# O człowieku, który dostał czkawki

Był sobie raz pewien pan. Taki sam, jak inni, napewno znacie niejednego 
podobnego do niego. Żył całkiem normalnie, miał skromne mieszkanko, jako 
taką pracę, od czasu do czasu nawet zdarzyło mu się zakochać. Nie pisał 
wierszy, ani ich nie czytał. Choć religia nie stanowiła jego mocnej strony, 
czasami pojawiał sie na niedzielnym nabożeństwie, tak po prostu, żeby Pan 
Bóg nie miał do niego pretensji (naturalnie, jeżeli Bóg istnieje). Nie był 
nieśmiały, ani agresywny. Miał swoich przyjaciół, w tym kilku wiernych, 
resztę  mniej więcej, jak każdy. Nie był także brzydki, ani specjalnie 
ładny. Stanowił uosobienie przeciętności. Każdy mógłby się z nim 
utożsamić, nawet kobiety, chociaż niewątpliwie był mężczyzną. Sam 
odkrył ten fakt, kiedy miał prawie osiemnaście lat dzięki pewnej milutkiej 
brunetce, która... Ale to całkiem inna historia, może opowiem ją innym 
razem. Tym bardziej, że w jego życiu zdarzyło się coś o wiele bardziej 
doniosłego. Mianowicie, dostał czkawki. A było to tak: Pewnej niedzieli 
obudził się dosyć wcześnie, pomimo, że w sobotę oglądał kino nocne w 
telewizji. Ponieważ nie miał nic innego do roboty, postanowił pójść na 
poranną mszę świętą. Przynajmniej będzie gdzie usiąść w czasie 
kazania. I właśnie wtedy spotkało go to nieszczęście.

Kazanie było straszliwie nudne. Nie dość, że ksiądz czytał je z kartki 
powoli i monotonnie, to jeszcze okazało się być chyba tym samym, które ten 
pan słyszał tydzień temu. Nie można się więc dziwić, że ogarnęła go 
senność i (zasłoniwszy ręką usta) ziewnął sobie długo i przeciągle. 
Napewno nie raz zdarzyło wam się ziewać. Zaczyna się od wdechu, kiedy przed 
oczami pojawiają się mroczki, a potem gładko przechodzimy do wydechu, który 
jest najprzyjemniejszą częścią ziewania. W wypadku tego pana do wydechu nie 
doszło. Kiedy starał się pochylić nad ławką, aby nie robić zgorszenia, 
poczuł, jak z jego gardła wylatuje głośne "hik!".

Zwróciło to uwagę wszystkich wokół. Jakieś dziecko po jego prawej 
zaczęło się śmiać, za co dostało po uszach od taty i poryczało się, 
dwie staruszki siedzące przed nim zaczęły szeptać coś na temat zepsucia 
obyczajów, paniusia po lewej odsunęła się marszcząc nosek, a jakiś pan z 
tyłu walnął go w ramię i krzyknął "Hu!!!", co prawdopodobnie miało 
przestraszyć, a jedynie zabolało. Czkawka naszego znajomego pana dopiero się 
zaczynała, a zainteresowanie nią zataczało już coraz szersze kręgi. 
Paniusia z lewej po chwili przesiadła się z wyrazem niesmaku na buzi, pan z 
tyłu zaczął serdecznie przepraszać, bo on tak nienaumyślnie, wymknęło mu 
się, staruszki z przodu bez skrępowania zaczęły pouczać, że aby przyjść 
do kościoła, trzeba najpierw wytrzeźwieć, dziecko coraz głośniej 
ryczało. Małżeństwo dwie ławki z przodu rozpoczęło dyskusję, skąd się 
bierze czkawka, starszy pan pod ścianą obudził się z drzemki, kilka ławek 
z tyłu prosiło o ciszę, a wierni siedzący po drugiej stronie nawy zaczęli 
się nerwowo wiercić. Ponieważ dziecko nadal ryczało, dostało po uszach 
drugi raz, babunie tłumaczyły ludziom z ławek położonych z przodu co się 
dzieje, małżeństwo kontynuowało dyskusję, ludzie z drugiej strony nawy 
wiercili się spoglądając na sprawcę zamieszania. Zewsząd dochodziły 
głosy: "Co się stało?", "Co, oni na bazar, czy do kościoła przyszli, 
cholera jasna?", "Ten pan dostał czkawki.", "Może troszkę ciszej, ludzie 
chcą słuchać!", "Który pan?", "Czkawka to głupia sprawa, pamiętam, 
jak...", "Ten w okularach?", "Czy ja mogłabym pana uprzejmie prosić o 
ciszę?", "... i wychlapałem pół talerza, tak mnie trzęsło, he, he, 
he...", "Nie, ten, którego tak śmiesznie trzęsie.", "Jezu, na jego miejscu 
chyba bym się zabiła ze wstydu..." i tak dalej, i tak dalej. W końcu zrobił 
się taki hałas, że ksiądz był zmuszony przerwać kazanie i uprzejmie 
zapytać, co się stało. Nasz znajomy pan zerwał się z ławki i uciekł z 
kościoła.

