu został sam. Pośpiesznie wypełniał formularz za formularzem. 
Może, jak już te papierki przemieli miejscowa machina biurokratyczna, 
wreszcie go wypuszczą? Numer paszportu, imię ojca, nazwisko panieńskie matki 
– Inszallah, co to takiego? Zaznaczyć „x” w polu, jeżeli stwierdzenie 
jest prawdziwe. Byłem/łam męską/żeńską prostytutką... Zażywałem/łam 
narkotyki... Jestem nosicielem/lką HIV... Napisać krótki życiorys, w tym 
wymienić wszystkie szkoły podstawowe, numer paszportu... Zrobiło mu się 
wszystko jedno. Zapragnął nagle, aby jego szykowny, prążkowany garnitur 
utkany był z poliekspleksu, a w obcasie lewego buta znajdował się detonator. 
Ech, zewrzeć ostatnie w życiu przewody i obudzić się w Raju... Ale na razie 
trzeba czekać, aż te niewierne psie syny odnajdą idiotę, który mu zabrał 
paszport. Bez tego nie zdoła uzupełnić pól w większości formularzy.

Czas mijał. Ali mamrotał modlitwy. Wydawało mu się, że ściany i sufit 
powoli się zbliżają. Zrobiło się duszno. Czy z tej kratki wentylacyjnej 
pod sufitem nie wydobywa się błękitny dymek? Nagle żarówka w sufitowej 
lampie syknęła ostrzegawczo i zgasła. Zapadła ciemność.

Szczęknęła klamka. Potem jeszcze raz.

– Panie Merdel! To ja zablałem panu pasport. Plose otwozyć, to go panu 
oddam! Kazali mi go oddać! Pan otwozy, nie?

– Nazywam się Murdas, nie, Marduk! Przecież nie mam klucza!

– Eee? To pan nie zamknął sie dla demonstracji głodowej? Bo mnie 
powiedzieli, ze pan tutaj dogowyra, zeby dostac pasport nawzajem! To ja go panu 
psyniosłem, o tutaj go mam, jak pan otwozy, to ja go moge panu dać.

– *Allahu akbar*! Ja nie mam klucza, wy pogańskie, niewierne świnie, ohydne 
syny białej dziwki!

– Tak, tak, syny. Pseplasam, cy pan chce pserwać głodową demonstrację? To 
ja panu psyniose schabowego z kuchni, ale pan musi otworzyć. Halo? Halo?

W kąciku ust terrorysty pojawiła się kropelka piany. Upadł na podłogę, 
szarpiąc oburącz kołnierzyk jedwabnej koszuli.

– *Allahu akbar*! *Allahu akbar*! – mamrotał nieprzytomnie, niczym brzytwy 
łapiąc się najważniejszej modlitwy wahabickich terrorystów.

W tej chwili pan Wiesław Pieczonka uznał, że już wystarczy. Uruchomił 
mikrofon.

– Raban-jeden, tu Miotła, zgłoś się. Temu panu już dziękujemy. 
Załadujcie go na ten sam samolot, na który prowadzą Hakima Mustafę.

– Rozkaz.

--------------------------------------------------------------------------------

Pan Wiesław Pieczonka siedział w fotelu kosmicznym w podziemnym centrum 
dowodzenia operacją, dzięki której Rzeczpospolita miała raz na zawsze 
uwolnić się od plagi terroryzmu. Przed nim stała ściana monitorów, na 
których wyświetlały się podobne do siebie pokoiki zainstalowane na 
wszystkich dworcach, lotniskach i portach, w których odbywał się ruch 
międzynarodowy. Akcja nabierała tempa. W tej chwili mogli się już 
pochwalić pełną odpornością na napływ nowych terrorystów. Polska 
wkrótce stanie się w oczach muzułmańskich fanatyków bardzo nieatrakcyjnym 
miejscem do organizowania zamachów. Trzeba jeszcze tylko dopracować 
działanie służb wewnętrznych. A to nie takie proste. Kraj jest duży, 
niewielkie grupki obcokrajowców bez trudu mogą wtopić się w kolorowy tłum 
na krakowskim bazarze, zniknąć, by wkrótce pojawić się na plaży w 
Jastarni. Spokojnie, na to też jest rada. Dotychczas ich siłą była 
biurokracja. Teraz pora na odrobinę chaosu.

Przygotowania do operacji trwały zadziwiająco krótko. Negocjator MZiZu nie 
zdawał sobie sprawy, jakie pokłady zaangażowania drzemią w jego rodakach. 
Jak każdy w miarę mądry człowiek, był przygotowany na to, że mógł się 
pomylić. Ale zupełnie nie spodziewał się aż takiego sukcesu. Plan operacji 
wymagał współpracy dosłownie wszystkich urzędów publicznych, angażował 
także, choć pośrednio, Sejm, który pod wpływem pierwszych posunięć 
organizacyjnych odpowiedział ekspresowym porodem rozlicznych nowelizacji ustaw 
regulujących działalność służb państwowych. Zanim zespół zdążył 
zareagować przez skooperowanych polityków, Wysoka Izba rzygnęła też 
konwulsyjnie serią ustaw wymierzonych w prywatnych przedsiębiorców. Cóż, 
gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Już w czasie działań hamujących 
entuzjazm władzy ustawodawczej uregulowano na nowo kwestie edukacji, 
komunikacji i ruchu drogowego. Ale niezbędne podstawy pod operację 
antyterrorystyczną zostały uczynione.

Urzędnicy jakby tylko czekali na taką okazję. A przecież w większości 
wypadków nie oczekiwano od nich niczego więcej poza skrupulatnym 
wypełnianiem swoich obowiązków. Teraz także nie wymagano niczego 
specjalnego, a jedynie odrobinę poluzowano wędzidło procedur i popręg 
kontroli.

