_______________________________________________________________________
                                            ___
             __  ___  ___    _  ___   ____ |  _|  _   _  _  ___
            / _||   ||   |  | ||   | |_   || |_  | \ | || ||   |
           / /  | | || | |  | || | |   / / |  _| |  \| || || | |
         _/ /   |  _|| | | _| ||   \  / /_ | |_  | |\  || ||   |
        |__/    |_|  |___|| | ||_|\_\|____||___| |_| |_||_||_|_|
                          |___|
_______________________________________________________________________

Piatek, 4.09.1992.                                               nr 40
_______________________________________________________________________

W numerze:

     Jurek Karczmarczuk - Jezyk w wacie (1)
          K. A. Wozniak - Kimberley Travelogue. Lipiec 1992 (fragment)
        Jerzy Remigioni - Nowa inkwizycja?
        Blanca Jicinska - Czy zbrodnie komunistyczne mozna ukarac?
         Maciek Cieslak - Na Wschodzie lubia porzadek

_______________________________________________________________________

[Od redaktora dyzurnego: Zaczynamy dzisiaj od refleksji nad sposobem
wypowiadania mysli, co szczegolnie ja biore sobie do serca. Tym tekstem
rozpoczynamy cykl artykulow Jurka Karczmarczuka, traktujacych o odmianie
tego, co juz znamy pod nazwa nowomowy.

Na pozegnanie z wakacjami zamieszczamy fragment opisu egzotycznej
podrozy po Australii Zachodniej. Calosc - ze zdjeciami wykonanymi przez
Autora - ukaze sie w tygodniku "Glos Polonii".

W dalszym ciagu zamieszczamy dwa artykuly kontynuujace temat poruszony w
liscie sedziego Adama Strzembosza do "Gazety Wyborczej" ("Spojrzenia"
nr 39), czyli sprawe osadzenia zbrodni stalinowskich i ostatecznego
rozliczenia sie z okresem komunistycznym. Teksty te dotycza dwu krajow
sasiadujacych z Polska, jedynym zas wspolnym ich mianownikiem wydaje sie
byc brak proponowanych konkretnych rozwiazan, podobnie jak i u
Strzembosza (pomijajac propozycje Bianki Jicinskiej zatrudnienia
zachodnich prawnikow lub Strzembosza - dziennikarzy wyreczajacych
prokuratorow i sedziow). Jak widac problem jest latwiej zdefiniowac,
niz rozwiazac praktycznie.

I na zakonczenie grozne wiadomosci zza miedzy z Rostocku. m.b.]

_______________________________________________________________________

Jurek Karczmarczuk


                           JEZYK W WACIE (1)
                           =================


Wszystkim znane jest pojecie NOWOMOWY (Newspeak, termin spopularyzowany
przez Orwella w "1984"). Na ogol, m.in. w Polsce, kojarzy sie to z
klamliwym jezykiem ideologii, wypaczajacym istotne (tj. powszechne,
historyczne, zdroworozsadkowe, logiczne itp. nieporzebne skreslic,
potrzebne dodac) znaczenie slow i fraz. Nowomowe kojarzy sie
nierozerwalnie z frazeologia komunistyczna, jak sukno z podszewka.

Nowomowie bylo poswieconych kilka sesji naukowych, dziennikarze napisali
kilkadziesiat blyskotliwych artykulow o nowomowie komunistycznej i bedzie
to trwalo dalej. (Bo to jest nietrudny "samograj".)

Wielu dziennikarzy i naukowcow, m.in. prof. Michal Glowinski,
literaturoznawca, autor kilku prac o nowomowie, zauwazaja u aktualnej
ekipy politycznej czerpanie pelnymi garsciami z bogatego arsenalu naszej
tfu-rczosci. Glowinski zauwaza, ze znowu z Telewizji dowiadujemy sie, ze
polityka obecnego rzadu jest 'jedynie sluszna', a krytykow rzadu, m. in.
dziennikarzy, oskarza sie o brak patriotyzmu.

(Nb. od kiedy Glowinski to pisal, rzad sie juz zmienil, ale wszystko nadal
aktualne.)

Wydaje mi sie, ze bylo to mniej widoczne przedtem ze wzgledu na jawny
pragmatyzm i liberalizm rzadow Bieleckiego. Aktualne ekipy (wole nie
pisac w liczbie pojedynczej slowa ekipa, bo zanim to wklepie do
komputera, to moze juz byc inna...) sa par excellence POLITYCZNE i za
pompatycznosc i gruborurnosc deklaracji placi sie spora cene. Slowo
'demokracja', niezle zmasakrowane przez PRL, teraz jest nie tylko
pociete na kawalki ale i pomalowane na kilkadziesiat kolorow maskujacych.

Nowomowa wkracza wszedzie. Mamy i scjentyzujaca (sliczne slowo, prawda?)
nowomowe intelektualistow i prosta, bezposrednia rolnikow. Inwektywy
nacjonalistyczne. Slogany klerykalow i slogany antyklerykalow. Troche
brakuje symboliki masonskiej, ale przyjdzie, niegorsza od innych.

Glowinski wymienia kilka osob, ktorych jezyk ceni. Uwaza, ze Kuron
potrafi z wyczuciem i sugestywnie poslugiwac sie jezykiem potocznym.
Sadzi, ze Walesa, niezaleznie od topornosci stylu, 'zawsze cos powie'. Umie
reagowac swoimi sformulowaniami i unikami na rozne sytuacje, wygodne i
niewygodne. Ma swoja osobowosc jezykowa niezaleznie od tego jak jest
oceniany jako polityk. Ale dla innych jezykoznawcow, np. dla Grazyny
Majkowskiej z UW  "jezyk Walesy skrywa poczucie bezradnosci. W jego
wypowiedziach mozna bez trudu znalezc sformulowania swiadczace o tym,
ze rzeczywistosci ciagle nie daje mu sie ujac. Wlasnie dlatego wciaz
mowi o jakichs 'onych', ktorzy 'komplikuja', 'tuszuja', 'blokuja',
'obrzydzaja', 'zniechecaja'..."

Glowinski cytuje tez dla odmiany takiego jednego bylego ministra z
profesorskim tytulem, ktory na pytanie dziennikarki, co sadzi o wersji
ustawy antyaborcyjnej, przewidujacej karanie kobiet wiezieniem odpowiada
szczerze i konkretnie: "To pani jest za zabijaniem dzieci, tak?"

Glowinskiemu prof. S. kojarzy sie ze stalinowskim ZMP-owcem, ktory w
dawnych czasach na uwage: "znowu dzis nie ma swiezego pieczywa" reagowal
szczerze i konkretnie: "Co? Ustroj ci sie nie podoba?"

A wiec przejmujemy ten styl po komunistach podobnie jak oni sami, ktorzy
tez niewiele wymyslili, tylko przejeli niezliczone elementy wyslawiania
carskiego w jego skrajnie prawicowej wersji.

Ale dajmy temu pokoj, nie to jest celem mojego eseju. Zamierzam spojrzec
troche szerzej, choc niezbyt gleboko, po amatorsku, na degeneracje
naszego jezyka spowodowana zwyklym brakiem wyobrazni i niedostosowaniem
mentalnosci do otaczajacych nas realiow.

Bo tymczasem - oczywiscie - diabel nie spi i tworzy sie juz nowoNowoMowa,
czesto paskudniejsza od starej, gdyz tym razem bardziej zdradliwa,
nieoczywista, juz nie podporzadkowana interesom jakiejs grupy rzadzacej,
a pobierajaca energie kosztem coraz silniej zjezdzajacej w dol energii
potencjalnej powszechnej kultury komunikacji miedzy ludzmi w Polsce.

W zeszlym roku we Francji ukazala sie ksiazka "La langue de coton" (Jezyk
z Waty, ew. Jezyk Waciany - a moze Wata jezykowa?) napisana przez
Francois-Bernarda Huyghe.

Dlaczego wata? Autor odpowiada bardzo konkretnie.

Wata budzi NA OGOL pozytyne skojarzenia. Jest mieciutka, przyjemna,
czysta. Ma wiele zastosowan! Sluzy do zapychania dziur, do absorbowania
nieczystosci. Mozna nia przemywac rany, ochraniac te rany, a takze mozna
zatykac uszy. Jest absolutnie niezbedna do makijazu. Sluzy do robienia
ozdobek, filtruje nieprzyjemne wonie, sluzy do izolacji od goraca, halasu
i innych nieprzyjemnosci. Rozumiesz Czytelniku?

