_______________________________________________________________________ ___ __ ___ ___ _ ___ ____ | _| _ _ _ ___ / _|| || | | || | |_ || |_ | \ | || || | / / | | || | | | || | | / / | _| | \| || || | | _/ / | _|| | | _| || \ / /_ | |_ | |\ || || | |__/ |_| |___|| | ||_|\_\|____||___| |_| |_||_||_|_| |___| _______________________________________________________________________ Piatek, 4.09.1992. nr 40 _______________________________________________________________________ W numerze: Jurek Karczmarczuk - Jezyk w wacie (1) K. A. Wozniak - Kimberley Travelogue. Lipiec 1992 (fragment) Jerzy Remigioni - Nowa inkwizycja? Blanca Jicinska - Czy zbrodnie komunistyczne mozna ukarac? Maciek Cieslak - Na Wschodzie lubia porzadek _______________________________________________________________________ [Od redaktora dyzurnego: Zaczynamy dzisiaj od refleksji nad sposobem wypowiadania mysli, co szczegolnie ja biore sobie do serca. Tym tekstem rozpoczynamy cykl artykulow Jurka Karczmarczuka, traktujacych o odmianie tego, co juz znamy pod nazwa nowomowy. Na pozegnanie z wakacjami zamieszczamy fragment opisu egzotycznej podrozy po Australii Zachodniej. Calosc - ze zdjeciami wykonanymi przez Autora - ukaze sie w tygodniku "Glos Polonii". W dalszym ciagu zamieszczamy dwa artykuly kontynuujace temat poruszony w liscie sedziego Adama Strzembosza do "Gazety Wyborczej" ("Spojrzenia" nr 39), czyli sprawe osadzenia zbrodni stalinowskich i ostatecznego rozliczenia sie z okresem komunistycznym. Teksty te dotycza dwu krajow sasiadujacych z Polska, jedynym zas wspolnym ich mianownikiem wydaje sie byc brak proponowanych konkretnych rozwiazan, podobnie jak i u Strzembosza (pomijajac propozycje Bianki Jicinskiej zatrudnienia zachodnich prawnikow lub Strzembosza - dziennikarzy wyreczajacych prokuratorow i sedziow). Jak widac problem jest latwiej zdefiniowac, niz rozwiazac praktycznie. I na zakonczenie grozne wiadomosci zza miedzy z Rostocku. m.b.] _______________________________________________________________________ Jurek Karczmarczuk JEZYK W WACIE (1) ================= Wszystkim znane jest pojecie NOWOMOWY (Newspeak, termin spopularyzowany przez Orwella w "1984"). Na ogol, m.in. w Polsce, kojarzy sie to z klamliwym jezykiem ideologii, wypaczajacym istotne (tj. powszechne, historyczne, zdroworozsadkowe, logiczne itp. nieporzebne skreslic, potrzebne dodac) znaczenie slow i fraz. Nowomowe kojarzy sie nierozerwalnie z frazeologia komunistyczna, jak sukno z podszewka. Nowomowie bylo poswieconych kilka sesji naukowych, dziennikarze napisali kilkadziesiat blyskotliwych artykulow o nowomowie komunistycznej i bedzie to trwalo dalej. (Bo to jest nietrudny "samograj".) Wielu dziennikarzy i naukowcow, m.in. prof. Michal Glowinski, literaturoznawca, autor kilku prac o nowomowie, zauwazaja u aktualnej ekipy politycznej czerpanie pelnymi garsciami z bogatego arsenalu naszej tfu-rczosci. Glowinski zauwaza, ze znowu z Telewizji dowiadujemy sie, ze polityka obecnego rzadu jest 'jedynie sluszna', a krytykow rzadu, m. in. dziennikarzy, oskarza sie o brak patriotyzmu. (Nb. od kiedy Glowinski to pisal, rzad sie juz zmienil, ale wszystko nadal aktualne.) Wydaje mi sie, ze bylo to mniej widoczne przedtem ze wzgledu na jawny pragmatyzm i liberalizm rzadow Bieleckiego. Aktualne ekipy (wole nie pisac w liczbie pojedynczej slowa ekipa, bo zanim to wklepie do komputera, to moze juz byc inna...) sa par excellence POLITYCZNE i za pompatycznosc i gruborurnosc deklaracji placi sie spora cene. Slowo 'demokracja', niezle zmasakrowane przez PRL, teraz jest nie tylko pociete na kawalki ale i pomalowane na kilkadziesiat kolorow maskujacych. Nowomowa wkracza wszedzie. Mamy i scjentyzujaca (sliczne slowo, prawda?) nowomowe intelektualistow i prosta, bezposrednia rolnikow. Inwektywy nacjonalistyczne. Slogany klerykalow i slogany antyklerykalow. Troche brakuje symboliki masonskiej, ale przyjdzie, niegorsza od innych. Glowinski wymienia kilka osob, ktorych jezyk ceni. Uwaza, ze Kuron potrafi z wyczuciem i sugestywnie poslugiwac sie jezykiem potocznym. Sadzi, ze Walesa, niezaleznie od topornosci stylu, 'zawsze cos powie'. Umie reagowac swoimi sformulowaniami i unikami na rozne sytuacje, wygodne i niewygodne. Ma swoja osobowosc jezykowa niezaleznie od tego jak jest oceniany jako polityk. Ale dla innych jezykoznawcow, np. dla Grazyny Majkowskiej z UW "jezyk Walesy skrywa poczucie bezradnosci. W jego wypowiedziach mozna bez trudu znalezc sformulowania swiadczace o tym, ze rzeczywistosci ciagle nie daje mu sie ujac. Wlasnie dlatego wciaz mowi o jakichs 'onych', ktorzy 'komplikuja', 'tuszuja', 'blokuja', 'obrzydzaja', 'zniechecaja'..." Glowinski cytuje tez dla odmiany takiego jednego bylego ministra z profesorskim tytulem, ktory na pytanie dziennikarki, co sadzi o wersji ustawy antyaborcyjnej, przewidujacej karanie kobiet wiezieniem odpowiada szczerze i konkretnie: "To pani jest za zabijaniem dzieci, tak?" Glowinskiemu prof. S. kojarzy sie ze stalinowskim ZMP-owcem, ktory w dawnych czasach na uwage: "znowu dzis nie ma swiezego pieczywa" reagowal szczerze i konkretnie: "Co? Ustroj ci sie nie podoba?" A wiec przejmujemy ten styl po komunistach podobnie jak oni sami, ktorzy tez niewiele wymyslili, tylko przejeli niezliczone elementy wyslawiania carskiego w jego skrajnie prawicowej wersji. Ale dajmy temu pokoj, nie to jest celem mojego eseju. Zamierzam spojrzec troche szerzej, choc niezbyt gleboko, po amatorsku, na degeneracje naszego jezyka spowodowana zwyklym brakiem wyobrazni i niedostosowaniem