Czkawka to nie ospa, nie jest zaraźliwa i kiedyś musi minąć. Nasz znajomy 
pan starał się traktować ją zatem z lekkim przymrużeniem oka. Myślał: 
"Jeżeli nie minie za chwilkę, to minie za godzinę, jeśli nie, skończy się 
wieczorem. Jeżeli nie skończy się wieczorem, rano obudzę się bez czkawki i 
wszystko będzie w porządku.". Słyszał wprawdzie o jakimś warszawiaku, 
który cierpiał przez miesiąc bez przerwy, ale kto jest gotów uwierzyć, że 
i jego może spotkać coś takiego? Niestety, kiedy w poniedziałkowy poranek 
zadzwonił budzik, nasz znajomy pan już od godziny nie spał dręczony 
czkawką.

Nie pomagały litry kakao, herbaty i wody z sokiem. Nie działała inhalacja z 
podstópka pospolitego i kociejuszki. Nasz znajomy pan poszedł do pracy, ale 
na nic się tam nie przydał. Tak długo hikał na wszystko, aż szef kazał mu 
iść do domu. I tak zostanie mu to potrącone pod koniec miesiąca. Nasz 
bohater postanowił odwiedzić lekarza. Pan doktor, to ważna figura. Robi 
wrażenie. Siedzi w białym gabinecie za białym stołem, roztacza wokół 
siebie woń papierosów i kanapek z szynką. Gdyby siedział na przykład w 
barze mlecznym, nikt zapewne nie zwróciłby na to uwagi, ale w przychodni, 
gdzie z każdego kąta dochodzi nas nieustający, chlorowy zapach 
antyseptyków, wrażenie może być dosyć silne. Lekarz poprawił stare, 
plastikowe okulary i odłożył stetoskop.

- Tiaa... Rzeczywiście ma pan problem - powiedział bez krzty współczucia - 
próbował pan inhalacji z kociejuszki? Grroaarrr!!! - zaryczał, ale nasz 
znajomy pan zbyt był zdenerwowany przedłużającą się czkawką, aby dać 
się tak łatwo przestraszyć.

- Próbowałem (hik!).

- Kakao, woda z sokiem, herbata, zimna, ciepła? A maść na krosty? To niech 
pan spróbuje. To stary przepis mojej prababci. Trzeba ukroić cienką kromkę 
chleba, posypać drobno pokrojonym czosnkiem i posmarować grubo maścią na 
krosty. Może być Melaxin, albo Hydroaprofax. Potem należy to zjeść. 
Działa za pierwszym razem, gwarantuję.

- A, hmm... Myślałem, hik! Myślałem, że jakiś środek przeciw - hik! - 
czkawkowy...

- Proszę pana - lekarz ostrożnie położył obie dłonie na szklanym blacie i 
kiwnął głową - na czkawkę nie wymyślono lekarstwa. Nasz bohater opuścił 
przychodnię w podłym nastroju, wśród hikania i rozmyślań nad niegroźnym, 
choć uciążliwym zjawiskiem rytmicznych skurczów mięśni gardła 
wywołanych zaburzeniem koordynacji połykania. Nie wiedział, że 
dolegliwość ta stanie się przyczyną wielkich zmian w jego życiu. I tak 
się właśnie stało. We wtorek w pracy szef udzielił mu tygodnia 
(bezpłatnego) urlopu i zalecił wyjazd w góry. Znał tam znakomite sanatorium 
przeciwgruźlicze, tak, tak, oczywiście, pan nie ma gruźlicy, ale za to jest 
tam bardzo miło i dosyć tanio... Cena za dzień przekraczała tygodniowe 
pobory naszego znajomego pana. Nasz bohater postanowił zostać jednak w domu.