--------------------------------------------------------------------------------

Dewan Raja Abdullah przemykał brudnymi zaułkami warszawskiej starej Pragi. 
Ubrany w gustowny, różowy dres i chińskie, siwe adidasy wyglądał jak jeden 
z tysięcy wietnamskich imigrantów, którzy, w przeciwieństwie do leniwych 
Afgańczyków lub Turków, uważali właśnie Polskę za swoją Ziemię 
Obiecaną. A to sprzyjało skośnookim terrorystom z indonezyjskiej komórki 
Kalb Allah. To właśnie im udało się zbudować tutaj najbardziej trwałą i 
prężną strukturę, dzięki której przeprowadzono już osiemnaście udanych 
akcji. Ostatnio jednak poszczególne węzły terrorystycznej sieci 
niespodziewanie milkły. Łącznicy, nastolatki z blokowisk, z nudów 
nawracający się na wojujący islam, wymawiali się nadmiarem obowiązków w 
szkole. Ich starsi koledzy z pewnym stażem w organizacji golili brody i 
zamiast do meczetu, cwałowali na dyskoteki, jakby na powrót odkryli rozkosze 
skryte w dziewczęcych, spoconych ciałach. I nie pomagały obietnice, że w 
Raju nie takie hurysy będą się do nich w kolejkach ustawiać. Toż już 
nawet nie chcieli kupować haszyszu! Ale nie to było najgorsze. Dewan Raja 
Abdullah nie mógł nawiązać kontaktu z pięcioma „uśpionymi” w 
Warszawie zamachowcami-samobójcami. Z tego powodu nie powiódł się już 
jeden misterny, tkany z mozołem przez ostatnie trzy lata, międzynarodowy 
plan. Stu sześćdziesięciu samobójców miało równocześnie wysadzić się 
w powietrze w pociągach metra. I wysadzili się – wszędzie oprócz 
Warszawy. Za porażkę odpowiedzialność ponosił przywódca – Dewan Raja 
Abdullah. Za karę mógł dostać rozkaz osobistego udziału w jakimś zamachu. 
Na samą myśl przechodził go dreszcz. Co za absurd! Jeszcze by tego 
brakowało! Jemu się podoba na tym świecie. Szczególnie tutaj, w Polsce. No, 
może trochę za zimno, ale da się wytrzymać, w końcu to nie Raj. Ale 
niewiele mu brakuje.

Tak czy owak, zamach się nie udał. Zginęło wielu oddanych Sprawie 
bojowników we wszystkich (oprócz Warszawy) wielkich miastach Polski. Co z 
tego, że poświęcili swoje cenne żywoty, skoro nie tylko nie odnotowano 
żadnych ofiar, ale wręcz nie odnotowano zamachów w prasie? Z nieznanych 
terrorystom powodów od jakiegoś czasu żaden pociąg, nie tylko miejskiej 
kolejki podziemnej, nie zdołał przejechać trasy zgodnie z rozkładem. Nie 
lepiej było z pasażerami. Pojawiali się na dworcu nagle i tłumnie, w 
niespodziewanych momentach, by po godzinie lub szybciej nagle gdzieś się 
rozejść, zniknąć, rozwiać niczym dym z nargili. W takich warunkach nie da 
się normalnie planować zamachów!

Dewan Raja Abdullah zatrzymał się pod odrapaną, starożytną kamienicą. 
Doskonała kryjówka i całkiem niedaleko od centrum. Piętnaście brudnych, 
zapyziałych lokali zamieszkiwało łącznie prawie trzystu skośnookich 
Wietnamczyków, Laotańczyków i innego niewiernego tałatajstwa. Ale jedno 
mieszkanko wynajmowała organizacja. Tkwiła w nim, już od dwóch lat, 
specgrupa do jednego, najważniejszego zadania: wysadzenia w powietrze budynku 
Sejmu. Ściśle zakonspirowani, świetnie wyszkoleni fachowcy-samobójcy, 
przysłani tutaj prościuteńko z medresy w Sumbawa. Niezawodni, nieskazitelni, 
twardzi, doskonali. Trzeba sprawdzić, czy i oni nie wyparowali.

Dewan przypomniał sobie regułę: doniczka w oknie po lewej stronie, 
bezpiecznie. Doniczka po prawej, zostaliśmy spaleni – zabrali nas albo się 
wyprowadziliśmy. Lidera terrorystów oblał zimny pot. Doniczki nie było.

Na piętro dostał się biegiem, przeskakując po dwa stopnie. Co to ma 
znaczyć? Drzwi otwarte? Z wnętrza dobiega melodia polskiej, skocznej 
piosenki. Dewan rozumiał piąte przez dziesiąte, coś o witaminach i 
dziewczynach. Zebrał się w sobie i zamaszyście wkroczył do lokalu.

W głównym pokoju, w zamyśle służącym jako sala modlitw i arsenał, na 
puszystym dywanie sprezentowanym terrorystom przez sieć sklepów 
„Pakistan”, poniewierały się jakieś pijane dziewoje w rozchełstanych 
dresach. Oblegały szczelnie trzech skośnookich dżentelmenów o głupkowatym 
wyrazie twarzy. Widać i czuć było, że ostatnio palono tu haszysz w 
nargilach. Na kilogramy. Atmosfera była cokolwiek ciężkawa, ale 
zrelaksowana. Pod ścianami piętrzyły się tekturowe pudła, z których 
wysypywały się niezliczone pary skarpetek. Na podłodze, pod parapetem 
jednego z okien straszyła rozbita doniczka z pelargonią. Kwiatek smętnie 
usychał.

– Co tu się dzieje?! – wrzasnął po arabsku Dewan, żeby nie zniszczyć 
konspiracji.

– Eee... A pan kto? – obudził się jeden mieszkańców. – Kontrola?

Na to hasło w pokoju powstał pewien tumult. Dziewoje zostały błyskawicznie 
zapięte pod szyję i wygonione do drugiego pokoju, w zamyśle pełniącego 
rolę sypialni. Nie obeszło się bez przekleństw w miejscowym dialekcie. I 
sypiących się na podłogę skarpetek.

– Powodzenie swoje będą winni Najwyższemu, który opiekuje się tymi 
wszystkimi, którzy Mu się podobają – wyrecytował Dewan hasło dnia. Sura 
Ar-Rum, werset czwarty.

– Bo On jest potężny i mądry – odparli mężczyźni chórem. Poprawili 
dresy i ustawili się w szeregu.

– Jestem miejscowym dowódcą – oznajmił Dewan Raja Abdullah, choć tylko 
on mógł znać hasło. – Lepiej się wytłumaczcie z tego, co tutaj 
zastałem.

Winowajcy speszyli się. W końcu najodważniejszy wystąpił naprzód.

– Bo... My... Zmieniliśmy zdanie.

– Jak to – zmieniliśmy? – zapytał groźnie dowódca.

– No... Postanowiliśmy się ożenić. Tutaj są dobre żony...

– Wynajęliśmy stragan na Kiercelaku i handlujemy tekstyliami. O, tymi pod 
oknem.

– Ale trzydzieści procent zysku przelewamy na konto Kalb Allah w 
Tel-Awiwie...