mentalnosci do otaczajacych nas realiow. Bo tymczasem - oczywiscie - diabel nie spi i tworzy sie juz nowoNowoMowa, czesto paskudniejsza od starej, gdyz tym razem bardziej zdradliwa, nieoczywista, juz nie podporzadkowana interesom jakiejs grupy rzadzacej, a pobierajaca energie kosztem coraz silniej zjezdzajacej w dol energii potencjalnej powszechnej kultury komunikacji miedzy ludzmi w Polsce. W zeszlym roku we Francji ukazala sie ksiazka "La langue de coton" (Jezyk z Waty, ew. Jezyk Waciany - a moze Wata jezykowa?) napisana przez Francois-Bernarda Huyghe. Dlaczego wata? Autor odpowiada bardzo konkretnie. Wata budzi NA OGOL pozytyne skojarzenia. Jest mieciutka, przyjemna, czysta. Ma wiele zastosowan! Sluzy do zapychania dziur, do absorbowania nieczystosci. Mozna nia przemywac rany, ochraniac te rany, a takze mozna zatykac uszy. Jest absolutnie niezbedna do makijazu. Sluzy do robienia ozdobek, filtruje nieprzyjemne wonie, sluzy do izolacji od goraca, halasu i innych nieprzyjemnosci. Rozumiesz Czytelniku? Oczywiscie, ze rozumiesz. Przeciez zyjesz z tym na codzien od lat. Ksiazka mnie zafascynowala i zastanawialem sie, czy nie przetlumaczyc jej na polski. Po powtornym przeczytaniu stwierdzilem, ze jest to absolutnie niemozliwe, gdyz francuska wata jest zdecydowanie rozna od polskiej. Przyklady sa osadzone w realiach francuskich, problemy polityczne i zyciowe Francuzow sa i byly inne. Francuzi nie mieli az tak dotkliwej stycznosci z komunistyczna nowomowa, wiec sa bardziej podatni na przeklamania lub zaciemniania, na ktore przecietny Polak jest zaszczepiony od dziecka. Z kolei w dosc zblazowanym zachodnim spoleczenstwie nie da sie juz epatowac ani blichtrem klamliwych reklam (no, bez przesady, niektorych sie da...), ani podbijac sobie bebenka martyrologia, prawdziwa, czy oszukancza. Francuzi sa uodpornieni na podejrzanych moralistow, ktorzy oslaniaja sie bardzo w Polsce skutecznym plaszczykiem religijnosci. Polacy JUZ nie dadza sie zwiesc nader logicznemu rozumowaniu wyjasniajacemu, ze poniewaz rzad jest opanowany przez idiotow i aferzystow, wobec tego opozycja sklada sie glownie z ludzi madrych i swietych. A moze w ogole ulegam zludzeniom i nikt nie ma zadnej szczepionki na nic? Stwierdzilem, ze te ksiazke trzeba napisac na nowo. Tylko ja tego nie potrafie, to zreszta powinno sie pisac w Polsce, a nie za granica. Ponizsze jest wiec pewna amatorska probka, a z F-B. Huyghe zaczerpnalem jedynie inspiracje. Aha - zdaje sobie sprawe z istnienia zblizonego pojecia "owijanie w bawelne". Ale to nie to. Owijanie w bawelne jest na ogol ukrywaniem sensu wypowiedzi, unikaniem konkretnych deklaracji itp. Z wypowiedzi owinietej w bawelne czesto sie nie da nic wywnioskowac. Wata - w tym kontekscie - jest pojeciem szerszym, obejmuje i zaciemnianie, ale i nieporadnosc i pseudonaukowosc i populistyczne wulgaryzmy. Zajmiemy sie analiza elementow skladni Waty Jezykowej, zwanej dalej WJ. Przeanalizujemy funkcjonowanie pewnych terminow kluczowych jak Zaciemniaczy, Rozciagaczy, Naginaczy, Podkreslaczy, Przekrecaczy i innych. Przyjrzymy sie jezykowi reklam, jezykowi politykow i publicystow. Bedziemy starali sie unikac ewidentnych kretynstw i wyglupow jednostkowych, gdyz chodzi nam o pewne zjawisko ogolne. Nie mozemy zagwarantowac zadnej obiektywnosci w przedstawieniu zagadnienia, a nawet wrecz przeciwnie, gdyz WJ z samej swej natury charakteryzuje sie rozmyciem swych granic. Czesto trudno bedzie nam odroznic WJ od pewnej poetyki utrwalonej przez tradycje, ktorej celem NIE jest trafianie do mozgow, lecz do serc, jak np. w wiekszosci tekstow religijnych, ktorych warstwa semantyczna moze byc uznana za zerowa. Paradoksalnie, tekst nasz BEDZIE INTENSYWNIE POSLUGIWAL SIE WJ!!! Czytelnik winien sam krytycznie zauwazyc, ze normalnie, to poprzedni paragraf winien brzmiec: "Bedziemy stronniczy, bo sprawa jest metna. Nie umiemy wlasciwie odczytac tekstow symbolicznych, np. religijnych, ktore moga dla niektorych nie miec zadnego sensu..." Ale moglby tez brzmiec nastepujaco (prosze najpierw zapiac pasy): "Poniewaz WJ w sposob inherentny implikuje pewien indeterminizm swojego substratu, pewne parcjalne zbiasowanie naszego point-de-vue staje sie imperatywem kategorycznym. I tak, wymykaja sie psychologiczno -bezkontekstowej analizie teksty poruszajace problematyke transcendentalno-eschatologiczna, w ktorych warstwa semiologiczna nie daje sie oddzielic od introspektywnych mechanizmow inputu." Przepraszam, musze isc sie napic... No, juz mi przeszlo. Po drodze z kuchni do komputera znalazlem jakas stara "Polityke" pod doniczka, a wiec... A wiec drogi Czytelniku, konczymy rozdzial pierwszy. Juz wiesz czego sie (nie) spodziewac po nastepnych. Mam teraz dla Ciebie i siebie samego zadanie domowe. Nalezy znalezc w szafie jakies stare gazety, wszystko jedno jakie. Poczytac troche fragmentow i zastanowic sie, co Autor Mial Na Mysli, o ile slowo "Mysl" nie jest tu bluznierstwem (lub Wata)... No i zastanowic sie jak przetlumaczyc na polski (wszystko doslownie z tej "Polityki"): "Wszystkie pozniejsze regulacje nie niwelowaly dysproporcji miedzy placa pracownika administracji a innymi dzialami gospodarki narodowej, lecz przeciwnie, poglebialy je". Albo (Jacek Ejsmond do niezadowolonych dziennikarzy): "Jakkolwiek chcialoby sie poszalec, teraz, gdy zwolnila sie sprezyna i do woli mozna korzystac z wolnosci, to jednak jest to radio panstwowe i z tego cos wynika - cos, co mozna okreslic pojeciami, ktore mlodzi ludzie obsmiewaja jako anachronizmy lub ogolniki. Radio ma