Oczywiscie, ze rozumiesz. Przeciez zyjesz z tym na codzien od lat.
Ksiazka mnie zafascynowala i zastanawialem sie, czy nie przetlumaczyc jej
na polski. Po powtornym przeczytaniu stwierdzilem, ze jest to absolutnie
niemozliwe, gdyz francuska wata jest zdecydowanie rozna od polskiej.
Przyklady sa osadzone w realiach francuskich, problemy polityczne i
zyciowe Francuzow sa i byly inne. Francuzi nie mieli az tak dotkliwej
stycznosci z komunistyczna nowomowa, wiec sa bardziej podatni na
przeklamania lub zaciemniania, na ktore przecietny Polak jest
zaszczepiony od dziecka.  Z kolei w dosc zblazowanym zachodnim
spoleczenstwie nie da sie juz epatowac ani blichtrem klamliwych reklam
(no, bez przesady, niektorych sie da...), ani podbijac sobie bebenka
martyrologia, prawdziwa, czy oszukancza. Francuzi sa uodpornieni na
podejrzanych moralistow, ktorzy oslaniaja sie bardzo w Polsce skutecznym
plaszczykiem religijnosci. Polacy JUZ nie dadza sie zwiesc nader
logicznemu rozumowaniu wyjasniajacemu, ze poniewaz rzad jest opanowany
przez idiotow i aferzystow, wobec tego opozycja sklada sie glownie z
ludzi madrych i swietych.

A moze w ogole ulegam zludzeniom i nikt nie ma zadnej szczepionki na nic?
Stwierdzilem, ze te ksiazke trzeba napisac na nowo. Tylko ja tego nie
potrafie, to zreszta powinno sie pisac w Polsce, a nie za granica.
Ponizsze jest wiec pewna amatorska probka, a z F-B. Huyghe zaczerpnalem
jedynie inspiracje.

Aha - zdaje sobie sprawe z istnienia zblizonego pojecia "owijanie w
bawelne". Ale to nie to. Owijanie w bawelne jest na ogol ukrywaniem sensu
wypowiedzi, unikaniem konkretnych deklaracji itp. Z wypowiedzi owinietej
w bawelne czesto sie nie da nic wywnioskowac. Wata -  w tym kontekscie -
jest pojeciem szerszym, obejmuje i zaciemnianie, ale i nieporadnosc i
pseudonaukowosc i populistyczne wulgaryzmy.

Zajmiemy sie analiza elementow skladni Waty Jezykowej, zwanej dalej WJ.
Przeanalizujemy funkcjonowanie pewnych terminow kluczowych jak
Zaciemniaczy, Rozciagaczy, Naginaczy, Podkreslaczy, Przekrecaczy i
innych. Przyjrzymy sie jezykowi reklam, jezykowi politykow i publicystow.
Bedziemy starali sie unikac ewidentnych kretynstw i wyglupow
jednostkowych, gdyz chodzi nam o pewne zjawisko ogolne.

Nie mozemy zagwarantowac zadnej obiektywnosci w przedstawieniu
zagadnienia, a nawet wrecz przeciwnie, gdyz WJ z samej swej natury
charakteryzuje sie rozmyciem swych granic. Czesto trudno bedzie nam
odroznic WJ od pewnej poetyki utrwalonej przez tradycje, ktorej celem NIE
jest trafianie do mozgow, lecz do serc, jak np. w wiekszosci tekstow
religijnych, ktorych warstwa semantyczna moze byc uznana za zerowa.

Paradoksalnie, tekst nasz BEDZIE INTENSYWNIE POSLUGIWAL SIE WJ!!!
Czytelnik winien sam krytycznie zauwazyc, ze normalnie, to poprzedni
paragraf winien brzmiec:

"Bedziemy stronniczy, bo sprawa jest metna. Nie umiemy wlasciwie odczytac
tekstow symbolicznych, np. religijnych, ktore moga dla niektorych nie
miec zadnego sensu..."

Ale moglby tez brzmiec nastepujaco (prosze najpierw zapiac pasy):

"Poniewaz WJ w sposob inherentny implikuje pewien indeterminizm swojego
substratu, pewne parcjalne zbiasowanie naszego point-de-vue staje sie
imperatywem kategorycznym. I tak, wymykaja sie psychologiczno
-bezkontekstowej analizie teksty poruszajace problematyke
transcendentalno-eschatologiczna, w ktorych warstwa semiologiczna nie
daje sie oddzielic od introspektywnych mechanizmow inputu."

Przepraszam, musze isc sie napic...
No, juz mi przeszlo. Po drodze z kuchni do komputera znalazlem jakas
stara "Polityke" pod doniczka, a wiec...

A wiec drogi Czytelniku, konczymy rozdzial pierwszy. Juz wiesz czego sie
(nie) spodziewac po nastepnych. Mam teraz dla Ciebie i siebie samego
zadanie domowe. Nalezy znalezc w szafie jakies stare gazety, wszystko
jedno jakie. Poczytac troche fragmentow i zastanowic sie, co Autor Mial Na
Mysli, o ile slowo "Mysl" nie jest tu bluznierstwem (lub Wata)...

No i zastanowic sie jak przetlumaczyc na polski (wszystko doslownie z tej
"Polityki"):

"Wszystkie pozniejsze regulacje nie niwelowaly dysproporcji miedzy placa
pracownika administracji a innymi dzialami gospodarki narodowej, lecz
przeciwnie, poglebialy je".

Albo (Jacek Ejsmond do niezadowolonych dziennikarzy): "Jakkolwiek
chcialoby sie poszalec, teraz, gdy zwolnila sie sprezyna i do woli mozna
korzystac z wolnosci, to jednak jest to radio panstwowe i z tego cos
wynika - cos, co mozna okreslic pojeciami, ktore mlodzi ludzie obsmiewaja
jako anachronizmy lub ogolniki. Radio ma olbrzymia sile oddzialywania i
spoleczna misje. Jestesmy osadzeni w konkretnej rzeczywistosci
spoleczno-politycznej, w konkretnym stanie ducha tego narodu,
przerazonego, niepewnego jutra. Radio panstwowe nie musi byc prorzadowe,
ale nie moze byc antyrzadowe."

Za najlepsze tlumaczenie na polski drugiego cytatu przewiduje soczyste
nagrody. Nadmieniam, ze pare glosow juz wplynelo i wersja:

"Jak nie wiecie gnojki KTO I ZA CO wam wyplaca pensje, to won!"

juz jest zajeta...


Jurek Karczmarczuk

_______________________________________________________________________

K. A. Wozniak <surpac@DIALix.oz.au>


                  KIMBERLEY TRAVELOGUE. LIPIEC 1992.
                  =================================
                  W GORACH CARR BOYDS (fragment czesci drugiej)
                  ===================


[Pelen tekst tego egzotycznego travelogue'u zajmuje ok. 55kb, czyli
wiecej niz jeden numer "Spojrzen". Zamieszczamy wiec tylko fragment
drugiej jego czesci.]

                              * * *

Wbrew oporowi i niecheci Teresy i Filipa postanowilem spedzic zimowe
wakacje lazac po naszym australijskim buszu na Tropikalnej Polnocy
Zachodniej Australii.  T. i F. nie chcieli o tym slyszec, bo poprzedni
tego typu urlop (w Parku Narodowym Kakadu) byl bardzo uciazliwy i
wyczerpujacy. Zdolalem ich jednak przekonac (??), po czym przygotowania
ruszyly cala para. Zarezerwowalismy miejsca w Willis's Walkabouts,
zamowilismy wolnostojace moskitiery z Kanady, kupilismy nowe buty dla
wszystkich i mnostwo jadla.

Zanim opisze nasze doswiadczenia i przygody, powinienem pokrotce
zapoznac szanowna publicznosc z klimatem i geografia. Celem naszej
wyprawy byl masyw Bungle Bungle oraz gory Carr Boyd. Oba znajduja sie w
regionie zwanym Kimberley, lezacym w polnocno-wschodnim "narozniku"
stanu Zachodniej Australii.