– Co to ma znaczyć? – Dewan Raja Abdullah nie wierzył własnym uszom. – 
Przypomnijcie sobie surę al-Ar’af, werset trzydziesty czwarty[^3] i 
złóżcie wyjaśnienia!

[^3]: „*Dumny, który się oddali od Islamu i jego prawdzie zaprzeczać 
będzie, zostanie wiecznym ogniom oddany.*” Tłum. Jana Murza Tarak Buczacki, 
nakładem Aleksandra Nowoleckiego, Warszawa 1858.

– Bo tu się nie da wytrzymać! – Nie wytrzymał najodważniejszy. – 
Cały czas nachodzą nas jacyś inkasenci i pytają, czy tu mieszkają 
cwaniacy. Na ulicę strach wyjść, bo zaraz zaczepiają nas mundurowi i 
wypytują, jak najłatwiej wyemigrować do Bahrajnu! Chcą wiedzieć, czy nie 
brakuje tam stójkowych. Kilka razy w tygodniu musimy pomagać mechanikom 
samochodowym, którzy tutaj na podwórku mają swój warsztat, przemalowywać 
tablice rejestracyjne. Jusuff kończył Wydział Artystyczny na uniwersytecie w 
Dżakarcie...

W tym momencie przez ciągle otwarte drzwi wepchnęło się do mieszkania 
czterech łysych osiłków w gustownych dresach z lampasem i skórzanych 
kurtkach. Flankował ich zasuszony pokurcz z aktówką w ręku. Za nimi 
dreptał młodociany asystent z notesem.

– Witam szanownych zebranych. Ireneusz Kopeć, komornik miejscowego rewiru. 
Zgodnie z wyrokiem... Hmmm, tak, tak... I tak dalej... Niniejszym dokonuje się 
windykacji dóbr na kwotę stu czterdziestu tysięcy euro, słownie...

– Co to ma znaczyć?! – wrzasnął tym razem łamaną polszczyzną Dewan 
Raja Abdullah.

– Znaczy to, szanowny panie, iż zabieramy stąd ten dywan, jeżeli panowie 
łaskawie zechcecie z niego zejść. A co tam mamy w drugim pokoju? O! O. Zapas 
szarego mydła! Panie Wiesiu! – zawołał najstarszego z osiłków. – 
Proszę tutaj, z woreczkiem, jeśli łaska. W dzisiejszych czasach szare mydło 
jest na wagę złota, wie pan – zwrócił się ponownie do Dewana – nie 
zawiera żadnych kremów przeciwzmarszczkowych, perfum, moja córka, rozumie 
pan, od tego normalnego dostaje jakichś parchów i potem wstydzi się iść do 
szkoły... O? O. Telewizorek z dekoderem netu. Doskonale. Opieczętujemy i pan 
Wiesio zabierze. Ale o czym to ja...

Przywódca lokalnej siatki terrorystycznej Kalb Allah, Dewan Raja Abdullah 
stał i nie wierzył własnym oczom. Potężnie zbudowani urzędnicy tego 
przeklętego kraju właśnie wynieśli zapas trotylu i ukryte w obudowie 
telewizora zasobniki z bakteriami zabójczego trądziku himalajskiego. A on nic 
nie mógł zrobić. Za słabo czytał po polsku, a poza tym nie był pewien, 
czy jego karta pobytu została poprawnie sfałszowana. Tymczasem komornik dalej 
gadał:

– Tak, tak, szanowny panie. Niestety, musimy też zabrać tę srebrną 
zastawę i obrusik – tu wskazał ołtarz. – Mmm, a cóż to? – skinął 
małym palcem na ozdobny Koran. – Panie, hmmm... Więcławski, proszę 
dopisać do listy, hmmm... Niech to będzie encyklopedia, sztuk jeden.

– Stop, zabraniam! – rozdarł się lider terrorystów i dopadł komornika. 
Bezceremonialnie złapał go za kurtkę i wciągnął do łazienki. Spod nóg 
pryskały w popłochu karaluchy. – Panie urzędniku, ja mam pieniądze. 
Złote krugerrandy, brylanty, dolary. Ile muszę panu zapłacić, żeby pan 
zostawił tych moich, hmmm... Kuzynów, tak, kuzynów, w spokoju?

– Co słyszę? – komornik żachnął się z lekka. – Czyżby szanowny pan 
proponował...

– Ależ skąd, proszę to potraktować jako drobny dowód sympatii – 
mamrotał terrorysta, gorączkowo grzebiąc pod gumką dresu po stronie 
pleców. Gdzieś tam powinny kryć się zwoje z pieniędzmi. – Czy 
dwadzieścia tysięcy euro w złocie zapewni nam pana przyjaźń?

Twarz urzędnika zastygła w wyrazie głębokiej, zimnej niechęci. Od chłodu, 
jaki nagle zaczął promieniować z całej jego postawy, niemalże zaparowały 
mu grube szkła okularów.

– Tak, ja wiem, jaką polscy urzędnicy mają opinię w świecie. Korupcja, 
nepotyzm, przekupstwo, niekompetencja – taki jest nasz obraz. Ale ja, 
powiadam panu, nie należę do tej... hmmm, grupy. Mnie pan byle czym nie 
przekupi. Nazwisko i numer karty pobytu albo wzywam policję!

– Trzydzieści tysięcy?

Komornik aż się żachnął.

– Pięćdziesiąt tysięcy w złocie, karta stałego klienta na Air Indonesia 
ze zniżką trzydzieści procent na każdy przelot i hasło do apartamentu na 
Bali – jęknął w ostatniej chwili Dewan. Zapadła cisza.

Na chwilę.

Spośród zmarszczek wypełzł na twarz urzędnika uśmiech.

– Nooo, tak ze mną rozmawiaj, robaczku. Dodaj do tego ten zapasik mydełka i 
telewizorek, żeby dwa razy nie chodzić, i już się dogadaliśmy.

– Nie! – zawołał rozpaczliwie dowódca terrorystów. – Niech pan 
zabierze dywan i Koran, ale niech pan zostawi tro... mydło, chciałem 
powiedzieć. I telewizor. Koniecznie. Błagam! – błagał.

– A co tu do mnie, taki jeden z drugim, kozia śledziona, ani be, ani me, ani 
kukuryku, święty boże nie pomoże ci serdeńko, z taką gadką? – 
obruszył się szczerze komornik. – Biorę, co chcę, bo takie jest, widzisz, 
robaczku świętojański, prawo, jak się nie podoba, to do widzenia! Na to 
hasło w drzwiach stanęli łysi panowie, którzy właśnie wrócili z dołu po 
wyniesieniu zarekwirowanej kanapy.