olbrzymia sile oddzialywania i spoleczna misje. Jestesmy osadzeni w konkretnej rzeczywistosci spoleczno-politycznej, w konkretnym stanie ducha tego narodu, przerazonego, niepewnego jutra. Radio panstwowe nie musi byc prorzadowe, ale nie moze byc antyrzadowe." Za najlepsze tlumaczenie na polski drugiego cytatu przewiduje soczyste nagrody. Nadmieniam, ze pare glosow juz wplynelo i wersja: "Jak nie wiecie gnojki KTO I ZA CO wam wyplaca pensje, to won!" juz jest zajeta... Jurek Karczmarczuk _______________________________________________________________________ K. A. Wozniak <surpac@DIALix.oz.au> KIMBERLEY TRAVELOGUE. LIPIEC 1992. ================================= W GORACH CARR BOYDS (fragment czesci drugiej) =================== [Pelen tekst tego egzotycznego travelogue'u zajmuje ok. 55kb, czyli wiecej niz jeden numer "Spojrzen". Zamieszczamy wiec tylko fragment drugiej jego czesci.] * * * Wbrew oporowi i niecheci Teresy i Filipa postanowilem spedzic zimowe wakacje lazac po naszym australijskim buszu na Tropikalnej Polnocy Zachodniej Australii. T. i F. nie chcieli o tym slyszec, bo poprzedni tego typu urlop (w Parku Narodowym Kakadu) byl bardzo uciazliwy i wyczerpujacy. Zdolalem ich jednak przekonac (??), po czym przygotowania ruszyly cala para. Zarezerwowalismy miejsca w Willis's Walkabouts, zamowilismy wolnostojace moskitiery z Kanady, kupilismy nowe buty dla wszystkich i mnostwo jadla. Zanim opisze nasze doswiadczenia i przygody, powinienem pokrotce zapoznac szanowna publicznosc z klimatem i geografia. Celem naszej wyprawy byl masyw Bungle Bungle oraz gory Carr Boyd. Oba znajduja sie w regionie zwanym Kimberley, lezacym w polnocno-wschodnim "narozniku" stanu Zachodniej Australii. Na obszarze wiekszym niz Wielka Brytania mieszka tam ok. 30000 ludzi, w znacznej czesci Aborygenow. Klimat jest monsunowy, to znaczy lata (tj. grudzien-marzec) sa gorace i wilgotne, z gwaltownymi, ulewnymi deszczami, zimy natomiast cieple i suche. Nasza baza miala byc Kununurra, male miasteczko (ok 4000 mieszkancow), nad jeziorem zaporowym na rzece Ord. Zapore i miasto zbudowano kosztem setek milionow dolarow we wczesnych latach 60, aby zaludnic Tropikalna Polnoc i stworzyc "miske ryzu" dla "glodnej Azji". Ryzu nie zjedli jednak Azjaci, ale ptactwo i robactwo miejscowe, ktore po latach przymierania glodem w polpustynnych warunkach dorwalo sie wreszcie do zlobu. Po ryzu probowano z bawelna, z podobnym skutkiem. Wreszcie od kilku lat uprawia sie tam tropikalne owoce: banany, melony, papaje i rozne takie, dzieki ktorym po 30 latach cala ta heca zaczyna przynosic pierwsze dochody, ale pod uprawa jest tylko niewielki procent gruntow zdatnych do irygacji. Zreszta tymczasem odkryto w poblizu wielkie zloza diamentow, dopisuja tez turysci uciekajacy przed poludniowa zima do tropikalnego ciepelka, tak ze "tambylcom" zyje sie zupelnie niezle. * * * [...] Rano wyruszylismy na druga czesc naszej wyprawy - w gory Carr Boyds. Na miejsce startu poplynelismy szybka motorowka wzdluz brzegu jeziora zaporowego. Po drodze widzielismy sporo wodnego ptactwa, pompy i urzadzenia irygacyjne, a tuz przed wyladowaniem, krokodyla slodkowodnego, wygrzewajacego sie na pniu drzewa sterczacym z wody. Dobilismy do brzegu, wywleklismy wszystkie klamoty z motorowki i pomaszerowalismy w gore wyschnietego potoku. Po kilku metrach musielismy sie zatrzymac, bo ludzie z tylu wlezli na gniazdo zielonych mrowek. Zielone mrowki sa jasnozielone, spore, ok 7 mm i buduja sobie niezwykle przemyslne gniazda na galeziach drzew z zywych lisci, sklejajac je w kule wielkosci 20 cm i wiecej za pomoca sliny, ktora zasycha w podobna do waty substancje. Kiedy sie w gaszczu taka kule potraci, mrowki to bardzo denerwuje, wysypuja sie gromada z gniazda, wlaza na napastnika i tna zawziecie i bardzo bolesnie. Poniewaz wchodza za koszule, spodnie i we wlosy, zaatakowany delikwent zrzuca plecak i tyle odziezy ile moze i otrzepuje sie jak szalony. Na szczescie zamieszkuja one tereny, gdzie jest sporo wody, tak ze to bylo jedyne nasze spotkanie z nimi tym razem. Po kilkunastu metrach pas bujnej, tropikalnej roslinnosci sie skonczyl i znow znalezlismy sie w typowo australijskim krajobrazie spalonych sloncem skal, wyschnietego spinifexu, [pustynna trawa, sucha o tej porze roku, bardzo ostra i drapiaca - wyjasnienie autora w innym miejscu reporatazu] trawy kleistej i eukaliptusow. Marsz pod gore byl dosc ciezki. Carr Boyds sa to bardzo stare gory, niewysokie - do 350m, zbudowane glownie z bardzo zwietrzalego na powierzchni piaskowca i lupkow, tak ze trzeba bardzo uwazac, gdzie sie stawia nogi, bo glazy i skaly sa bardzo kruche. Najgorsza jednak zmora byly suche chaberdzie siegajace czasem az do ramion, a pelne "dziadow" - malych, ale bardzo kolacych kulek, czepiajacych sie w ogromnych ilosciach odziezy i plecakow. Po przejsciu dwoch kilometrow dnem potoku zaczelismy sie wspinac na zbocze, aby przedostac sie do wawozu, ktory mial nas zaprowadzic do miejsca pierwszego noclegu. Po drugiej stronie zbocze bylo dosc urwiste, ale po chwili znalezlismy sie na dole, gdzie zrobilismy sobie krotki odpoczynek. Jedna ze skal na zboczu do zludzenia przypominala glowe smoka lub dinozaura. Po napiciu sie wody i zjedzeniu kilku plasterkow suszonych bananow ruszylismy dalej. Wawoz byl dosc plytki i wspinal sie do gory szeregiem kilkumetrowych stopni co kilkadziesiat metrow. W zaglebieniach zaczela pojawiac sie woda, na poczatku pokryta kozuchem gnijacych alg, ale czym dalej tym lepsza. Wawoz zakrecil pod katem prostym w lewo, a