Życie obywatela z czkawką nie należy do najlżejszych. Szczególnie, kiedy 
po tygodniu ciężkich zmagań, zajadania kanapek z maścią na krosty, 
odwiedzin u znachorów, picia własnego moczu, masażu erotycznego, długiego 
nurkowania i chwytania się wielu innych sposobów, czkawka nie ustąpiła. 
Nasz znajomy pan stopniowo tracił nadzieję, siły i wiarę w wyleczenie. 
Chodził nieprzytomny, bowiem czkawka nie pozwalała mu spać. Porzucił 
cotygodniowe wizyty w pobliskim kinie, kiedy jakiś osiłek próbował wbić mu 
czkawkę spowrotem do gardła razem z zębami. Na szczęście (jak dla kogo) 
pomylił rzędy i poturbował Bogu ducha winnego, czyli niewinnego. Kobieta, z 
którą się od kilku tygodni spotykał niezobowiązująco, porzuciła go bez 
podania przyczyny. Zresztą doskonale ją znał - hik! - przepraszam bardzo, to 
o czym ja - hik! - mówiłem? Twarz naszego znajomego pana przybrała kolor 
lila - rusz się - coś ty taka blada, wzrok zrobił się błędny na przemian 
z pustym, a uszy płonęły mu ze wstydu, kiedy tylko musiał się pokazać 
między ludźmi. Szybko zresztą tracił na to okazje. Kiedy po miesiącu 
czkawka nie minęła, szef podejrzewając symulanctwo wywołane kryzysem 
półmetka, wręczył mu natychmiastowe wymówienie. I nie chciał wcale 
słuchać przerywanych czkaniem tłumaczeń, że wspomniany kryzys dotyczy z 
reguły o wiele starszych mężczyzn, niż nasz bohater. "Czkawka także z 
reguły trwa nieco krócej, nieprawdaż?", zawołał jeszcze szef do 
znikających za drzwiami pleców naszego nieszczęsnego znajomego. Pieniędzy z 
oszczędności nie starczyło na długo. Wkrótce przyszli komornicy wynajęci 
przez sklep z telewizorami i salon samochodowy. Nasz znajomy pan odtąd mógł 
polegać wyłącznie na gazetach, a jeździć - tramwajem. Państwo nasze 
utrzymuje przez jakiś czas bezrobotnych, ale tylko przez jakiś czas, a kto 
zechce pracownika z czkawką? Mam panu za nią dopłacić, czy potrącić? 
Zresztą, na którym stanowisku mógłby pan pracować? Przecież pan nie jest 
w stanie niczego wyraźnie powiedzieć! Za słaby pan na budowę. Czkający 
sprzątacz przeszkadza w pracy. No, ja nie wiem, czy może pan zamiatać 
przystanki z tą czkawką... Możliwości pracy szybko się wyczerpały, 
podobnie jak zasiłek i pieniądze za udzielenie wywiadu dla jakiegoś 
brukowca. Nasz znajomy pan sprzedał też wszystkie swoje ukochane książki i 
meble z wyjątkiem łóżka. Obawiał się pokazać na ulicy. Jeszcze rok po 
ukazaniu się artykułu "Człowiek, czka - wiek", przechodnie wytykali go 
palcami. Dzieci bały się do niego podejść, a psy warczały ostrzegawczo, 
żeby nie podchodzić. Nic dziwnego. Nasz znajomy pan wprawdzie od dawna nie 
spoglądał w lustro, ale tylko dlatego, że wystarczył mu widok, jaki 
zobaczył kilka miesięcy wcześniej. Włosy dawno nie przycinane stały jak 
druty, i żeby to wszystkie. Cierpienie biedy, niewyspania i wstydu pokryło je 
przedwczesną siwizną. Niektóre powypadały. Cera poszarzała, z oczu 
wyzierało szaleństwo na przemian z rezygnacją. Czoło było całe w guzach 
od rozpaczliwego walenia głową w ścianę w chwilach załamania. Policzki 
pokryły się chorobliwym rumieńcem. Nasz znajomy pan schudł okropnie, a 
permanentne niewyspanie sprawiło, że poruszał sie jak upiór. Nie lepiej 
było z jego umysłem. Dręczony przez majaki, rozdzierany rozpaczą, 
wściekłością na pieski los, niesamowitym wstydem i ostatnią resztką 
nadziei, tej samej, którą posiada jeszcze nawet człowiek, który wyskoczył 
z samolotu zapomniawszy spadochronu, doświadczał na przemian kompletnej 
apatii, szaleńczej gonitwy myśli i  halucynacji nie do odróżnienia od 
świata rzeczywistego. Spoczywając w stanie gdzieś pomiędzy snem a jawą 
spotykał się z duchami przodków, gwiazdami Hollywoodu, a czasem nawet z 
samym Panem Bogiem (o ile Bóg istnieje, oczywiście). Zasłyszana przypadkowo 
przez ścianę melodia potrafiła kołatać się mu po głowie całymi 
tygodniami, czasem cichutko jak szemrzący strumyczek, a czasem z siłą 
wodospadu miażdżąc wszelki ślad logicznego rozumowania.