– Nie! – zakazane w negocjacjach słowo znowu przedarło się przez 
zaciśnięte wściekle zęby Dewana Raji Abdullaha – Ależ, co ja gadam. 
Bierzcie już, co chcecie.

– O. O! Tak do mnie mów, kochanieńki, że się tak wyrażę. Pan pozwoli, 
że pokrótce wytłumaczę mu, jakie niewątpliwe korzyści odniesie z tej 
niewielkiej transakcji: po pierwsze, wśród moich pracowników jest agent 
Urzędu Imigracyjnego, który chwilowo pozostaje ślepy na niewątpliwe 
uchybienia w legalności pobytu pańskich totumfackich. Jak pan, jako przybysz 
już zasiedziały w naszym pięknym kraju, co przypuszczam, wsłuchując się z 
uwagą w pański znakomity akcent, zdaje sobie znakomicie sprawę, iż w 
świetle lokalnych przepisów nie ma możliwości, abyście nie popełnili 
jakiegoś przestępstwa. Bo jakże mieć na ten przykład aktualną pieczątkę 
z datą na karcie pobytu, jeżeli jej nie przybiją bez aktualnej karty pobytu? 
A karty pobytu przecież nie wydają bez aktualnej pieczątki na karcie pobytu. 
Rozumie pan? Kwadratura koła, a kółko się zamyka, że się tak wyrażę. Po 
drugie... A potrzebne panu jakieś po drugie?

Tak gadając i rzucając dygresje, komornik powoli, lecz ruchem jednostajnym, 
kwapił się ku drzwiom. Jego pomagierzy tymczasem odstawili kanapę i dywan do 
przedpokoju i podążyli za szefem.

--------------------------------------------------------------------------------

Wiesław Pieczonka przewinął zapis kilka minut wstecz i po raz kolejny 
obejrzał , jak pewien indonezyjski biznesmen straganowy wije się pod 
biurokratycznym batem najsprawniejszego w stolicy komornika. I tak kolejne 
oczko w rozległej siatce terrorystycznej oplatającej ten udręczony przez 
historię i położenie geograficzne kraj zostało rozbrojone, czyli 
rozplecione. Z groźnej broni pozostały tylko nieliczne środki szkolone do 
jej przenoszenia, a i te cokolwiek zdezorientowane i o bardzo obniżonym 
morale: kiedy weźmie cię w obroty Środkowa Europejka znad Wisły, głupie 
myśli o samobójstwie idą precz szybciej, niż tramwaj ucieka staruszce 
sprzed nosa.

Tak. Na razie odnosimy sukcesy, pomyślał pan Wiesław. Zachciało mu się 
uczcić ten sukces filiżanką herbaty z cukrem. Wywołał książkę adresową 
w poszukiwaniu pokoju socjalnego. Najpierw nie mógł znaleźć, bo nie 
domyślił się, że obsługa ekspresu do herbaty podlega bezpośrednio pod 
Departament Administracyjno-Gospodarczy. Kawiarka długo nie podnosiła 
słuchawki. W końcu po drugiej stronie odezwał się męski głos. A 
właściciel tego głosu miał pełne usta.

– Fego?

– Ech, chciałem zamówić herbatę do pokoju czterysta...

– To se pan zrób! Co to, nie masz pan czajnika?

Wiesław Pieczonka, główny negocjator MZiZu rozejrzał się uważnie po 
pokoju, tak na wszelki wypadek.

– Hmmm. Obawiam się, że nie.

– To se pan kup! – Rozległ się trzask przerwanego połączenia.

Tak. Na razie odnosimy sukcesy. Oczywiście, nic nie przychodzi za darmo. 
Pewną cenę trzeba będzie nam zapłacić, pomyślał pan Wiesław. I oby nie 
była za wysoka.

Zatem udało im się uszczelnić granice przed infiltracją ze strony 
terrorystów. Zdołali też rozsupłać misterną, tkaną latami sieć 
organizacji uśpionych zamachowców, wyrywając tym samym bestii te zęby 
jadowe, które już zdołała wbić w rozdarte historią ciało ojczyzny 
wybitnych emigrantów.

Miejmy nadzieję, że tajniacy nie przeoczyli jakiejś ukrytej szajki wolnych 
strzelców, pomyślał nie w porę pan Wiesław i pochylił się nad 
„inteligentnymi” papierami.

--------------------------------------------------------------------------------

Diego Sanchez osiadł w tym urokliwym zakątku świata przed trzema laty. 
Zatrudniono go jako dostawcę kanapek w biurowcach ministerstw. Firma 
cateringowa pozostawała własnością niejakiego Lesława Mróweczki, lecz 
cichym, większościowym udziałowcem była cypryjska spółka informatyczna 
„Bizagy”. Zarząd tejże składał się w całości z emerytowanych 
inżynierów meksykańskiego pochodzenia, którzy dorobili się fortuny na 
sprzedaży nakładek na okna programów, przestawiających ich układ na 
lustrzane odbicie, aby mieszkańcy krajów, w których czyta się od prawej do 
lewej, nie odczuwali dyskomfortu podczas pracy przy komputerze. Sukces 
zawdzięczali przychylności rodziny książęcej Ar-Zafarrani z Jemenu, która 
kontrolowała dystrybucję jedynie słusznych systemów w całym regionie 
arabskim. Wszystko w pełni legalnie, żadnych podejrzeń i dziwnych 
powiązań. Urzędnicy lubili tego kędzierzawego, brodatego Latynosa o 
wesołym usposobieniu. Szczególnie że dla każdego z nich miał przygotowany 
rabacik „tylko dla szanownego pana”. Strażnicy przy wejściach nie 
zwracali już na niego uwagi, wszystkie drzwi, także te do tajnych kancelarii, 
stały przed nim otworem. Ludzie muszą jeść. Podobno nawet pięć razy 
dziennie.

Był piękny, czerwcowy, niedzielny poranek, kiedy Diego relaksował swoje 
gibkie ciało akrobaty na rattanowym fotelu w ogródku luksusowej kawiarni 
„Lubeczka”, racząc się słodką kawą z mlekiem. Wkrótce pojawił się 
kelner. Na tacy niósł wspaniały puchar lodowy z wisienką i ciasteczkiem w 
kształcie półksiężyca.