Na obszarze wiekszym niz Wielka Brytania mieszka tam ok. 30000 ludzi, w
znacznej czesci Aborygenow. Klimat jest monsunowy, to znaczy lata (tj.
grudzien-marzec) sa gorace i wilgotne, z gwaltownymi, ulewnymi
deszczami, zimy natomiast cieple i suche. Nasza baza miala byc
Kununurra, male miasteczko (ok 4000 mieszkancow), nad jeziorem zaporowym
na rzece Ord. Zapore i miasto zbudowano kosztem setek milionow dolarow
we wczesnych latach 60, aby zaludnic Tropikalna Polnoc i stworzyc "miske
ryzu" dla "glodnej Azji". Ryzu nie zjedli jednak Azjaci, ale ptactwo i
robactwo miejscowe, ktore po latach przymierania glodem w polpustynnych
warunkach dorwalo sie wreszcie do zlobu. Po ryzu probowano z bawelna, z
podobnym skutkiem. Wreszcie od kilku lat uprawia sie tam tropikalne
owoce: banany, melony, papaje i rozne takie, dzieki ktorym po 30 latach
cala ta heca zaczyna przynosic pierwsze dochody, ale pod uprawa jest
tylko niewielki procent gruntow zdatnych do irygacji.  Zreszta tymczasem
odkryto w poblizu wielkie zloza diamentow, dopisuja tez turysci
uciekajacy przed poludniowa zima do tropikalnego ciepelka, tak ze
"tambylcom" zyje sie zupelnie niezle.

                              * * *

[...] Rano wyruszylismy na druga czesc naszej wyprawy - w gory Carr
Boyds. Na miejsce startu poplynelismy szybka motorowka wzdluz brzegu
jeziora zaporowego. Po drodze widzielismy sporo wodnego ptactwa, pompy
i urzadzenia irygacyjne, a tuz przed wyladowaniem, krokodyla
slodkowodnego, wygrzewajacego sie na pniu drzewa sterczacym z wody.
Dobilismy do brzegu, wywleklismy wszystkie klamoty z motorowki i
pomaszerowalismy w gore wyschnietego potoku. Po kilku metrach
musielismy sie zatrzymac, bo ludzie z tylu wlezli na gniazdo zielonych
mrowek. Zielone mrowki sa jasnozielone, spore, ok 7 mm i buduja sobie
niezwykle przemyslne gniazda na galeziach drzew z zywych lisci,
sklejajac je w kule wielkosci 20 cm i wiecej za pomoca sliny, ktora
zasycha w podobna do waty substancje. Kiedy sie w gaszczu taka kule
potraci, mrowki to bardzo denerwuje, wysypuja sie gromada z gniazda,
wlaza na napastnika i tna zawziecie i bardzo bolesnie. Poniewaz wchodza
za koszule, spodnie i we wlosy, zaatakowany delikwent zrzuca plecak i
tyle odziezy ile moze i otrzepuje sie jak szalony. Na szczescie
zamieszkuja one tereny, gdzie jest sporo wody, tak ze to bylo jedyne
nasze spotkanie z nimi tym razem.

Po kilkunastu metrach pas bujnej, tropikalnej roslinnosci sie skonczyl i
znow znalezlismy sie w typowo australijskim krajobrazie spalonych
sloncem skal, wyschnietego spinifexu, [pustynna trawa, sucha o tej
porze roku, bardzo ostra i drapiaca - wyjasnienie autora w innym
miejscu reporatazu] trawy kleistej i eukaliptusow.

Marsz pod gore byl dosc ciezki. Carr Boyds sa to bardzo stare gory,
niewysokie - do 350m, zbudowane glownie z bardzo zwietrzalego na
powierzchni piaskowca i lupkow, tak ze trzeba bardzo uwazac, gdzie sie
stawia nogi, bo glazy i skaly sa bardzo kruche. Najgorsza jednak zmora
byly suche chaberdzie siegajace czasem az do ramion, a pelne "dziadow" -
malych, ale bardzo kolacych kulek, czepiajacych sie w ogromnych
ilosciach odziezy i plecakow.

Po przejsciu dwoch kilometrow dnem potoku zaczelismy sie wspinac na
zbocze, aby przedostac sie do wawozu, ktory mial nas zaprowadzic do
miejsca pierwszego noclegu. Po drugiej stronie zbocze bylo dosc
urwiste, ale po chwili znalezlismy sie na dole, gdzie zrobilismy sobie
krotki odpoczynek. Jedna ze skal na zboczu do zludzenia przypominala
glowe smoka lub dinozaura. Po napiciu sie wody i zjedzeniu kilku
plasterkow suszonych bananow ruszylismy dalej. Wawoz byl dosc plytki i
wspinal sie do gory szeregiem kilkumetrowych stopni co kilkadziesiat
metrow. W zaglebieniach zaczela pojawiac sie woda, na poczatku pokryta
kozuchem gnijacych alg, ale czym dalej tym lepsza. Wawoz zakrecil pod
katem prostym w lewo, a zaraz za zakretem doszlismy do celu naszego
marszu - jaskini z dziura wodna na dnie.

Dobrych miejsc do spania bylo niewiele, bo wawoz wypelniony byl sporymi
kamieniami i niezbyt szeroki, ale wybralem wzglednie rowny choc pochyly
kawalek skaly. Zrzucilismy z grzbietow plecaki i poszlismy sie
rozejrzec. Jaskinia byla spora, z wejsciem szerokim na 10 metrow, a
wysokim na 5, ale zwezala sie po kilku metrach do tunelu dlugiego na 20
m, ktorego drugi wylot prowadzil do kotliny z kolejna dziura wodna na
dnie, pelnej zielonej i metnej wody.

Na dnie komory przy wejsciu do jaskini znajdowal sie spory basen czystej
wody, skad czerpalismy wode do picia i gotowania. T. wziela sie za
robienie lunchu a ja za rozkladanie obozu. Na lunch poszlismy wszyscy
do jaskini, gdzie bylo chlodno i cienisto, bo dzien byl bardzo upalny.
Potem czesc z nas uciela sobie drzemke, inni zas wzieli sie za czytanie
ksiazek. F. zmajstrowal sobie wedke z patyka i cienkiego sznurka, do
ktorego przywiazal plaster kielbasy i zaczal lowic raczki zamieszkujace
licznie staw. Udalo mu sie zlapac kilka, ale stwory te sa bardzo
przywiazane do wolnosci, wiec powyskakiwaly z kubka, do ktorego je
wsadzil i pomknely z powrotem do wody.

Kiedy zrobilo sie nieco chlodniej, czesc grupy, lacznie ze mna i T.,
postanowila wspiac sie na szczyt pobliskiego wzgorza. F. natomiast tak
zasmakowal w wedkarstwie, ze pozostal w obozie. Wspinaczka byla bardzo
ciezka, ze wzgledu na upal, od ktorego w chlodniejszym Bungle-Bungle
odwyklismy i z powodu terenu.

Ktos, kto chodzil po Beskidach, czy Gorcach, nie jest sobie w stanie
wyobrazic australijskiego buszu. Jest to niekonczace sie rumowisko
glazow i kamieni porosniete z rzadka drzewami i kolacym spinifexem.
Drog i sciezek nie ma wcale, idzie sie na kompas, wybierajac w miare
mozliwosci koryta strumieni, gdzie grunt jest troche bardziej rowny.
Teperatura - ok. 30 stopni w cieniu i chmary natarczywych much dodaja
takiemu spacerowi uroku. Nikt nie szwenda sie miedzy godzina 11 a 2, bo
jak sie tu mawia, tylko Anglicy i wsciekle psy nie trzymaja sie cienia w
poludnie.

Po pol godzinie intensywnego marszu stanelismy na szczycie, skad widok
byl rzeczywiscie wspanialy. Jak okiem siegnac - a w tutejszym suchym i
czystym powietrzu siega sie na 30-40 km - widac bylo tylko gory i
wzgorza porosniete buszem, bez sladow obecnosci czlowieka. W oddali
widac bylo na dnie doliny brzeg jeziora, skad przyszlismy. Miejsca
obfitujace w wode mozna bylo bardzo latwo rozpoznac po intensywnej
zieleni roslinnosci. Po zrobieniu kilku slajdow wrocilismy do obozu.
Podczas naszej nieobecnosci F., ktory wszedzie musi wetknac nos, odkryl
sporego weza w zaglebieniu na dnie pieczary. Biedny gad musial wlezc
tam polujac na zaby mieszkajace w wodzie na dnie i nie mogl wyjsc, gdyz
zaglebienie, mialo ksztalt kulisty, z dnem szerszym niz otwor na gorze.
F. ochrzcil go niezwlocznie zgodnie z australijskim rymujacym slangiem
Joe Blake (=snake) i zaczal sie glowic, jak by mu pomoc wylezc.