zaraz za zakretem doszlismy do celu naszego marszu - jaskini z dziura wodna na dnie. Dobrych miejsc do spania bylo niewiele, bo wawoz wypelniony byl sporymi kamieniami i niezbyt szeroki, ale wybralem wzglednie rowny choc pochyly kawalek skaly. Zrzucilismy z grzbietow plecaki i poszlismy sie rozejrzec. Jaskinia byla spora, z wejsciem szerokim na 10 metrow, a wysokim na 5, ale zwezala sie po kilku metrach do tunelu dlugiego na 20 m, ktorego drugi wylot prowadzil do kotliny z kolejna dziura wodna na dnie, pelnej zielonej i metnej wody. Na dnie komory przy wejsciu do jaskini znajdowal sie spory basen czystej wody, skad czerpalismy wode do picia i gotowania. T. wziela sie za robienie lunchu a ja za rozkladanie obozu. Na lunch poszlismy wszyscy do jaskini, gdzie bylo chlodno i cienisto, bo dzien byl bardzo upalny. Potem czesc z nas uciela sobie drzemke, inni zas wzieli sie za czytanie ksiazek. F. zmajstrowal sobie wedke z patyka i cienkiego sznurka, do ktorego przywiazal plaster kielbasy i zaczal lowic raczki zamieszkujace licznie staw. Udalo mu sie zlapac kilka, ale stwory te sa bardzo przywiazane do wolnosci, wiec powyskakiwaly z kubka, do ktorego je wsadzil i pomknely z powrotem do wody. Kiedy zrobilo sie nieco chlodniej, czesc grupy, lacznie ze mna i T., postanowila wspiac sie na szczyt pobliskiego wzgorza. F. natomiast tak zasmakowal w wedkarstwie, ze pozostal w obozie. Wspinaczka byla bardzo ciezka, ze wzgledu na upal, od ktorego w chlodniejszym Bungle-Bungle odwyklismy i z powodu terenu. Ktos, kto chodzil po Beskidach, czy Gorcach, nie jest sobie w stanie wyobrazic australijskiego buszu. Jest to niekonczace sie rumowisko glazow i kamieni porosniete z rzadka drzewami i kolacym spinifexem. Drog i sciezek nie ma wcale, idzie sie na kompas, wybierajac w miare mozliwosci koryta strumieni, gdzie grunt jest troche bardziej rowny. Teperatura - ok. 30 stopni w cieniu i chmary natarczywych much dodaja takiemu spacerowi uroku. Nikt nie szwenda sie miedzy godzina 11 a 2, bo jak sie tu mawia, tylko Anglicy i wsciekle psy nie trzymaja sie cienia w poludnie. Po pol godzinie intensywnego marszu stanelismy na szczycie, skad widok byl rzeczywiscie wspanialy. Jak okiem siegnac - a w tutejszym suchym i czystym powietrzu siega sie na 30-40 km - widac bylo tylko gory i wzgorza porosniete buszem, bez sladow obecnosci czlowieka. W oddali widac bylo na dnie doliny brzeg jeziora, skad przyszlismy. Miejsca obfitujace w wode mozna bylo bardzo latwo rozpoznac po intensywnej zieleni roslinnosci. Po zrobieniu kilku slajdow wrocilismy do obozu. Podczas naszej nieobecnosci F., ktory wszedzie musi wetknac nos, odkryl sporego weza w zaglebieniu na dnie pieczary. Biedny gad musial wlezc tam polujac na zaby mieszkajace w wodzie na dnie i nie mogl wyjsc, gdyz zaglebienie, mialo ksztalt kulisty, z dnem szerszym niz otwor na gorze. F. ochrzcil go niezwlocznie zgodnie z australijskim rymujacym slangiem Joe Blake (=snake) i zaczal sie glowic, jak by mu pomoc wylezc. Wieczor byl bardzo przyjemny, bo moglismy wreszcie rozpalic ognisko, a i obiad byl gotowy o wiele predzej. Po obiedzie posiedzilismy jeszcze chwile na kamieniach przy ognisku obserwujac chmare nietoperzy wylatujacych z jaskini na lowy. Poniewaz miejsce obfitowalo w komary, musielismy spac tej nocy po raz pierwszy pod moskitiera, ktora zreszta sprawila nam wiecej klopotu niz korzysci, bo wicher dwa razy nam ja porwal. Nie przymocowalem masztow do kamieni zbyt solidnie, bo wieczor byl bezwietrzny, a kolo polnocy zerwal sie bardzo porywisty wiatr. W koncu musielismy moskitiere zwinac, bo nie mozna jej bylo po ciemku solidnie przywiazac i reszte nocy spedzilismy gryzieni przez komary. Na dodatek zsuwalismy sie powoli w dol, bo miejsce bylo pochyle i trzeba sie bylo co godzine podciagac z powrotem na materacyk. O swicie pozbieralismy sie jakos do kupy i po sniadaniu wyruszylismy w droge. Na odchodnym wsadzilismy z F. spora klode drewna do dziury Joe Blake'a, tak zeby waz mogl z niej wylezc. [...] K. A. Wozniak _______________________________________________________________________ Jerzy Remigioni <jurek@vaxph.mpi-stuttgart.mpg.de> NOWA INKWIZYCJA? ================ Dekomunizacja w Niemczech stawiana jest dosc czesto za przyklad, jak sie powinno tego rodzaju proces wzorowo przeprowadzic. Odnosze jednak wrazenie, ze osoby wyrazajace takie zdanie niezbyt dobrze sie orientuja jak ta sprawa naprawde wyglada, kieruja sie zas przekonaniem, ze 'trawa jest zawsze bardziej zielona za plotem'. Ponizej luzne tlumaczenie/ streszczenie artykulu Heinricha Jaenecke z tygodnika "Stern", nr. 19/1992 p.t. 'Nowa Inkwizycja'. Dla wyjasnienia, "Stern" jest pismem kwalifikujacym sie gdzies do centro-prawicy, niezbyt dobrym, a w kazdym razie znacznie ustepujacym nieco lewicujacemu "Spieglowi". Sformulowania 'my', 'nas', pojawiajace sie w tekscie, odnosza sie oczywiscie do Niemcow. Istnieje takie slowo 'Vergangenheitsbewaeltigung', ktore brzmi tak cudownie po niemiecku, ze jego bezsens ujawnia sie dopiero wtedy, gdy probuje sie wyjasnic jego znaczenie cudzoziemcowi: nie daje sie ono bowiem w ogole przetlumaczyc [najblizszy polski odpowiednik: przezwyciezenie przeszlosci - J.R.]