– Z pozdrowieniami od stałego klienta – mruknął, postawił deser przed 
Latynosem i zniknął na zapleczu. Diego, udając, że ogląda się za 
odsłoniętymi tyłeczkami stołecznych piękności, pomacał dyskretnie 
podstawkę pucharu. Na spodzie naczynia przyklejona była fiszka z ceną i 
kodem kreskowym. Szybko oderwał naklejkę i schował do portfela. Dopiero 
wieczorem, w domowym zaciszu mógł przeczytać zaszyfrowane rozkazy. „Gdy 
miesiąc pełnię osiągnie, wielbłądzice ryczą, pragnąc mieć dzieci. 
Słońce zachodzi wcześnie, zanim wieloryb drugi wciągnie wdech. Czytaj Pismo 
i bądź ostrożny.” Ostatnie zdanie nie należało do szyfru, lecz było 
przyjacielską radą od jego imama. Mógł sobie co prawda darować, bo co tu 
innego miał robić po godzinach pobożny muzułmanin? W telewizji nie dość, 
że same bzdury lecą, to jeszcze przetykane gęsto kłamstwami. Na dyskotekach 
tylko w mordę można dostać, a do czytania dla przyjemności Diego 
szczególnej muzyki w duszy nie czuł. Pozostawało wgłębianie się w 
tajemnice wersetów Koranu, a żeby było trudniej, to w oryginale. Co prawda 
muzułmanie uważają, że Bóg mówi po arabsku, zatem rozważanie tłumaczeń 
mijałoby się z celem, wyobraźcie sobie.

Zaszyfrowana wiadomość brzmiała dosyć optymistycznie. Wyznaczono mu 
dokładny termin wykonania zadania. Najwyraźniej długi okres uśpienia 
dobiegł końca. Może wreszcie opaść nienawistna skóra głupawego, 
sympatycznego Latynosa i wyłonić się spod niej surowa twarz Herzoga ibn 
Kusaja, wahabity z germańskim rodowodem. Syna rodowitej Niemki i napływowego 
Persa. Przeszkolonego ongi w niemieckich oddziałach Sturmzutodtgemeinen 
bezwzględnego zabójcy, genialnego snajpera. Nawróconego na wiarę ojców (a 
właściwie ojca) pod wpływem klarownych i szczerych słów imama Hamburga, 
który zresztą wkrótce głupio zginął w policyjnej obławie. W całej 
Europie nie znalazłaby się groźniejsza mieszanka. Herzog ibn Kusaj 
wyszczerzył zęby w okrutnym uśmiechu.

--------------------------------------------------------------------------------

Dach był stromy i śliski. Od rana siąpił deszczyk, paraliżując ruch na 
stołecznych ulicach. Auta stały w niekończących się korkach, lecz kierowcy 
zachowywali pokorny spokój. Nowe przepisy kodeksu pracy rozszerzały liczbę 
przyczyn, dla których można się było spóźnić do pracy. Zamachowiec 
tkwił pod maskującą czerwoną pałatką w brązowe pasy, która miała 
imitować dachówkę-karpiówkę. Z mizernym skutkiem, ponieważ w tym kraju 
czerwony był brązowy, a brązowy – szary. Kwaśne deszcze. Ale co robić. 
Snajpera uczą cierpliwie znosić Boże dopusty, w tym kategoryczne wezwania od 
pełnego pęcherza, muchy robaczywki, które postanowiły urządzić sobie zlot 
na lufie jego nowiutkiego stiflera-mastiffa z przedłużoną lufą, a nawet 
kropelki potu spływające za kołnierz, topiące liczne mrówki maszerujące 
trasą pomiędzy pośladkami, na skos przez plecy i w dół, pod pachę. 
Przecież wywiad nie mógł przewidzieć, że właśnie tutaj biegnie ich 
prywatna autostrada pomiędzy lodówkami bałaganiarskich lokatorów kamienicy. 
Bo nie było żadnego wywiadu. Już od wielu miesięcy. Wszystkie kontakty 
zamilkły.

Herzog zlizał pot z górnej wargi i jeszcze raz spojrzał w celownik. W 
okularze widniał wyjazd z budynku Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. To 
właśnie stąd, omijając zapory przeciwczołgowe, stanowiska karabinów i 
potykacze, miała wyjechać czarna limuzyna z Pasażerem na pokładzie. 
Półtorej godziny temu. Jak zawsze o tej porze, pani premier zwykła 
osobiście udawać się do domu i wyprowadzać na spacer swojego 
najukochańszego kanapowca rasy lhasa apso o imieniu Dzwon. Do dziś 
najwyraźniej. Co tam, niech sobie psiunio skamle za panią, ona ma ważniejsze 
sprawy na głowie. Takie są właśnie kobiety, rozmyślał wściekły Herzog 
ibn Kusaj. Nie można na nich za grosz polegać.

Tymczasem chmury na niebie ściemniały, a wkrótce dachówkę-karpiówkę – 
ozdobę dachów śródmiejskich kamienic – skropiła ciepła, letnia ulewa. 
Jakieś dwa milimetry na godzinę. Herzoga ibn Kusaja o mało nie zmyło z 
dachu. Karabin musiał zapakować do futerału na wędki. Dzisiaj nici ze 
strzelania.

--------------------------------------------------------------------------------

Herzog ibn Kusaj nie miał zwyczaju się poddawać. Cóż z tego, że wszelkie 
kontakty wywiadowcze zamilkły? Czy sam nie miał oczu? Czy nie szkolono go w 
białym wywiadzie komputerowym? Czy znowuż tak trudno rozpracować publiczny 
cel, jak pani premier tego zaplutego karła Europy? Szczególnie że codziennie 
odwiedzał Kancelarię Prezesa Rady Ministrów z wiklinowym koszem pełnym 
kanapek.

Po kilku tygodniach dyskretnej obserwacji zamachowiec dysponował już nowym 
planem. Pani premier miała genialną ochronę. Nie zdarzyło się bodaj ani 
razu, żeby opuściła kancelarię o tej samej porze, w tym samym pojeździe. 
Szyk wozów obstawy również wyglądał na losowy. Co gorsza, czasami 
niektóre z nich odłączały się od kolumny, by po jakimś czasie do niej 
powrócić. Niekiedy cała kolumna rozpraszała się niespodziewanie na 
skrzyżowaniu i każdy wóz pędził na sygnale w innym kierunku. Do tego 
dodajmy korki blokujące miasto o przypadkowych porach i w nieprzewidzianych 
miejscach. Coś nie grało z tymi komputerowymi systemami regulacji ruchu. 
Krótko mówiąc, ofiara nie dawała zamachowcowi dobrej okazji. Pozostawała 
jeszcze rezydencja pani premier, jednak rozkaz był jasny. Zastrzelić w 
miejscu publicznym, żeby krew z rozbitej głowy ochlapała wszystkich 
dookoła. Żeby wszędzie pętali się dziennikarze. I spanikowany tłum. A o 
siódmej rano, przed drzwiami domu, trafić się mogło ledwie kilku paparazzi. 
Ale co robić? Lepiej zabić w kiepskim miejscu, niż w ogóle nie zabić.