Wieczor byl bardzo przyjemny, bo moglismy wreszcie rozpalic ognisko, a i
obiad byl gotowy o wiele predzej. Po obiedzie posiedzilismy jeszcze
chwile na kamieniach przy ognisku obserwujac chmare nietoperzy
wylatujacych z jaskini na lowy. Poniewaz miejsce obfitowalo w komary,
musielismy spac tej nocy po raz pierwszy pod moskitiera, ktora zreszta
sprawila nam wiecej klopotu niz korzysci, bo wicher dwa razy nam ja
porwal. Nie przymocowalem masztow do kamieni zbyt solidnie, bo wieczor
byl bezwietrzny, a kolo polnocy zerwal sie bardzo porywisty wiatr. W
koncu musielismy moskitiere zwinac, bo nie mozna jej bylo po ciemku
solidnie przywiazac i reszte nocy spedzilismy gryzieni przez komary. Na
dodatek zsuwalismy sie powoli w dol, bo miejsce bylo pochyle i trzeba
sie bylo co godzine podciagac z powrotem na materacyk.

O swicie pozbieralismy sie jakos do kupy i po sniadaniu wyruszylismy w
droge. Na odchodnym wsadzilismy z F. spora klode drewna do dziury Joe
Blake'a, tak zeby waz mogl z niej wylezc. [...]


K. A. Wozniak
_______________________________________________________________________

Jerzy Remigioni <jurek@vaxph.mpi-stuttgart.mpg.de>


                         NOWA INKWIZYCJA?
                         ================


Dekomunizacja w Niemczech stawiana jest dosc czesto za przyklad, jak sie
powinno tego rodzaju proces wzorowo przeprowadzic. Odnosze jednak
wrazenie, ze osoby wyrazajace takie zdanie niezbyt dobrze sie orientuja
jak ta sprawa naprawde wyglada, kieruja sie zas przekonaniem, ze 'trawa
jest zawsze bardziej zielona za plotem'. Ponizej luzne tlumaczenie/
streszczenie artykulu Heinricha Jaenecke z tygodnika "Stern", nr.
19/1992 p.t. 'Nowa Inkwizycja'. Dla wyjasnienia, "Stern" jest pismem
kwalifikujacym sie gdzies do centro-prawicy, niezbyt dobrym, a w kazdym
razie znacznie ustepujacym nieco lewicujacemu "Spieglowi". Sformulowania
'my', 'nas', pojawiajace sie w tekscie, odnosza sie oczywiscie do
Niemcow.

Istnieje takie slowo 'Vergangenheitsbewaeltigung', ktore brzmi tak
cudownie po niemiecku, ze jego bezsens ujawnia sie dopiero wtedy, gdy
probuje sie wyjasnic jego znaczenie cudzoziemcowi: nie daje sie ono
bowiem w ogole przetlumaczyc [najblizszy polski odpowiednik:
przezwyciezenie przeszlosci - J.R.]. Spelnia ono role slownego srodka
uspokajajacego, swego rodzaju odkurzacza dla wlasnego nieczystego
sumienia. Stwarza iluzje, ze mozna pozbyc sie przeszlosci jak
jakiegos problemu technicznego, gdy tymczasem przeszlosc pozostaje nia
bez wzgledu na okolicznosci. Musimy z nia zyc, taka, jaka ona byla -
dotyczy to zarowno kazdego indywidualnie, jak i narodu w calosci.

Doswiadczenie z hitleryzmem powinno nas nastawic do 'przezwyciezania
przeszlosci' sceptycznie. Odbyla sie wprawdzie formalna, nadzwyczaj
powierzchowna 'denazyfikacja' [czytelnikow odsylam do "Spojrzen" nr. 38
- J.R.], ale 'przezwyciezone' w sensie 'uleczone i uodpornione' nie
zostalo nic.

Tym razem chcemy zrobic to samo znacznie lepiej i idzie nam to duzo
latwiej, gdyz to my sami obecnie mamy byc sedziami - my na Zachodzie
jako zwyciezcy nad tymi na Wschodzie jako przegranymi, bardzo przyjemne
uczucie. Tym razem to my ukladamy formularze, a inni musza je wypelniac:
"Czy byl pan/pani czlonkiem ...". Czasy sie zmieniaja...

Robimy tez to tym razem bardziej dokladnie. Ustanowilismy - jako pierwsi
na swiecie - specjalny urzad do przezwyciezania przeszlosci. Pelna jego
nazwa brzmi: "Der Bundesbeauftragte fuer die Unterlagen des
Staatssicherheitsdienstes der ehemaligen Deutschen Demokratischen
Republik" [Pelnomocnik do spraw archiwow bezpieczenstwa panstwowego
dawnej NRD - J.R.]. Franz Kafka bardzo by sie ucieszyl, gdyby zyl: jest
to biurokratyczny moloch, ktory rosnie bez konca i wysysa soki ze zwlok
innego potwora - z tysiecy ton akt, ktore aparat represji NRD produkowal
pod siebie jak robak ekskrementy. Moloch ten zatrudnia juz 3 tysiace
ludzi, ktorzy maja za zadanie 'objecie calosci, opracowanie,
przechowywanie i administrowanie', jak brzmi odpowiednia ustawa, tymi
zasobami. Nad krajem roztacza sie na nowo smrod podejrzliwosci.

Czlowiekiem, ktory ma najwieksza wladze miedzy Laba a Odra, jest szef
tego mamuciego urzedu, Pelnomocnik Federalny Joachim Gauck, z zawodu
pastor ewangelicki. W jego reku spoczywa los dziesiatkow tysiecy ludzi,
ktorzy figuruja w aktach, czy to jako 'ofiary', czy to jako 'sprawcy',
przy czym granice miedzy tymi dwiema klasami sa czesto plynne, gdyz
wielu nalezalo do obu naraz. Urzad Gaucka moze podniesc kciuk albo go
opuscic, moze zniszczyc albo odwrotnie, zbawic. Jego wyrok decyduje o
losie malzenstw, przyjazni, zatrudnieniu, zupelnie jak wyrok
Orwellowskiego urzedu nadzoru. Zostac zadenuncjowanym jako 'Informeller
Mitarbeiter' [IM = wspolpracownik nieformalny - J.R.] oznacza moralny
wyrok smierci.

Najbardziej nieprzyzwoite w obecnej praktyce Urzedu jest to, ze
zaprzecza ona zasadzie praworzadnosci. Albowiem to, co dotyczy kazdego
najbardziej blahego przestepstwa, czyli zasada, ze opinia policji nie
wystarcza do skazania, potrzeba jeszcze swiadkow, dowodow rzeczowych -
wszystko to w Urzedzie Przezwyciezania Przeszlosci nie obowiazuje.
Wystarcza, ze czyjes nazwisko pojawi sie w aktach w jakiejkowiek roli,
osoba ta jest juz zalatwiona. Moze sie co najwyzej powiesic, tak jak
posel do Bundestagu z ramienia PDS Gerhard Riege, ktory przed wieloma
laty 'mial kontakty ze STASI', jak to ladnie nazwano.

Wcale sie przy tym nikt nie pyta, w jakich okolicznosciach powstala
obciazajaca "notatka", pod jakim naciskiem odbywala sie rozmowa, czy w
ogole miala miejsce w opisywanej formie, co zostalo w sprawozdaniu
pominiete, co przesadzone, co bylo powiedziane w innym kontekscie.
Albowiem w notatkach takich klamano bardzo czesto, aby dopasowac ich
tresc do standardu STASI. To wszystko Urzedowi Gaucka nie przeszkadza.
Jego credo glosi "Co jest w aktach, jest prawda" - groteskowe
wywyzszenie na piedestal organizacji, ktora zawodowo zajmowala sie
grozbami, klamstwami i szantazem.

Doprawdy trudno dociec, co kierowalo Bundestagiem, gdy postanowil
wybudowac STASI rodzaj mauzoleum, z ktorego przez dlugie lata bedzie sie
saczyc jad nieufnosci, pomowien i podejrzen, dostarczajac wszelakiej
masci lowcom glow calego arsenalu srodkow. Jesli to ma byc wklad do
pokoju wewnetrznego w naszym kraju, to jest on watpliwy. Skutkiem bedzie
raczej poglebienie istniejacych podzialow.