. Spelnia ono role slownego srodka uspokajajacego, swego rodzaju odkurzacza dla wlasnego nieczystego sumienia. Stwarza iluzje, ze mozna pozbyc sie przeszlosci jak jakiegos problemu technicznego, gdy tymczasem przeszlosc pozostaje nia bez wzgledu na okolicznosci. Musimy z nia zyc, taka, jaka ona byla - dotyczy to zarowno kazdego indywidualnie, jak i narodu w calosci. Doswiadczenie z hitleryzmem powinno nas nastawic do 'przezwyciezania przeszlosci' sceptycznie. Odbyla sie wprawdzie formalna, nadzwyczaj powierzchowna 'denazyfikacja' [czytelnikow odsylam do "Spojrzen" nr. 38 - J.R.], ale 'przezwyciezone' w sensie 'uleczone i uodpornione' nie zostalo nic. Tym razem chcemy zrobic to samo znacznie lepiej i idzie nam to duzo latwiej, gdyz to my sami obecnie mamy byc sedziami - my na Zachodzie jako zwyciezcy nad tymi na Wschodzie jako przegranymi, bardzo przyjemne uczucie. Tym razem to my ukladamy formularze, a inni musza je wypelniac: "Czy byl pan/pani czlonkiem ...". Czasy sie zmieniaja... Robimy tez to tym razem bardziej dokladnie. Ustanowilismy - jako pierwsi na swiecie - specjalny urzad do przezwyciezania przeszlosci. Pelna jego nazwa brzmi: "Der Bundesbeauftragte fuer die Unterlagen des Staatssicherheitsdienstes der ehemaligen Deutschen Demokratischen Republik" [Pelnomocnik do spraw archiwow bezpieczenstwa panstwowego dawnej NRD - J.R.]. Franz Kafka bardzo by sie ucieszyl, gdyby zyl: jest to biurokratyczny moloch, ktory rosnie bez konca i wysysa soki ze zwlok innego potwora - z tysiecy ton akt, ktore aparat represji NRD produkowal pod siebie jak robak ekskrementy. Moloch ten zatrudnia juz 3 tysiace ludzi, ktorzy maja za zadanie 'objecie calosci, opracowanie, przechowywanie i administrowanie', jak brzmi odpowiednia ustawa, tymi zasobami. Nad krajem roztacza sie na nowo smrod podejrzliwosci. Czlowiekiem, ktory ma najwieksza wladze miedzy Laba a Odra, jest szef tego mamuciego urzedu, Pelnomocnik Federalny Joachim Gauck, z zawodu pastor ewangelicki. W jego reku spoczywa los dziesiatkow tysiecy ludzi, ktorzy figuruja w aktach, czy to jako 'ofiary', czy to jako 'sprawcy', przy czym granice miedzy tymi dwiema klasami sa czesto plynne, gdyz wielu nalezalo do obu naraz. Urzad Gaucka moze podniesc kciuk albo go opuscic, moze zniszczyc albo odwrotnie, zbawic. Jego wyrok decyduje o losie malzenstw, przyjazni, zatrudnieniu, zupelnie jak wyrok Orwellowskiego urzedu nadzoru. Zostac zadenuncjowanym jako 'Informeller Mitarbeiter' [IM = wspolpracownik nieformalny - J.R.] oznacza moralny wyrok smierci. Najbardziej nieprzyzwoite w obecnej praktyce Urzedu jest to, ze zaprzecza ona zasadzie praworzadnosci. Albowiem to, co dotyczy kazdego najbardziej blahego przestepstwa, czyli zasada, ze opinia policji nie wystarcza do skazania, potrzeba jeszcze swiadkow, dowodow rzeczowych - wszystko to w Urzedzie Przezwyciezania Przeszlosci nie obowiazuje. Wystarcza, ze czyjes nazwisko pojawi sie w aktach w jakiejkowiek roli, osoba ta jest juz zalatwiona. Moze sie co najwyzej powiesic, tak jak posel do Bundestagu z ramienia PDS Gerhard Riege, ktory przed wieloma laty 'mial kontakty ze STASI', jak to ladnie nazwano. Wcale sie przy tym nikt nie pyta, w jakich okolicznosciach powstala obciazajaca "notatka", pod jakim naciskiem odbywala sie rozmowa, czy w ogole miala miejsce w opisywanej formie, co zostalo w sprawozdaniu pominiete, co przesadzone, co bylo powiedziane w innym kontekscie. Albowiem w notatkach takich klamano bardzo czesto, aby dopasowac ich tresc do standardu STASI. To wszystko Urzedowi Gaucka nie przeszkadza. Jego credo glosi "Co jest w aktach, jest prawda" - groteskowe wywyzszenie na piedestal organizacji, ktora zawodowo zajmowala sie grozbami, klamstwami i szantazem. Doprawdy trudno dociec, co kierowalo Bundestagiem, gdy postanowil wybudowac STASI rodzaj mauzoleum, z ktorego przez dlugie lata bedzie sie saczyc jad nieufnosci, pomowien i podejrzen, dostarczajac wszelakiej masci lowcom glow calego arsenalu srodkow. Jesli to ma byc wklad do pokoju wewnetrznego w naszym kraju, to jest on watpliwy. Skutkiem bedzie raczej poglebienie istniejacych podzialow. Afera Stolpego [przypis na zakonczenie artykulu - J.R.] w dotkliwy sposob ukazala watpliwa jakosc tego rodzaju 'przezwyciezania przeszlosci'. Naturalnie Stolpe byl 'zamieszany', jak wszyscy, ktorzy probowali czegos w istniejacym systemie dokonac. W ustroju totalitarnym istnieja tylko dwie mozliwosci pozostania 'czystym': schowanie glowy w piasek albo meczenstwo. Obydwie metody oznaczaja pogodzenie sie z faktem, ze nie bedzie sie mialo zadnego wplywu na zmiany systemowe, a historia bylej NRD dowodzi, ze jednak pewne zmiany mialy w niej miejsce. Akta Stasi moga i powinny sluzyc jako pomoc przy dochodzeniu winy prawdziwych przestepstw. Ale Pelnomocnik Federalny powinien bardzo uwazac, aby nie stac sie kims w rodzaju Wielkiego Inkwizytora, zas jego urzad - Sadem Specjalnym najwyzszej instancji. Byc moze wierzono w Bonn, ze postawienie osoby duchownej na czele urzedu, ktory wymaga nadzwyczajnej delikatnosci w postepowaniu, wniesie przynajmniej odrobine chrzescijanskiej milosci blizniego. Ale, jak pokazuje przypadek Stolpego, nawet pastor nie jest wolny od ambicji stania sie mysliwym. Joachim Gauck przyjal na siebie ciezkie brzemie, ktorego mu nikt nie zazdrosci. Ale kiedys musi mu ktos powiedziec, ze jego rola nie jest rola sedziego. Do tego sa w panstwie demokratycznym powolane inne instancje. 