Dokonawszy tej konstatacji, niegdysiejszy Diego Sanchez udał się na Dworzec 
Centralny, gdzie w jednej ze skrytek kolejowych czekał na niego 
stifler-mastiff z przedłużoną lufą.

Transport kolejowy w tym pięknym kraju niespełnionych marzeń i obietnic od 
wielu lat popadał w ruinę, lecz nigdy całkowicie nie popadł. Od czasu do 
czasu jednak jakiś pociąg wyruszał z peronu któregoś tam, żeby z 
tradycyjnym opóźnieniem dojechać na miejsce. Ostatnio było z tym coraz 
gorzej. Składy myliły tory, blokowały się wzajemnie na zwrotnicach, 
pasażerowie koczowali na dworcach w nadziei, że jednak zdołają się wyrwać 
z pułapki. Dlaczego kolej nie upadała? Otóż dlatego właśnie, że była 
dotowana przez państwo. I wcale nie dlatego, że na stacjach i dworcach 
prowadziła dodatkowe interesy. Jednym z nich były sławne już w całej 
Europie skrytki. Uważano je za pewniejszą przechowalnię niż skarbce 
szwajcarskich banków. Stalowe szafy o różnych rozmiarach zastawiały 
kilometry podziemnych korytarzy, rosły niczym żywopłot wokół dworców w 
wielkich miastach, kuliły się po kątach prowincjonalnych stacyjek. 
Wystarczyło znaleźć wolną, wsunąć kartę do czytnika, wnieść opłatę z 
góry – i można było w niej schować, co się komu podobało. Nikt tego 
nigdy nie sprawdzał. Nikt.

Herzog ibn Kusaj dobrze o tym wiedział. Nie mógł znaleźć lepszej kryjówki 
dla ciężkiego, snajperskiego karabinu. Wśród zastawionych szafami korytarzy 
Dworca Centralnego panowała atmosfera dyskrecji i wzajemnego poszanowania 
tajemnic. Jakież zatem zdziwienie ogarnęło niedoszłego zamachowca, kiedy 
nie tylko nie znalazł broni w skrytce, ale też samej skrytki! Pani w 
informacji kolejowej jak zwykle nic nie wiedziała.

– Przenumerowali, podobno zarządzenie dyrekcji kolei dla polepszenia 
jakości usług, jak zwykle – poinformował go żebrak okupujący górny 
kraniec schodów ruchomych. – Różne już mieli pomysły...

Co tu robić, myślał gorączkowo terrorysta, aż wreszcie podjął 
desperacką decyzję: koktajl Mołotowa!

--------------------------------------------------------------------------------

Wstawał piękny, wrześniowy poranek, kiedy pani Premier Rzeczpospolitej 
Polskiej Zuzanna Mokrzycka wyszła na spacer ze swoim chihuahua. Za nic nie 
chciała zlecić tej czynności służbie. Wczesny spacer z psem stanowił dla 
niej jedyną chwilę prawdziwego relaksu w tych trudnych czasach, kiedy 
paparazzi, przeciwnicy polityczni, zamachowcy, petenci, członkowie gabinetu, a 
czasem nawet byli mężowie czaili się za każdym drzewem i ciągle czegoś od 
niej chcieli. W towarzystwie ulubionego zwierzaka wreszcie mogła się 
odprężyć, poczuć swobodnie i bezpiecznie. Mogła. Jednak przepisy o 
ochronie VIP-ów na to nie pozwalały. Otaczali ją zatem oficerowie BOR, 
dwóch w pobliżu, jeden drzemał z otwartymi oczyma w uruchomionym samochodzie 
powoli toczącym się z tyłu grupy, a dwóch krążyło w większej 
odległości, groźnymi minami odpędzając wczesnych spacerowiczów.

Słońce dopiero wspięło się ponad okoliczne dachy bogatego osiedla domów 
jednorodzinnych, ale nie zdążyło jeszcze ukryć się za chmurami. Po 
trotuarach i chodnikach pełzały pomarańczowe plany światła, niby odległe 
wspomnienia pożarów, jęków mordowanych... A w każdym razie płomieni 
ognisk i skwierczenia kiełbasek na grillu, jak to w Polsce na progu jesieni. 
Spokój aż parował z uśpionego jeszcze osiedla, zniechęcając ptaki do 
porannego świergotu. Chihuahua i jego świta zbliżyli się do szczególnie 
interesującego dla psa skrzyżowania uliczek, przy którym stała latarnia na 
betonowym słupie, najpopularniejsza wśród okolicznych czworonogów. Każdy 
musiał pozostawić na niej swój sik – wiadomość dla pozostałych. 
Ulubieniec pani premier z zapałem oznaczył słup, a następnie oddał się 
kontemplacji pozostawionych tu ostatnio zapachowych śladów. O dalszym marszu 
nie było mowy przynajmniej przez kilka minut. Pani premier postanowiła zatem 
zapalić niepoprawnego politycznie papierosa.

I wtedy nagle z bocznej, ślepej uliczki wyskoczył czerwony skuter ogólnie 
znanej sieci pizzerii. Ochroniarze błyskawicznie dobyli broni. Jeden z nich 
oddał celny strzał i w ten sposób zakończył nieszczęsny żywot maszyny. 
Pozostali na sekundę osłupieli. Na skuterze nie było bowiem kierowcy. 
Sekunda dezorientacji wystarczyła. Przez płot narożnej posesji wyleciała 
niespodziewanie w stronę pani premier pierwsza butelka z płonącą szmatą 
wetkniętą w szyjkę. Oficerowie zepchnęli podopieczną z toru lotu pocisku. 
Jednak już leciały następne, jak groch lub grad. Tymczasem pierwsza butelka 
rozbiła się, widowiskowo eksplodując płonącą mieszanką. Oficerowie 
zasłonili panią premier własnymi ciałami, układając się na niej 
cokolwiek gwałtownie w znaną ze studenckich burs piramidkę. Po następnej 
sekundzie całe skrzyżowanie ogarnął pożar. Kłęby czarnego dymu 
zasłoniły wstające słońce. Zapłonęła również z hukiem maska samochodu 
ochrony, który z wizgiem opon przyszarżował na miejsce zdarzenia, 
poślizgnął się na płonącej kałuży, zawirował w furkoczącym piruecie i 
przyrżnął bokiem w płot po przeciwnej stronie skrzyżowania.