Afera Stolpego [przypis na zakonczenie artykulu - J.R.] w dotkliwy
sposob ukazala watpliwa jakosc tego rodzaju 'przezwyciezania
przeszlosci'. Naturalnie Stolpe byl 'zamieszany', jak wszyscy, ktorzy
probowali czegos w istniejacym systemie dokonac. W ustroju totalitarnym
istnieja tylko dwie mozliwosci pozostania 'czystym': schowanie glowy w
piasek albo meczenstwo. Obydwie metody oznaczaja pogodzenie sie z
faktem, ze nie bedzie sie mialo zadnego wplywu na zmiany systemowe, a
historia bylej NRD dowodzi, ze jednak pewne zmiany mialy w niej
miejsce.

Akta Stasi moga i powinny sluzyc jako pomoc przy dochodzeniu winy
prawdziwych przestepstw. Ale Pelnomocnik Federalny powinien bardzo
uwazac, aby nie stac sie kims w rodzaju Wielkiego Inkwizytora, zas jego
urzad - Sadem Specjalnym najwyzszej instancji. Byc moze wierzono w Bonn,
ze postawienie osoby duchownej na czele urzedu, ktory wymaga
nadzwyczajnej delikatnosci w postepowaniu, wniesie przynajmniej odrobine
chrzescijanskiej milosci blizniego. Ale, jak pokazuje przypadek
Stolpego, nawet pastor nie jest wolny od ambicji stania sie mysliwym.

Joachim Gauck przyjal na siebie ciezkie brzemie, ktorego mu nikt nie
zazdrosci. Ale kiedys musi mu ktos powiedziec, ze jego rola nie jest
rola sedziego. Do tego sa w panstwie demokratycznym powolane inne
instancje.

'Pokonywanie STASI-przeszlosci' za pomoca instumentarium pozostawionego
przez te wlasnie instytucje oznacza, ze monstrum to zostaje jak gdyby
przywracane do swojej pierwotnej roli: STASI jako koronny swiadek
oskarzenia. W ten sposob z tego obezwladniajacego uscisku sie nie
wydobedziemy. W atmosferze ciaglych denuncjacji nie zbuduje sie poczucia
godnosci siebie. Ponizony i zrujnowany kraj na Wschodzie nie potrzebuje
nowej inkwizycji, lecz szansy na duchowa regeneracje.

--------

Manfred Stolpe, obecny premier rzadu Brandenburgii, czyli landu
sasiadujacego z Polska, byl aktywny w kolach opozycji zwiazanych z
kosciolem protestanckim w NRD. W aktach Urzedu Gaucka znaleziono
dokumenty, ukazujace go w dwuznacznym swietle. Kilka tygodni temu Stolpe
zostal skrytykowany / potepiony przez swoj kosciol za przekroczenie
swoich kompetencji w dyskretnych rokowaniach ze STASI, na ktore mial od
swoich przelozonych zezwolenie. - J.R.


Na podstawie artykulu ze "Sterna", napisal


Jerzy Remigioni

_______________________________________________________________________

Blanca Jicinska


               CZY ZBRODNIE KOMUNISTYCZNE MOZNA UKARAC?
               ========================================


["National Review", 25.05.1992]

To co jeszcze nie przytrafilo sie komunizmowi we Wschodniej i Srodkowej
Europie jest rownie zadziwiajace, jak to co sie przytrafilo: zadna z
jego zbrodni nie zostala ukarana. Nawet w kraju tak malym jak
Czecho-Slowacja nie byly to drobne przekroczenia. W ciagu calego okresu
sprawowania wladzy przez komunistow w nastepstwie procesow politycznych
wykonane zostaly 253 [w swietle ujawnionych ostatnio danych cyfra ta
wydaje sie grubo zanizona - przyp. M.B.] egzekucje (jedynie w ZSRR bylo
ich wiecej), do wiezien trafilo cwierc miliona wiezniow politycznych, z
ktorych okolo dziesiec tysiecy zmarlo w nastepstwie tortur i podlego
traktowania. Lista zbrodni przedstawiona na konferencji poswieconej
zbrodniczej dzialalnosci komunistow, ktora odbyla sie w Pradze w
pazdzierniku ubieglego roku, nie ma konca. Nasza lista pytan jest
krotka: Kto zostal ukarany?

"Przez caly czterdziestoletni okres rzadow totalitarnych ukarani
zostali: kilku funkcjonariuszy czegos, co sie nazywalo TJ, za
utrzymywanie dyskrecjonalnego funduszu przeznaczonego na lapowki; jeden
przewodniczacy kolektywnego gospodarstwa rolniczego otrzymal wyrok z
zawieszeniem za kradziez indyczek, swin oraz arbuzow; oraz jeden byly
minister [w rzadzie Husaka] zostal ukarany grzywna w wysokosci 2.000
koron za naduzycie swojej wladzy". Tymi slowami praska gazeta "Cesky
denik" podsumowala skromne dane raportu Prokuratora Generalnego
przedstawionego w parlamencie.

Ale sasiedzi Czechoslowacji wcale nie uwineli sie o wiele lepiej. Chociaz
bowiem panuje ogolne przekonanie, ze komunizm byl tak samo brutalny i
zbrodniczy jak nazizm, to jednak nie ma zgody co do tego, czy jego
zbrodnie mozna - i czy nawet nalezy - ukarac. Powodem tego jest fakt,
ze te obydwa imperia zla roznia od siebie co najmniej pod dwoma
istotnymi wzgledami. Pierwszy to fakt, ze system nazistowski trwal
wzglednie krotko, nie bylo zatem kwestii przedawnienia; a drugi to
sposob, w jaki obydwa te systemy skonczyly sie. Przypadek zrzadzil, ze
zarowno nazizm jak i komunizm mialy swoj final w Berlinie, lecz ten
pierwszy skonczyl sie z wielkim halasem, podczas gdy ten drugi - zabawa.
W 1989 roku nie bylo zadnych gniewnych zwyciezcow wymierzajacych kare i
zarzadzajacych wielka czystke. Byly tylko szczesliwe, oszolomione
tlumy, odczuwajace ogromna ulge, ze - nagle - bylo juz po wszystkim.
Komunisci nie marnowali czasu i dolaczyli do tych tlumow. W rzeczy
samej wystartowali ze zmianami przed innymi, poniewaz w ostatnich dniach
komunizmu zajeli juz miejsca w umiarkowanie zreformowanych parlamentach,
gdzie pracowicie wymieniali swoje partyjne szyldy na jakies tam
socjaldemokratyczne czy inne. W rezultacie weszli chylkiem na stale w
nowe demokratyczne struktury wladzy i jest w ich mocy zablokowanie
wszelkich wysilkow obrachunkowych.

Jak na ironie, wlasciwie skorzystali oni na swoich dawnych zbrodniach.
Czterdziestoletni okres ich "sprawiedliwosci klasowej" uczulil ich
bylych poddanych na jakiekolwiek kryminalne oskarzenie wynikajace z
pobudek politycznych. Jak wiec w ogole ktos moze chocby tylko wspomniec
o ich zbrodniach, natchnionych przez ich polityczne przekonania, bez
napomkniecia o "polityce"? Rowniez dzieki komunistom zapanowalo obecnie
wzruszajace wprost poszanowanie dla prawa i praw obywatelskich w ich
bylym krolestwie, z czego oni sami nauczyli sie szybko korzystac.
Odkryli oni rowniez, ze ani mezczyzni ani kobiety w tych nowych
demokracjach naprawde "nie chca byc takimi jak oni" - takie bylo haslo -
i ze latwo ich zastraszyc prostymi wzmiankami o prawach czlowieka, a coz
dopiero pelnym niepokoju prorokowaniem "nawrotu do przeszlosci",
"polowan na czarownice" itd.

Tymczasem jednak w atmosferze panujacej euforii oraz w wyniku ruszenia
lawiny bardziej pilnych spraw do zalatwienia caly problem ukarania
winnych zostal po prostu falszywie upiekszony. "Zapomnijmy o
przeszlosci i zajmijmy sie przyszloscia", brzmialo owczesne zawolanie.
Ale nastawienie to sie zmienilo. I sprawa zbrodni popelnionych przez
komunistow wyplywa nieuniknienie jako problem polityczny, szczegolnie w
Czecho-Slowacji w zwiazku z majacymi sie odbyc w czerwcu wyborami.