'Pokonywanie STASI-przeszlosci' za pomoca instumentarium pozostawionego przez te wlasnie instytucje oznacza, ze monstrum to zostaje jak gdyby przywracane do swojej pierwotnej roli: STASI jako koronny swiadek oskarzenia. W ten sposob z tego obezwladniajacego uscisku sie nie wydobedziemy. W atmosferze ciaglych denuncjacji nie zbuduje sie poczucia godnosci siebie. Ponizony i zrujnowany kraj na Wschodzie nie potrzebuje nowej inkwizycji, lecz szansy na duchowa regeneracje. -------- Manfred Stolpe, obecny premier rzadu Brandenburgii, czyli landu sasiadujacego z Polska, byl aktywny w kolach opozycji zwiazanych z kosciolem protestanckim w NRD. W aktach Urzedu Gaucka znaleziono dokumenty, ukazujace go w dwuznacznym swietle. Kilka tygodni temu Stolpe zostal skrytykowany / potepiony przez swoj kosciol za przekroczenie swoich kompetencji w dyskretnych rokowaniach ze STASI, na ktore mial od swoich przelozonych zezwolenie. - J.R. Na podstawie artykulu ze "Sterna", napisal Jerzy Remigioni _______________________________________________________________________ Blanca Jicinska CZY ZBRODNIE KOMUNISTYCZNE MOZNA UKARAC? ======================================== ["National Review", 25.05.1992] To co jeszcze nie przytrafilo sie komunizmowi we Wschodniej i Srodkowej Europie jest rownie zadziwiajace, jak to co sie przytrafilo: zadna z jego zbrodni nie zostala ukarana. Nawet w kraju tak malym jak Czecho-Slowacja nie byly to drobne przekroczenia. W ciagu calego okresu sprawowania wladzy przez komunistow w nastepstwie procesow politycznych wykonane zostaly 253 [w swietle ujawnionych ostatnio danych cyfra ta wydaje sie grubo zanizona - przyp. M.B.] egzekucje (jedynie w ZSRR bylo ich wiecej), do wiezien trafilo cwierc miliona wiezniow politycznych, z ktorych okolo dziesiec tysiecy zmarlo w nastepstwie tortur i podlego traktowania. Lista zbrodni przedstawiona na konferencji poswieconej zbrodniczej dzialalnosci komunistow, ktora odbyla sie w Pradze w pazdzierniku ubieglego roku, nie ma konca. Nasza lista pytan jest krotka: Kto zostal ukarany? "Przez caly czterdziestoletni okres rzadow totalitarnych ukarani zostali: kilku funkcjonariuszy czegos, co sie nazywalo TJ, za utrzymywanie dyskrecjonalnego funduszu przeznaczonego na lapowki; jeden przewodniczacy kolektywnego gospodarstwa rolniczego otrzymal wyrok z zawieszeniem za kradziez indyczek, swin oraz arbuzow; oraz jeden byly minister [w rzadzie Husaka] zostal ukarany grzywna w wysokosci 2.000 koron za naduzycie swojej wladzy". Tymi slowami praska gazeta "Cesky denik" podsumowala skromne dane raportu Prokuratora Generalnego przedstawionego w parlamencie. Ale sasiedzi Czechoslowacji wcale nie uwineli sie o wiele lepiej. Chociaz bowiem panuje ogolne przekonanie, ze komunizm byl tak samo brutalny i zbrodniczy jak nazizm, to jednak nie ma zgody co do tego, czy jego zbrodnie mozna - i czy nawet nalezy - ukarac. Powodem tego jest fakt, ze te obydwa imperia zla roznia od siebie co najmniej pod dwoma istotnymi wzgledami. Pierwszy to fakt, ze system nazistowski trwal wzglednie krotko, nie bylo zatem kwestii przedawnienia; a drugi to sposob, w jaki obydwa te systemy skonczyly sie. Przypadek zrzadzil, ze zarowno nazizm jak i komunizm mialy swoj final w Berlinie, lecz ten pierwszy skonczyl sie z wielkim halasem, podczas gdy ten drugi - zabawa. W 1989 roku nie bylo zadnych gniewnych zwyciezcow wymierzajacych kare i zarzadzajacych wielka czystke. Byly tylko szczesliwe, oszolomione tlumy, odczuwajace ogromna ulge, ze - nagle - bylo juz po wszystkim. Komunisci nie marnowali czasu i dolaczyli do tych tlumow. W rzeczy samej wystartowali ze zmianami przed innymi, poniewaz w ostatnich dniach komunizmu zajeli juz miejsca w umiarkowanie zreformowanych parlamentach, gdzie pracowicie wymieniali swoje partyjne szyldy na jakies tam socjaldemokratyczne czy inne. W rezultacie weszli chylkiem na stale w nowe demokratyczne struktury wladzy i jest w ich mocy zablokowanie wszelkich wysilkow obrachunkowych. Jak na ironie, wlasciwie skorzystali oni na swoich dawnych zbrodniach. Czterdziestoletni okres ich "sprawiedliwosci klasowej" uczulil ich bylych poddanych na jakiekolwiek kryminalne oskarzenie wynikajace z pobudek politycznych. Jak wiec w ogole ktos moze chocby tylko wspomniec o ich zbrodniach, natchnionych przez ich polityczne przekonania, bez napomkniecia o "polityce"? Rowniez dzieki komunistom zapanowalo obecnie wzruszajace wprost poszanowanie dla prawa i praw obywatelskich w ich bylym krolestwie, z czego oni sami nauczyli sie szybko korzystac. Odkryli oni rowniez, ze ani mezczyzni ani kobiety w tych nowych demokracjach naprawde "nie chca byc takimi jak oni" - takie bylo haslo - i ze latwo ich zastraszyc prostymi wzmiankami o prawach czlowieka, a coz dopiero pelnym niepokoju prorokowaniem "nawrotu do przeszlosci", "polowan na czarownice" itd. Tymczasem jednak w atmosferze panujacej euforii oraz w wyniku ruszenia lawiny bardziej pilnych spraw do zalatwienia caly problem ukarania winnych zostal po prostu falszywie upiekszony. "Zapomnijmy o przeszlosci i zajmijmy sie przyszloscia", brzmialo owczesne zawolanie. Ale nastawienie to sie zmienilo. I sprawa zbrodni popelnionych przez komunistow wyplywa nieuniknienie jako problem polityczny, szczegolnie w Czecho-Slowacji w zwiazku z majacymi sie odbyc w czerwcu wyborami. I chociaz istnieje sporo powodow, dla ktorych zbrodnie komunistyczne pozostaja nieukarane, to jednak jednym z takich powodow n i e j e s t to, ze ludzie tego nie chca. W ciagu ostatnich dwoch lat biuro Prokuratora Generalnego otrzymalo setki skarg od obywateli szczegolowo opisujacych kryminalne postepki bylych funkcjonariuszy i agentow StB (tajnej policji) w Czecho-Slowacji. Jednakze do rozpatrzenia wszystkich tych spraw wyznaczony jest tylko jeden prokurator. W rezultacie tego rozpatrzenie spraw odklada sie ad akta, pisze nowy doskonaly czechoslowacki tygodnik "Respekt", zauwazajac, ze biuro Prokuratora Generalnego objawia "o wiele wieksza czujnosc" w