Nasz znajomy pan utracił wszystko, co miał. Pozostało mu jeszcze jego 
maleńkie mieszkanie, ponieważ było własnościowe, a czynsz zapobiegliwie 
opłacił na dwa lata naprzód. Cóż, kiedy pozbawione zostało wszelkich 
udogodnień niezbędnych, wydawałoby się, cywilizowanemu człowiekowi? 
Odcięto mu prąd, gaz i wodę. Chodził więc głodny, zziębnięty i 
niedomyty. Od czasu do czasu dawał sie schwytać pracownikom pomocy 
społecznej, którzy prowadzili go do łaźni, na stołówkę i do lekarza. 
Jego czkawkę brano jednak za objaw przepicia jakimś środkiem szybko 
myjącym, powszechnego przecież wśród bezdomnych. Aplikowano mu zatem 
płukanie żołądka i odtrucie, ale ku zdumieniu lekarzy, czkawka nie chciała 
minąć. Wtedy nasz znajomy pan znowu lądował na ulicy, bo kolejka bezdomnych 
nie mogła czekać. Tak mineły dwa lata. Dwa lata wstydu, poniżenia, biedy i 
niezwykłego cierpienia. Tym bardziej dojmującego, że wywołanego niegroźną 
przecież dolegliwością polegającą na zakłóceniu koordynacji połykania. 
Zwykle mija to po kilku minutach. Naszemu znajomemu panu nie chciało przejść 
nawet po dwóch latach. Wypróbował w tym czasie wszystkie sposoby, do jakich 
mógł dotrzeć, był gościem znakomitych lekarzy, cóż, kiedy nie ma na 
świecie ani jednego specjalisty od czkawki? Stracił pracę i przyjaciół. 
Otoczył sie murem wstydu i poniżenia. Roztaczał zapach dawno nie mytego 
ciała i z daleka było słychać, że nadchodzi. Wyglądał jak szalony strach 
na wróble. Jedyne, co trzymało go jeszcze przy życiu, to fakt, że miał 
gdzie mieszkać. Miał gdzie się schować i cierpieć w samotności. Miał 
jeszcze łóżko, na którym mógł się położyć, zwinąć w kłębek i 
łkać bezsilnie przerywając spazmy hikaniem. Dusił się od płaczu i 
krztusił od łez. Ale miał jeszcze miejsce, gdzie nie musiał się wstydzić, 
gdzie nie warczały psy, przechodnie nie wytykali palcami, chuligani nie  
poszturchiwali i nie polowali pracownicy opieki społecznej oraz dziennikarze - 
maleńkie i puste, ale jego własne - mieszkanie.