I chociaz istnieje sporo powodow, dla ktorych zbrodnie komunistyczne
pozostaja nieukarane, to jednak jednym z takich powodow  n i e  j e s t
to, ze ludzie tego nie chca. W ciagu ostatnich dwoch lat biuro
Prokuratora Generalnego otrzymalo setki skarg od obywateli szczegolowo
opisujacych kryminalne postepki bylych funkcjonariuszy i agentow StB
(tajnej policji) w Czecho-Slowacji. Jednakze do rozpatrzenia wszystkich
tych spraw wyznaczony jest tylko jeden prokurator. W rezultacie tego
rozpatrzenie spraw odklada sie ad akta, pisze nowy doskonaly
czechoslowacki tygodnik "Respekt", zauwazajac, ze biuro Prokuratora
Generalnego objawia "o wiele wieksza czujnosc" w stosunku do nawet
anonimowych skarg na nowych urzednikow panstwowych.

Nie pojawila sie zadza zemsty: nawet najbardziej zagorzali antykomunisci
nalegaja na postepowanie scisle zgodne z prawem. Ale istnieje glod
sprawiedliwosci. Miloslaw Marecek, mieszkaniec niewielkiej miejscowosci
Kyjov, zademonstrowal to obrazowo, rozpoczynajac przewlekly strajk glodowy
celem zwrocenia uwagi publicznej na swoja skarge zlozona w Prokuraturze
Generalnej. Kilka miesiecy przed Welwetowa Rewolucja przesladowali go
funkcjonariusze StB za rozpowszechnianie jednego z dysydenckich apeli
(znanego pod nazwa "Kilka Slow"). Chcial wiec, aby ci, ktorzy
pogwalcili jego prawo do rozpowszechniania apelu, zostali przez wladze
zidentyfikowani i mozliwie skazani. I chociaz jego skarga sama w sobie
nie byla niczym nadzwyczajnym, to jego strajk glodowy stal sie wielka
sprawa. Donosily o nim srodki masowego przekazu i dyskutowano o nim w
parlamencie. Niezwykle szeroko sympatyzowala z panem Mareckiem opinia
publiczna. Dla zbadania calej tej sprawy utworzona zostala specjalna
komisja prezydencka. Ale ani ta komisja, ani pan Marecek nie uzyskali
zadnej satysfakcjonujacej odpowiedzi od urzedu Prokuratora Generalnego,
ktory "po starannym rozpatrzeniu sprawy" doszedl do wniosku, ze nic sie
nie da zrobic, poniewaz "nie zostalo przekroczone zadne prawo".

Ale pan Marecek wcale nie glodowal na prozno. Prokurator Generalny,
Ivan Gasparovic, zmuszony zostal do rezygnacji ze stanowiska, a
chaotyczna dyskusja na temat ukarania zbrodni komunistycznych nagle
zaognila sie i wkroczyla do kampanii wyborczej.

Ani jedno ani drugie nie rozwiazalo oczywiscie tych klopotliwych kwestii
prawnych. Na przyklad sprawy przedawnienia. Wegrzy usilowali zniesc
przepisy o przedawnieniu w stosunku do "zbrodni, ktore doprowadzily do
czyjejs smierci" - ale przepis ten zostal natychmiast uchylony przez ich
nowo wyloniony Sad Konstytucyjny. I nawet wtedy, gdy przepisy o
przedawnieniu nie maja zastosowania, jak w wypadku przesladowcow pana
Marecka, to czy mozna ich, jak i innych ukarac za czyny, ktore w owym
czasie, kiedy zostaly opelnione, nie byly nielegalne?  Albo tez czy
rzeczywiscie niektore z tych zbrodni podpadaja pod definicje "zbrodni
przeciwko ludzkosci" sciganych wszedzie i zawsze przez prawo
miedzynarodowe?

Nawet niektorzy zatwardziali antykomunisci patrza na ten problem jak na
sprawe wywolujaca niebezpieczne podzialy i zalecaja pozostawienie jej w
gestii historykow; skoncentrowac sie chca na zagadnieniach bardziej
praktycznych, a szczegolnie na reformach rynkowych. Jednakze obecnie
bardziej niebezpieczna moze okazac sie proba ominiecia tej sprawy niz
konfrontacja z nia - niebezpieczna nawet dla reform rynkowych. A to
dlatego, ze rezym totalitarny wpoil obywatelom gleboka nieufnosc do
wladz. Do  w s z e l k i c h  wladz. I jesli zobacza oni, ze nie zostala
wymierzona zadna sprawiedliwosc, moga latwo zaczac podejrzewac, ze "w
dalszym ciagu odbywa sie zabawa w kotka i myszke" (jak wyrazil sie
pewien polski parlamentarzysta). Niebezpieczenstwo to wyraza potoczna
opinia, ze tymi, ktorzy wzbogacili sie od nowa, okazuja sie komunistyczne
mafie oraz czarnorynkowi handlarze - co brzmi otwarcie
antykomunistycznie, ale jednoczesnie pozostawia nienaruszone poczciwe i
stare socjalistyczne powszechne uprzedzenie do bogatych i gospodarki
rynkowej. Na dzisiaj, jest to wciaz stwierdzenie pol zartem pol serio.
Ale jesli ludzie zobacza, ze korzystaja na tej gospodarce nie tylko
szeregowi komunisci, ale i ci z rekami splamionymi krwia, jesli zobacza,
jak to sie wlasnie dzieje, ze byli agenci tajnej policji wytaczaja
procesy wladzom za rzekome naruszenie ich "prawa do prywatnosci" (ze
zostali publiczne nazwani agentami), zamiast zeby wladze skazaly ich na
podstawie dlugiej listy zbrodni poczynajac od tortur a konczac na
trenowaniu terrorystow, to wowczas obywatele ci naturalnie dojda do
wniosku, ze cala ta sprawa to jeszcze jedno oszustwo - ta cala
demokracja, gospodarka rynkowa itd.

We wszystkim tym Zachod, niestety, niewiele okazal sie pomocny, no moze
z wyjatkiem Niemiec, gdzie prawodawcy pracuja obecnie nad ustawa o
"zbrodniach wladzy". Zaklada sie, ze ta ustawa uczyni mozliwym
pociagniecie do odpowiedzialnosci niektorych czolowych funkcjonariuszy
bylego rezimu wschodnioniemieckiego. Jesli zostanie uchwalona, ustawa
ta moglaby byc moze sluzyc jako wzorzec dla mniej doswiadczonych
prawodawcow w Pradze, Warszawie i Budapeszcie.  Czy anglosaski Zachod
moglby pomoc?  Oczywiscie ze moglby. Dzialaja tu przeciez niektorzy z
najznakomitszych specjalistow w dziedzinie prawa kryminalnego i
konstytucyjnego, a ich poglady ciesza sie ogromnym autorytetem.
Zdecydowanie przydaloby sie, zeby zastanowili sie oni nieco nad
problemami pociagniecia do odpowiedzialnosci za zbrodnie komunistyczne.
Tymczasem jednak niektorzy z nas zastanawiaja sie: czy czasem, na
zasadzie analogii do wystarczajaco dlugo i dostatecznie czesto
powtarzanego klamstwa, ktore zaczyna byc uwazane za prawde, praktykowana
na wystarczajaco wielka skale zbrodnia staje sie po prostu
..."historia"?

---------------

Blanca Jicinska jest niezalezna wspolpracowniczka Radia Wolna Europa i
Glosu Ameryki - artykul zostal napisany przed wyborami w
Czecho-Slowacji, w wyniku ktorych doszly do glosu partie dazace do
podzialu kraju na dwa niezalezne panstwa Czechy i Slowacje. Na ten rozwoj
sytuacji politycznej prezydent Havel zareagowal rezygnujac ze swego
stanowiska, gdyz nie chcial stac na czele rozpadajacego sie kraju.


Tlumaczenie: Mirek Bielewicz
_______________________________________________________________________

W poniedzialek w Rostocku zakonczyly
sie najwieksze neofaszystowskie
zamieszki w powojennej historii Niemiec.