W tej chwili spoza zasłony dymu i płomieni wyskoczył zamaskowany osobnik i z 
wyciągniętą przed siebie prawicą pomknął jak strzała w stronę ofiary. 
Funkcjonariusze ochrony zwrócili w jego stronę lufy, ale już było za 
późno. W prawej ręce dzierżył bowiem pistolet automatyczny systemu 
Taylora-Magicka, sześćdziesięcioczterostrzałowe, zielone kompozytowe 
cacuszko z elektronicznym celownikiem typu HUD integrującym się z osobistym 
oprogramowaniem wizyjnym strzelca!

– Cięcie! – padł okrzyk wzmocniony potężnym megafonem. Wszyscy na 
moment zamarli. Zdezorientowany zamachowiec potknął się o własne nogi, 
potoczył widowiskowo, ale nie zgubił broni. Zza sąsiednich płotów i 
ogrodzeń wyskoczyli z ogłuszającym wrzaskiem komandosi. Wszystkimi trzema 
uliczkami (czwarta była ślepa) z rykiem syren pędziły radiowozy.

– Cięcie, powiedziałem! – darł się ktoś przez megafon. Przez harmider 
przebił się wizg rotorów śmigłowca, który wyłonił się zza drzew 
pobliskiego parku i zawisł nad skrzyżowaniem. Potężne, świetlne szperacze 
skoncentrowały swoje promienie na sylwetce zamachowca. Na ten moment czekał 
snajper ukryty na dachu jednego z sąsiednich domów. Karabinek pneumatyczny 
trzasnął i w szyję terrorysty wbiła się strzykawka ze środkiem 
paraliżującym. Tymczasem na skrzyżowaniu zaroiło się od pracowników 
technicznych. Jedni gasili płomienie, inni usuwali okruchy szkła, zmywali 
szlauchami pozostałości po zdarzeniu. Jeszcze inni zwijali kamery, szyny, 
blendy, kable, wysięgniki z mikrofonami... To wszystko pakowali do 
eleganckich, srebrzystych kufrów przeróżnych rozmiarów. Odziani w białe 
kitle osobnicy przypominający lekarzy dokładali starań, by ocucić 
omdlałego z braku powietrza funkcjonariusza udającego panią premier oraz 
pieska, który nie dostał dublera.

Reżyser nie mógł się nacieszyć:

– Panie Pieczonka, serdecznie dziękuję za pomoc. Naprawdę, nie 
wiedzieliśmy już, skąd wziąć kaskaderów do tego ujęcia, wie pan, nasza 
kinematografia ostatnio cienko przędzie, no normalnie, ten zamachowiec był 
świetny, mówię panu, komandosi też nieźle, choć moim zdaniem trochę za 
sztywno się poruszali, ale i tak to będzie najlepsza scena dziesięciolecia 
kinematografii polskiej...

– Ależ nie ma problemu, jak to się mówi w Ameryce, kiedykolwiek, 
gdziekolwiek. Proszę się nie krępować i podziękować przede wszystkim 
samej pani premier, która kazała nam panu pomóc. Za chwilę powinna się tu 
pojawić, przecież to pora jej spaceru z psem...

– A propos psa, czy on przypadkiem jest właściwej rasy?

– A robi to panu jakąś różnicę?

– Wie pan, mnie nie, ale są tacy fani naszego serialu, którzy potrafią na 
podstawie dziury w chodniku poznać, że kręcimy w innym miejscu niż trzeba. 
Taki szczegół jak piesek pani premier może mieć duże znaczenie...

– Myślę, że nie będzie to dla nich aż tak istotne, panie reżyserze. 
Pozwoli pan, że porozmawiam teraz z moim... hmmm... kaskaderem?

– Ależ co pan, pędzę do pracy, jeszcze raz dziękuję! – zawołał już 
z oddali reżyser i wziął się za poganianie pracowników.

– Herzog ibn Kusaj, alias Diego Sanchez – mruknął do siebie główny 
negocjator MZiZu. Terrorysta milczał. Choć nie mógł uwierzyć własnym 
oczom, rozglądał się wzrokiem zaszczutego wilka, jakby jeszcze w tej 
beznadziejnej sytuacji szukał drogi ucieczki. Nie miał szans. Dookoła stali 
w kilku rzędach czarno umundurowani komandosi GANTT z odbezpieczonymi 
pistoletami Ratkiller w dłoniach. Ich twarze kryły się pod kominiarkami. 
Zakupiono je na tym samym straganie, na którym zwykli się zaopatrywać przed 
akcją również terroryści.

– Sprytnie pan to sobie wymyślił – odezwał się znowu pan Wiesław, 
podziwiając konstrukcję, jaką komandosi przywlekli z miejsca, z którego 
były miotane butelki z koktajlem Mołotowa. – Automatyczny miotacz, jak 
widzę, zdolny w krótkim czasie wyrzucić kilkadziesiąt pocisków, no 
nieźle, nieźle... Ciekawe, w jak krótkim...

Herzog ibn Kusaj zaryczał i szarpnął się konwulsyjnie, na co stojący w 
pobliżu komandosi błyskawicznie przećwiczyli na nim piramidkę. W tej chwili 
na plan filmowy w obstawie pięciu oficerów BOR weszła spacerkiem przystojna 
kobieta z malutkim lhasa apso na smyczy.

– Szanowna pani premier – pan Wiesław zwrócił się do nadchodzącej – 
przedstawiam pani ostatniego terrorystę, który co prawda zdołał 
przeprowadzić zamach, ale, jak pani zapewne zauważyła, nieudany. Panowie 
oficerowie, zejdźcie z nieszczęśnika, jeszcze się nam udusi.

– To prawda, to możliwe – potwierdziła przytomnie pani premier. – Ach, 
więc tak wygląda prawdziwy terrorysta. Muszę się panu przyznać – rzekła 
nie wiedzieć do kogo, do pana Wiesława, czy też ibn Kusaja – że jeszcze 
nigdy żadnego nie widziałam. W każdym razie żywego. I przy zdrowych 
zmysłach. Pokazywali mi tylko nagranie prezentujące działanie służb 
celnych w gdyńskiej przystani promowej...