I wtedy nadszedł tamten dzień. W skrzynce na listy od dawna nie pojawiało 
sie nic oprócz darmowych reklam, zawiadomień, że właśnie, chociaż nie 
grał, ale wygrał samochód, wycieczkę na Wyspy Triobrianda, albo willę nad 
Morzem Śródziemnym. Tego dnia, a miało sie już ku zimie, w skrzynce 
leżała tylko jedna koperta. W środku znajdowało się zawiadomienie o wyroku 
sądu żądające opuszczenia lokalu do dnia i tak dalej. Wzrok naszego 
znajomego pana trochę przygasł i na chwilę zniknął mu z oczu płomień 
szaleństwa. W ustach zrobiło mu się dziwnie sucho, a uszy przestały 
płonąć. Jakby nagle wszystko stało mu się obojętne. Powoli, sztywno jak 
robot wspiął się po schodach na pierwsze piętro i otworzył za pierwszym 
podejściem właściwe drzwi, co nie zdarzyło mu się od jakiegoś roku. 
Koperta i zawiadomienie spłynęły na podłogę przedpokoju, z której nasz 
znajomy pan podniósł aparat telefoniczny, stary i nienajlepiej działający. 
Jedna z niewielu rzeczy, których nie udało mu się sprzedać. Podszedł do 
okna i otworzył je na ościerz. Popatrzył w dół - pięć metrów. 
Przywiązał do ramy kabel, drugim końcem okręcił sobie szyję. Drżącymi 
rękami chwycił się okna i wspiął na parapet. Ogarnął spojrzeniem po raz 
ostatni te domy szare, samochody stojące na parkingu, tory kolejowe w oddali i 
kikuty drzew czekających na wykarczowanie. Na wiosnę będą tu stawiać nowy 
dom mieszkalny, jednak on tego już nie zobaczy. Zamknął oczy. Jego ciało, 
tak długo rozrywane czkawką, zdecydowanie i bez wahania pochyliło się do 
przodu i runęło w dół. Nasz znajomy pan nie poczuł szarpnięcia sznura od 
telefonu. Jego umysł spoczywał w stanie ulgi po zakończonym nareszcie 
koszmarze. Błądził jak przedtem pomiędzy snem a jawą, tylko że teraz 
doświadczał przyjemnych wrażeń. Myślał - już nigdy więcej cierpienia!

Przenikliwy ból w kostce zmusił naszego znajomego pana do otwarcia oczu. Na 
głowie kwitł mu potężny guz. Z nieba sypał pierwszy w tym roku śnieg. 
Trawa i krzaki rosnące w pobliżu stopniowo pokrywały się białym welonem 
zamarzniętej wody, ktora nie potrafiła pomóc naszemu znajomemu panu. 
Przechodnie chowali głowy i oczy w zamkniętej przestrzeni pod parasolkami i 
kapturami budrysówek. Nasz bohater pomyślał, że chyba nie udało mu się 
zabić. Rozejrzał się dookoła. Nikt nie zwrócił uwagi na jego nieudane 
samobójstwo. Chciał się podnieść, żeby wrócić do mieszkania i 
spróbować czegoś innego, kiedy po raz drugi odezwał się ból w kostce. 
"Cholera, jeszcze to!", pomyślał dziwnie przytomnie. I wtedy coś go 
tknęło. Czkawka zniknęła! Nie czuł już tych okropnych, trzęsących 
całym ciałem skurczów gardła! Wyleczył się! Nasz znajomy pan zachichotał 
nieśmiało. Po chwili śmielej i dłużej. Potem już porwał go głośny 
chichot, który szybko przerodził się w śmiech, głośny, nieokiełznany, 
leczniczy, porywający. Nasz znajomy pan leżał w trawie pod swoim oknem z 
szyją okręconą resztkami kabla telefonicznego i śmiał się jak szaleniec. 
Płakał z bólu złamanej kostki i niewysłowionej ulgi, dzikiej radości, 
która jest znakiem końca cierpienia. A śnieg obsypywał jego twarz, pierś, 
brzuch i nogi białymi kryształkami, które nasz znajomy pan połykał i 
krztusił się nimi. Raz nawet czknął i przeszedł go dreszcz strachu, ale 
okazało się, że to tylko zachłyśnięcie się, bo wiele jeszcze 
niespodzianek możemy się spodziewać od naszych gardeł i przełyków. Tak, 
czy siak, to była najpiękniejsza zima jego życia.

Warszawa, marzec'96 - czerwiec'97


📅 nie 15 czerwca 1997


=> ./index.gmi ↩ Index (Strona główna)

=> ./category/opowiadania.gmi 📁 Opowiadania
=> ./tag/opowiadania.gmi #Opowiadania