Maciek Cieslak


                 NA WSCHODZIE LUBIA PORZADEK
                 ===========================


    Przed dwoma laty, w dniu zjednoczenia Niemiec, wybralem sie na
uroczystosci do centrum Darmstadt. Pamietam jak szedlem tam wieczorem
czujac instynktowny niepokoj. Spodziewalem sie jakiejs silnej ekspresji
niemieckiego patriotyzmu, flag, hasel narodowych - rodzily sie przeciez
Wielkie Niemcy. Zobaczylem: tlumy swobodnej, usmiechnietej mlodziezy z
niebieskimi choragiewkami Zjednoczonej Europy albo puszkami piwa w
rekach. Oklaskiwali laserowy show, wiwatowali po odegraniu hymnu
europejskiego; do konca imprezy nie doczekalem sie nacjonalistycznych
hasel ani nawet - nie moglem uwierzyc - niemieckiego hymnu.

   Dwa dni temu w kolejna, juz siodma z rzedu noc starc prawicowych
ekstremistow z policja na przedmiesciach Rostocku, nie bylo flag
europejskich i pogodnej mlodziezy. Owiniety w narodowa flage dwudzie-
stoparoletni mlodzieniec krzyczal ochryplym glosem przez megafon: "- Do
1 wrzesnia, rocznicy rozpoczecia wojny, zrobimy tu porzadek. Niemcy dla
Niemcow! Auslanderzy won!" Po chwili haslo przejely setki gardel. Fala
demonstrantow naparla po raz kolejny na kordon policji, chroniacy
opustoszalego juz domu azylantow.

   Darmstadt i Rostock to niemal blizniacze miasta przemyslowe i zycie
nie tworzyloby w nich takich kontrastow, gdyby nie fakt, ze Darmstadt
lezy w Niemczech Zachodnich, Rostock zas na wschodzie, w bylej NRD.

                                * * *

   Starsi mieszkancy Rostocku mowia, ze czuja sie jak na wojnie. W dzien
po ulicach maszeruja uzbrojeni policjanci. Wieczorami nad dzielnica
Lichtenhagen unosi sie purpurowa luna, a w niebo bija smugi dymow. Przez
cala noc nie ma spokoju, cisze tna syreny przemykajacych ulicami
policyjnych wozow i karetek pogotowia. Nieraz slychac okrzyki i towarzy-
szace im odglosy wybuchow. Rostock-Lichtenchagen to wlasnie miejsce
zamieszek - najwiekszej  awantury rasistowskiej w powojennej historii
Niemiec. Nazwe warto zapamietac, bo bedzie w przyszlosci jednym z symboli
nowego europejskiego szowinizmu a konkretniej: neofaszyzmu niemieckiego.

                    UDERZYC W PRAWDZIWEGO WROGA

   Juz od poczatku, przed tygodniem, wydarzenia skoncentrowaly sie wokol
jedenastopietrowego "domu uchodzcow" i jego lokatorow: Wietnamczykow i
Rumunow, ktorzy ubiegaja sie o azyl. Wietnamczycy pracowali na enerdo-
wskich "kontraktach" i po ich zerwaniu nie chcieli wracac do ojczyzny.
Rumuni to nowi goscie, korzy wlasnie naplywaja przez pobliska granice z
Polska.

   Podpalony wiezowiec splonal juz trzeciej nocy, a azylantow wywieziono
autobusami w inne miejsca. Jednak zamieszki nie ustaly, przeciwnie,
rozszerzyly sie i przybraly na brutalnosci. Prawicowi ekstremisci znale-
zli nowego wroga - policjantow sprowadzonych ze starych landow. Ale
wszyscy wiedza, ze policja - to byl pretekst. Przewodzaca demonstracji
grupa neofaszystow dostrzegla rzadka szanse, by przypomniec obywatelom
o sobie i uderzyc w prawdziwego wroga: demokratyczne, tolerancyjne
panstwo.

                          POHANBIONA POLICJA

   Policjanci to chlopcy z doskonale wycwiczonych oddzialow specjalnych,
uzbrojeni i odziani w kamizelki kuloodporne. Bylo ich w miescie trzy
tysiace. Demonstrantow ponad tysiac. Dlaczego wiec zamieszki trwaly nie
trzy, ale az dziesiec dni? Z tym pytaniem-zarzutem silowal sie codzien-
nie na konferencjach prasowych Rudolf Seiters, minister spraw wewne-
trznych - i przez dziesiec dni nie mogl podac nan jasnej odpowiedzi.
Dlaczego dwukrotnie liczniejsza, wyszkolona policja nie potrafila
stlumic awantury, i zamieszki ustaly dopiero wtedy, gdy sami neofaszysci
postanowili je zakonczyc?!

   To prawda, ze trzon demonstracji tworzyli uzbrojeni skini; atakowali
petardami i koktajlami molotowa policyjne kordony, strzelali: slepymi
nabojami, srutem albo z pistoletow gazowych; obrzucali policjantow
gruzem z rozbitych plyt chodnikowych albo swoja nowa bronia - ziemniaka-
mi nabitymi gwozdzmi. Jest tez prawda, ze neofaszystowscy skinheadzi
byli doskonale zorganizowani i bardzo mobilni: to oni wyznaczali miejsca
potyczek - raz skrzyzowanie autostrad, za chwile park osiedlowy, to znow
wiezowiec azylantow. Ale przyczyna "hanby policji" lezy prawdopopdobnie
gdzie indziej. Sytuacja policji, komandosow, nawet strazy pozarnej, byla
szalenie niewygodna - musieli byc ostrozni, defensywni, myslec o skut-
kach kazdego swego kroku. Chodzi o to, ze mieszkancy, aczkolwiek oburzeni
pojedynczymi aktami przemocy, akceptowali haslo zamieszek i nie
pozwalali krzywdzic "chlopcow". A co znaczy zajsc za skore mieszkancom
miast wschodnich, wie chocby kanclerz Kohl, ktory przed rokiem podczas
objazdu enerdowskich landow, na spotkaniach z mieszkancami kilkakrotnie
scieral z garnituru rozbite jaja. "To osiedle to bylo smierdzace gowno;
trzeba bylo widziec jaka tam byla kloaka. Panow w Bonn te sprawy nie
interesuja... Ktos musial zrobic z tym porzadek." - mowila przed kamera
TV mloda kobieta z tlumu.

   Byc moze byla w Lichtenhagen w ubiegly poniedzialek noca, kiedy 70
podpalaczy w czarnych skorach robilo

                       "PORZADEK" W DOMU AZYLANTOW.

   Tysiac demonstrantow otoczylo pierscieniem wiezowiec, sekundujac
skinom. Drugie szczelne kolo utworzyli spontanicznie ludzie - trzy
tysiace "szanujacych sie" mieszczan. Patrzyli w podnieceniu na nieco-
dzienny spektakl. Policja stala kilkadziesiat metrow dalej; nieruchomo,
sciana, w przepisowym szyku. Czekala tak przez dwie godziny. Tymczasem
jedenastopietrowy wiezowiec plonal a na najwyzszych pietrach, w samotno-
sci, walczyli o zycie ludzie. Stu pietnastu Wietnamczykow i kilkuosobowa
ekipa telewizyjna stacji ZDF. Bylo w tym cos z atmosfery rzymskich
amfiteatrow: bezbronni skazancy na arenie, otoczeni przez nienawistny
tlum. Dzieki przytomnemu kamerzyscie ZDF kraj mogl ogladac zywe
swiadectwo wydarzen, makabryczny reportaz na zywo.

   Przezyli, choc przedtem przeszli pieklo.

   Straz pozarna ruszyla na pomoc dopiero po dwoch godzinach, wtedy tez
ruszyla sie policja. Do przeprowadzenia akcji wystarczylo niespelna pol
godziny. Gdy bylo juz po wszystkim, mlodej dziennikarce ZDF przed kamera
wciaz jeszcze lamal sie glos: - Dzwonilismy... dzwonilismy po straz
pozarna, na policje, przez poltorej godziny, ...goraca linia. Mowili,
ze natychmiast, natychmiast przyjezdzaja. Nikt nie przyjechal. Nikt nam
nie pomogl. A obok mnie, na gorze, czekala przerazona matka z kilkuna-
stomiesiecznym dzieckiem na rekach."