– Tak, to była wzorowo przeprowadzona część operacji – pan Pieczonka 
potwierdził ochoczo i wspomniał, jak łatwo im przyszedł tamten sukces. 
Wystarczyło odwołać prohibicję podczas rejsów promowych i ponownie 
otworzyć pokładowe sklepy bezcłowe. Efekt przekroczył najśmielsze 
oczekiwania. Wpadały całe grupy. Pijaniuteńkich obywateli Szwecji 
kurdyjskiego, czeczeńskiego, albańskiego i bośniackiego pochodzenia celnicy 
skutecznie łupili z przywiezionych narzędzi mordu i pakowali do znów 
otwartej trójmiejskiej izby wytrzeźwień. Dwa tygodnie kuracji w tym 
urokliwym ośrodku (w programie były między innymi zimne prysznice z węża 
ogrodowego oraz wkuwanie Nad Niemnem Orzeszkowej) i w pełni reedukowani, 
przeszli terroryści, dziś wzorowi obywatele Unii Europejskiej, wyposażeni w 
zaświadczenia o trzeźwości, wsiadali ochoczo na pokład promu płynącego do 
Ystad, Karlskrony czy dokądkolwiek indziej, byle jak najdalej od tego 
okropnego kraju, w którym co prawda alkohol jest tani, ale kac – okropny.

– Czy naprawdę uważa pan, że to ostatni terrorysta, jaki zagrażał 
naszemu krajowi? – zapytała podchwytliwie pani premier.

– Tego nie powiedziałem, ekscelencjo – odparł przytomnie pan Wiesław. 
– Jeszcze raz chciałbym serdecznie przeprosić za ten... Hmmm... Incydent. 
Jego grupa była znakomicie zamaskowana. Zanim wpadł koordynator, zdążył 
wydać rozkaz ataku. Dopiero kilka tygodni temu namierzył go nasz agent na 
Dworcu Centralnym w Warszawie. Nie znaliśmy celu ani terminu ataku. Połowa 
naszych ludzi utknęła w korkach, nie doleciały też dwa helikoptery. Ale 
przecież – zdążyliśmy. W ostatniej chwili, ale zdążyliśmy. Na 
szczęście w pobliżu znalazła się ta ekipa filmowa...

– Dobrze, już dobrze. Czy mogę zatem dziś wygłosić exposé, w którym 
zapewnię wyborców, że mogą się od dziś czuć bezpieczni i nie ma powodu 
obawiać się już zamachów terrorystycznych?

– Myślę, że zagrożenie spadło znacznie poniżej poziomu innych 
życiowych niebezpieczeństw. W ostatnich miesiącach nie stwierdziliśmy, aby 
przez nasze granice przeniknęli jacyś podejrzani osobnicy. Jednakowoż 
zabezpieczaliśmy się tylko przeciwko terrorystom z ekstremistycznych partii 
muzułmańskich, w szczególności organizacji Kalb Allah. Nie zdoła pani 
wydobyć ze mnie zapewnienia, że zapobiegliśmy wszystkim zamachom teraz i w 
przyszłości. Ale z pewnością wykonaliśmy należącą do nas część 
zadania. Mam nadzieję, że teraz zwolni mnie pani z obowiązków i pozwoli 
wykorzystać zaległy urlop?

Pan Wiesław Pieczonka, negocjator Ministerstwa Zasiłków i Zapomóg, czasowo 
delegowany do zespołu kryzysowego, przez prawie minutę czekał na jakiś gest 
ze strony szefowej rządu, ale ta w zamyśleniu patrzyła na techników 
sprzątających sprzęt filmowy. Wreszcie uśmiechnął się w duchu, 
odwrócił i poszedł do domu, którego nie widział od ponad roku.

Postanowił, że pójdzie spacerkiem, w końcu teraz miał tyle wolnego czasu. 
Kilka ulic dalej zaczepił go kierowca wozu straży pożarnej. Zapytał, czy 
nie wie, gdzie się tu pali, bo wysłali go do gaszenia, ale najwyraźniej 
wskazany adres nie istnieje, a dymu na horyzoncie nie widać. Pan Wiesław 
uprzejmie wyjaśnił, że dalsza część tej ulicy znajduje się na drugim 
końcu miasta i zapewne tam powinien szukać. W tym momencie na skrzyżowaniu 
zderzyły się dwa samochody osobowe – na obu ulicach ktoś bez sensu 
postawił znaki pierwszeństwa przejazdu.

Pan Wiesław poszedł dalej, mijając zapalające się kilka godzin po 
wschodzie słońca latarnie uliczne i helikopter policyjny ukryty w krzakach, 
którego załoga zadekowała się tutaj na czas patrolu. Na następnym osiedlu 
napotkał kolejkę przedsiębiorców do urzędu skarbowego. Dalej jego droga 
wiodła jedną z głównych arterii przelotowych miasta – od roku znowu 
permanentnie zakorkowanej przez samochody, w połowie szerokości rozkopanej 
przez poszukujące swoich rur Miejskie Zakłady Gazownicze oraz Instytut 
Meteorologii i Gospodarki Wodnej w zastępstwie Miejskich Zakładów 
Wodociągowych i Kanalizacyjnych. Poszedł zatem środkiem alei, pośród 
trąbiących samochodów i zagnieżdżonych w nich wściekłych kierowców, 
podziwiając monumentalny, mroczny na tle słońca masyw zabytkowego Pałacu 
Kultury i Nauki, którego wieżyca... Czyżby się przechyliła? Cóż, od 
początku wiedział, że nie zdoła jednym prostym planem rozwiązać 
wszystkich problemów dręczących ten umęczony przez przeszłość, nękany 
przez teraźniejszość i zagrożony przez przyszłość kraj. Politycy 
dostali, co chcieli. Zapłacą za to, jak zwykle, ludzie. On swój obowiązek 
spełnił. Niech inni też się trochę pomęczą.

=> %7Battach%7Dwtc.jpg Terroryści [IMG]

#### Komentarz

Opowiadanko opublikowane zostało w ówcześnie miesięczniku fantastycznym 
"Fahrenheit". Wciąż jest tam dostępne, a tutaj przeniosłem je dla własnej 
archiwizacji.


📅 nie 04 października 2009


=> ./index.gmi ↩ Index (Strona główna)

=> ./category/opowiadania.gmi 📁 Opowiadania
=> ./tag/opowiadania.gmi #Opowiadania
=> ./tag/fahrenheit.gmi #fahrenheit
=> ./tag/opublikowane.gmi #opublikowane