   Podpalenie domu azylantow bylo pierwszym powaznym epizodem zamieszek
w Rostocku. Potem nastapily starcia w calym miescie. Ich historie oddaja
jakos liczby: 24.09 - poniedzialek - 74 policjantow ciezko rannych,
150 demonstrantow aresztowanych, 26.09 - sroda - 65 policjantow ciezko
rannych, aresztowanych 60 demonstrantow, 29/30.09 - sobota-niedziela - 90
aresztowanych demonstrantow, kilkuset dalszych chwilowo przetrzymanych.

                            PLENER FILMOWY

   Byl to tydzien, gdy do miasta przyjezdzaly zespoly filmowe z aktorami
i kamerami. Wchodzili w pogorzeliska domow, albo na zdewastowane ulice i
krecili ujecia do filmow. We wtorek bylo piec takich ekip. Pracowali
tylko w dzien, gdy miasto odpoczywalo. Nieczesta to okazja - naturalna
scena miejskiego pogorzeliska za darmo! Istotnie, bylo tam wszystko, o
czym scenograf moze marzyc: spalone i wywrocone policyjne wozy, barykady
z trabantow i kontenerow na smiecie, rozbebeszone chodniki i polamane
drzewa, oraz oczywiscie szkielet "plonacego wiezowca". Gdy filmowcy
krazyli po zdemolowanych ulicach, aktorzy scen nocnych wypoczywali,
rozlokowani w prywatnych mieszkaniach w miescie.

   Prasa niemiecka okreslala demonstrantow jednym slowem -

                        "RECHTSEXTREMISTEN".

Jest to rzecz jasna uproszczenie, wygoda dziennikarska.  Demonstranci
nie pozwoliliby prasie pakowac sie do jednego worka, bo istotnie sie
od siebie roznia. Sila napedowa i faktycznymi rezyserami zajsc byli
neofaszystowscy skinheadzi, ale w poltoratysiecznym tlumie demonstran-
tow stanowili oni tylko trzystuosobowa grupe. Pozostali nie byli tak
radykalni, chociaz byli rowniez mlodzi. Czesc z nich nalezy do legal-
nych ugrupowan o profilu skrajnie narodowym, jak np. 24-tysieczna
wschodnioniemiecka Unia Ludowa (Deutches Volksunion - DVU). Byli tez
tacy, co ani ubiorem, ani zachowaniem nie przypominali ideowych
ultraprawicowcow. - Wszyscy biora nas za ekstremistow a my przyszlismy
tutaj, bo jestesmy przeciw tym azylantom i tyle - odpowiadal grzecznie
dziennikarzowi TV 16-letni chlopiec, niesmiale wysuwajacy sie z grupy
swych rowiesnikow.

    Socjologowie niemieccy dysponuja dzis pokazna statystyka dotyczaca
uczestnikow podobnych zajsc. W ubieglym roku bylo w Niemczech 1480
manifestacji polaczonych z burdami ulicznymi, ktore wywolali prawicowi
ekstremisci. Byl to pierwszy rok zjednoczenia. Przed zjednoczeniem w
1990 r., dla odmiany, zanotowano w Niemczech Zachodnich tylko 270
podobnych zdarzen. Badania socjologiczne mowia: w neofaszystowskich
awanturach ulicznych bierze udzial srednio 20 proc. 16-17 latkow,
50 proc. 18-20 latkow, 28 proc. ludzi w wieku 21-30 lat i tylko 2 proc.
starszych; zaledwie 3 proc. to kobiety. Oczywiscie Rostock nie byl tu
wyjatkiem.

    Procz wieku laczy tych ludzi nienawisc wymierzona we wspolnych
wrogow. Agituja w kolejnosci przeciw: Auslanderom, niemieckiej
polityce imigracyjnej, EWG, Unii Zachodnioeuropejskiej, komunistom.
Uciekaja w ideologie oferujaca substytut wszystkiego czego odmawia
frustrujaca postenerdowska rzeczywistosc: pracy, szans kariery,
poczucia wlasnej wartosci. Odreagowuja te braki nienawiscia do
gastarbaiterow, do politykow i policji zachodnioniemieckiej - symbolu
panstwa strzegacego dobrobytu rodakow z zachodnich landow, wreszcie
wszystkiego, co przypomina komunizm.

                      NOSZA WIRUSA NEOFASZYZMU

    Nie wszyscy jednak uzywaja przemocy. Brudna robote wykonuja
wylacznie skinheadzi, nalezacy niemal w 100% do nielegalnych ugrupowan
faszystowskich.

    Na 6000 niemieckich neofaszystow 3000 to skinheadzi.

    W Lichtenhangen spalili kilkadziesiat trabantow - duroplastiko-
wych symboli NRD. Nienawidza komunistow. Gdy w niedziele grupy skrajnie
lewicowe, w tym komunisci, zorganizowaly w Rostocku antyfaszystowki,
10-tysieczny pochod, napiecie w miescie siegnelo zenitu. Zanosilo sie na
ostre walki ideowych lewakow z neofaszystowskimi skinami. Na szczescie
cztery tysiace policjantow nie pozwolilo, by jedni i drudzy spojrzeli
sobie w oczy.

   Niemieckie sluzby bezpieczenstwa od roku interesuja sie skinheadami,
podejrzewajac, ze to oni roznosza wirusa neofaszyzmu. Policzyli
skinheadow: jest ich 4200 w calych Niemczech, z tego tylko 1200 w
dwukrotnie wiekszych terytorialnie Niemczech Zachodnich. Zachodni skini
to ideowi degeneraci, uciekaja w alkohol i muzyke. Zdrowy trzon zyje w
NRD. Raport Biura Ochrony Konstytucji wyjasnia: "Podczas gdy w starych
landach scena skinheadyzmu rozwinela sie w pewna niepolityczna subkultu-
re, grupy skinheadow we Wschodnich Niemczech przyjely aktywna postawe
narodowo-socjalistyczna, stojac juz w czasach NRD w aktywnej opozycji
do komunistycznego aparatu." Skinheadzi w Rostocku pokazali jeszcze
jedno: ze daleko im do stereotypu niedouczonego, wygolonego prymitywa.
Do organizacji tej i innych demonstracji wykorzystali np. ewidencyjne
programy komputerowe i miedzymiastowa siec elektroniczna klubu "Chaos
Computer Club", sama akcje zas koordynowali za pomoca krotkofalowek.

                              *  *  *

  Oprocz ogolnego zaniepokojenia, przygnebienia i wstydu wydarzenia z
Rostocku przyniosly Niemcom pewne korzysci. Wyraznie otrzezwily politykow
bonskich. Od kilku miesiacy dwa najwieksze ugrupowania: chadecka CDU/CSU
i socjalistyczna SPD, bezskutecznie negocjowaly stanowiska w sprawie
poprawki do konstytucji, dotyczacej polityki azylowej. Chodzi o to jak
zmienic prawo, aby zmniejszyc liczbe emigrantow zarobkowych, przyjmowac
wiecej uchodzcow politycznych oraz jak ma wygladac procedura uzyskiwania
azylu. Co bylo niemozliwe w kilka miesiecy, zalatwiono pod presja spole-
czna w dwa dni. Spoleczenstwo uzyskalo obietnice, ze 9 wrzesnia partie
podpisza porozumienie a parlament, przed koncem tego roku wprowadzi nowe
prawo.
  "Rechtsextremisten" tymczasem, probuja zapalac nastepne enerdowskie
miasta...


Maciek Cieslak

_______________________________________________________________________

Redakcja "Spojrzen": Jurek Krzystek (krzystek@u.washington.edu)
                     Zbigniew J. Pasek (zbigniew@engin.umich.edu)
                     Jurek Karczmarczuk (karczma@frcaen51.bitnet)
                     Mirek Bielewicz (bielewcz@uwpg02.uwinnipeg.ca)
stale wspolpracuje:  Maciek Cieslak (cieslak@ddagsi5.bitnet)

Copyright (C) by Mirek Bielewicz 1992. Copyright dotyczy wylacznie
tekstow oryginalnych i jest z przyjemnoscia udzielane pod warunkiem
zacytowania zrodla i uzyskania zgody autora danego tekstu.

Poglady autorow tekstow niekoniecznie sa zbiezne z pogladami redakcji.

Prenumerata: Jurek Krzystek. Numery archiwalne dostepne przez anonymous
FTP, adres: <tirana.berkeley.edu> (128.32.123.30), directory:
/pub/VARIA/polish/dir_spojrzenia

____________________________koniec numeru 40___________________________