stosunku do nawet anonimowych skarg na nowych urzednikow panstwowych. Nie pojawila sie zadza zemsty: nawet najbardziej zagorzali antykomunisci nalegaja na postepowanie scisle zgodne z prawem. Ale istnieje glod sprawiedliwosci. Miloslaw Marecek, mieszkaniec niewielkiej miejscowosci Kyjov, zademonstrowal to obrazowo, rozpoczynajac przewlekly strajk glodowy celem zwrocenia uwagi publicznej na swoja skarge zlozona w Prokuraturze Generalnej. Kilka miesiecy przed Welwetowa Rewolucja przesladowali go funkcjonariusze StB za rozpowszechnianie jednego z dysydenckich apeli (znanego pod nazwa "Kilka Slow"). Chcial wiec, aby ci, ktorzy pogwalcili jego prawo do rozpowszechniania apelu, zostali przez wladze zidentyfikowani i mozliwie skazani. I chociaz jego skarga sama w sobie nie byla niczym nadzwyczajnym, to jego strajk glodowy stal sie wielka sprawa. Donosily o nim srodki masowego przekazu i dyskutowano o nim w parlamencie. Niezwykle szeroko sympatyzowala z panem Mareckiem opinia publiczna. Dla zbadania calej tej sprawy utworzona zostala specjalna komisja prezydencka. Ale ani ta komisja, ani pan Marecek nie uzyskali zadnej satysfakcjonujacej odpowiedzi od urzedu Prokuratora Generalnego, ktory "po starannym rozpatrzeniu sprawy" doszedl do wniosku, ze nic sie nie da zrobic, poniewaz "nie zostalo przekroczone zadne prawo". Ale pan Marecek wcale nie glodowal na prozno. Prokurator Generalny, Ivan Gasparovic, zmuszony zostal do rezygnacji ze stanowiska, a chaotyczna dyskusja na temat ukarania zbrodni komunistycznych nagle zaognila sie i wkroczyla do kampanii wyborczej. Ani jedno ani drugie nie rozwiazalo oczywiscie tych klopotliwych kwestii prawnych. Na przyklad sprawy przedawnienia. Wegrzy usilowali zniesc przepisy o przedawnieniu w stosunku do "zbrodni, ktore doprowadzily do czyjejs smierci" - ale przepis ten zostal natychmiast uchylony przez ich nowo wyloniony Sad Konstytucyjny. I nawet wtedy, gdy przepisy o przedawnieniu nie maja zastosowania, jak w wypadku przesladowcow pana Marecka, to czy mozna ich, jak i innych ukarac za czyny, ktore w owym czasie, kiedy zostaly opelnione, nie byly nielegalne? Albo tez czy rzeczywiscie niektore z tych zbrodni podpadaja pod definicje "zbrodni przeciwko ludzkosci" sciganych wszedzie i zawsze przez prawo miedzynarodowe? Nawet niektorzy zatwardziali antykomunisci patrza na ten problem jak na sprawe wywolujaca niebezpieczne podzialy i zalecaja pozostawienie jej w gestii historykow; skoncentrowac sie chca na zagadnieniach bardziej praktycznych, a szczegolnie na reformach rynkowych. Jednakze obecnie bardziej niebezpieczna moze okazac sie proba ominiecia tej sprawy niz konfrontacja z nia - niebezpieczna nawet dla reform rynkowych. A to dlatego, ze rezym totalitarny wpoil obywatelom gleboka nieufnosc do wladz. Do w s z e l k i c h wladz. I jesli zobacza oni, ze nie zostala wymierzona zadna sprawiedliwosc, moga latwo zaczac podejrzewac, ze "w dalszym ciagu odbywa sie zabawa w kotka i myszke" (jak wyrazil sie pewien polski parlamentarzysta). Niebezpieczenstwo to wyraza potoczna opinia, ze tymi, ktorzy wzbogacili sie od nowa, okazuja sie komunistyczne mafie oraz czarnorynkowi handlarze - co brzmi otwarcie antykomunistycznie, ale jednoczesnie pozostawia nienaruszone poczciwe i stare socjalistyczne powszechne uprzedzenie do bogatych i gospodarki rynkowej. Na dzisiaj, jest to wciaz stwierdzenie pol zartem pol serio. Ale jesli ludzie zobacza, ze korzystaja na tej gospodarce nie tylko szeregowi komunisci, ale i ci z rekami splamionymi krwia, jesli zobacza, jak to sie wlasnie dzieje, ze byli agenci tajnej policji wytaczaja procesy wladzom za rzekome naruszenie ich "prawa do prywatnosci" (ze zostali publiczne nazwani agentami), zamiast zeby wladze skazaly ich na podstawie dlugiej listy zbrodni poczynajac od tortur a konczac na trenowaniu terrorystow, to wowczas obywatele ci naturalnie dojda do wniosku, ze cala ta sprawa to jeszcze jedno oszustwo - ta cala demokracja, gospodarka rynkowa itd. We wszystkim tym Zachod, niestety, niewiele okazal sie pomocny, no moze z wyjatkiem Niemiec, gdzie prawodawcy pracuja obecnie nad ustawa o "zbrodniach wladzy". Zaklada sie, ze ta ustawa uczyni mozliwym pociagniecie do odpowiedzialnosci niektorych czolowych funkcjonariuszy bylego rezimu wschodnioniemieckiego. Jesli zostanie uchwalona, ustawa ta moglaby byc moze sluzyc jako wzorzec dla mniej doswiadczonych prawodawcow w Pradze, Warszawie i Budapeszcie. Czy anglosaski Zachod moglby pomoc? Oczywiscie ze moglby. Dzialaja tu przeciez niektorzy z najznakomitszych specjalistow w dziedzinie prawa kryminalnego i konstytucyjnego, a ich poglady ciesza sie ogromnym autorytetem. Zdecydowanie przydaloby sie, zeby zastanowili sie oni nieco nad problemami pociagniecia do odpowiedzialnosci za zbrodnie komunistyczne. Tymczasem jednak niektorzy z nas zastanawiaja sie: czy czasem, na zasadzie analogii do wystarczajaco dlugo i dostatecznie czesto powtarzanego klamstwa, ktore zaczyna byc uwazane za prawde, praktykowana na wystarczajaco wielka skale zbrodnia staje sie po prostu ..."historia"? --------------- Blanca Jicinska jest niezalezna wspolpracowniczka Radia Wolna Europa i Glosu Ameryki - artykul zostal napisany przed wyborami w Czecho-Slowacji, w wyniku ktorych doszly do glosu partie dazace do podzialu kraju na dwa niezalezne panstwa Czechy i Slowacje. Na ten rozwoj sytuacji politycznej prezydent Havel zareagowal rezygnujac ze swego stanowiska, gdyz nie chcial stac na czele rozpadajacego sie kraju. Tlumaczenie: Mirek Bielewicz _______________________________________________________________________ W poniedzialek w Rostocku zakonczyly sie najwieksze neofaszystowskie zamieszki w powojennej historii Niemiec. Maciek Cieslak NA WSCHODZIE LUBIA PORZADEK =========================== Przed dwoma laty, w dniu zjednoczenia Niemiec, wybralem sie na uroczystosci do centrum Darmstadt. Pamietam jak szedlem tam wieczorem czujac instynktowny niepokoj. Spodziewalem sie jakiejs silnej ekspresji niemieckiego patriotyzmu, flag, hasel narodowych - rodzily sie przeciez Wielkie Niemcy. Zobaczylem: tlumy swobodnej, usmiechnietej mlodziezy z niebieskimi choragiewkami Zjednoczonej Europy albo puszkami piwa w rekach. Oklaskiwali laserowy show, wiwatowali po odegraniu hymnu europejskiego; do konca imprezy nie doczekalem sie nacjonalistycznych hasel ani nawet - nie moglem uwierzyc - niemieckiego hymnu. Dwa dni temu w kolejna, juz siodma z rzedu noc starc prawicowych ekstremistow z policja na przedmiesciach Rostocku, nie bylo flag europejskich i pogodnej mlodziezy. Owiniety w narodowa flage dwudzie- stoparoletni mlodzieniec krzyczal ochryplym glosem przez megafon: "- Do 1 wrzesnia, rocznicy rozpoczecia wojny, zrobimy tu porzadek. Niemcy dla Niemcow! Auslanderzy won!" Po chwili haslo przejely setki gardel. Fala demonstrantow naparla po raz kolejny na kordon policji, chroniacy opustoszalego juz domu azylantow. Darmstadt i Rostock to niemal blizniacze miasta przemyslowe i zycie nie tworzyloby w nich takich kontrastow, gdyby nie fakt, ze Darmstadt lezy w Niemczech Zachodnich, Rostock zas na wschodzie, w bylej NRD. * * * Starsi mieszkancy Rostocku mowia, ze czuja sie jak na wojnie. W dzien po ulicach maszeruja uzbrojeni policjanci. Wieczorami nad dzielnica Lichtenhagen unosi sie purpurowa luna, a w niebo bija smugi dymow. Przez cala noc nie ma spokoju, cisze tna syreny przemykajacych ulicami policyjnych wozow i karetek pogotowia. Nieraz slychac okrzyki i towarzy- szace im odglosy wybuchow. Rostock-Lichtenchagen to wlasnie miejsce zamieszek - najwiekszej awantury rasistowskiej w powojennej historii Niemiec. Nazwe warto zapamietac, bo bedzie w przyszlosci jednym z symboli nowego europejskiego szowinizmu a konkretniej: neofaszyzmu niemieckiego. UDERZYC W PRAWDZIWEGO WROGA Juz od poczatku, przed tygodniem, wydarzenia skoncentrowaly sie wokol jedenastopietrowego "domu uchodzcow" i jego lokatorow: Wietnamczykow i Rumunow, ktorzy ubiegaja sie o azyl. Wietnamczycy pracowali na enerdo- wskich "kontraktach" i po ich zerwaniu nie chcieli wracac do ojczyzny. Rumuni to nowi goscie, korzy wlasnie naplywaja przez pobliska granice z Polska. Podpalony wiezowiec splonal juz trzeciej nocy, a azylantow wywieziono autobusami w inne miejsca. Jednak zamieszki nie ustaly, przeciwnie, rozszerzyly sie i przybraly na brutalnosci. Prawicowi ekstremisci znale- zli nowego wroga - policjantow sprowadzonych ze starych landow. Ale wszyscy wiedza, ze policja - to byl pretekst. Przewodzaca demonstracji grupa neofaszystow dostrzegla rzadka szanse, by przypomniec obywatelom o sobie i uderzyc w prawdziwego wroga: demokratyczne, tolerancyjne panstwo. POHANBIONA POLICJA Policjanci to chlopcy z doskonale wycwiczonych oddzialow specjalnych, uzbrojeni i odziani w kamizelki kuloodporne. Bylo ich w miescie trzy tysiace. Demonstrantow ponad tysiac. Dlaczego wiec zamieszki trwaly nie trzy, ale az dziesiec dni? Z tym pytaniem-zarzutem silowal sie codzien- nie na konferencjach prasowych Rudolf Seiters, minister spraw wewne- trznych - i przez dziesiec dni nie mogl podac nan jasnej odpowiedzi. Dlaczego dwukrotnie liczniejsza, wyszkolona policja nie potrafila stlumic awantury, i zamieszki ustaly dopiero wtedy, gdy sami neofaszysci postanowili je zakonczyc?! To prawda, ze trzon demonstracji tworzyli uzbrojeni skini; atakowali petardami i koktajlami molotowa policyjne kordony, strzelali: slepymi nabojami, srutem albo z pistoletow gazowych; obrzucali policjantow gruzem z rozbitych plyt chodnikowych albo swoja nowa bronia - ziemniaka- mi nabitymi gwozdzmi. Jest tez prawda, ze neofaszystowscy skinheadzi byli doskonale zorganizowani i bardzo mobilni: to oni wyznaczali miejsca potyczek - raz skrzyzowanie autostrad, za chwile park osiedlowy, to znow wiezowiec azylantow. Ale przyczyna "hanby policji" lezy prawdopopdobnie gdzie indziej. Sytuacja policji, komandosow, nawet strazy pozarnej, byla szalenie niewygodna - musieli byc ostrozni, defensywni, myslec o skut- kach kazdego swego kroku. Chodzi o to, ze mieszkancy, aczkolwiek oburzeni pojedynczymi aktami przemocy, akceptowali haslo zamieszek i nie pozwalali krzywdzic "chlopcow". A co znaczy zajsc za skore mieszkancom miast wschodnich, wie chocby kanclerz Kohl, ktory przed rokiem podczas objazdu enerdowskich landow, na spotkaniach z mieszkancami kilkakrotnie scieral z garnituru rozbite jaja. "To osiedle to bylo smierdzace gowno; trzeba bylo widziec jaka tam byla kloaka. Panow w Bonn te sprawy nie interesuja... Ktos musial zrobic z tym porzadek." - mowila przed kamera TV mloda kobieta z tlumu. Byc moze byla w Lichtenhagen w ubiegly poniedzialek noca, kiedy 70 podpalaczy w czarnych skorach robilo "PORZADEK" W DOMU AZYLANTOW. Tysiac demonstrantow otoczylo pierscieniem wiezowiec, sekundujac skinom. Drugie szczelne kolo utworzyli spontanicznie ludzie - trzy tysiace "szanujacych sie" mieszczan. Patrzyli w podnieceniu na nieco- dzienny spektakl. Policja stala kilkadziesiat metrow dalej; nieruchomo, sciana, w przepisowym szyku. Czekala tak przez dwie godziny. Tymczasem jedenastopietrowy wiezowiec plonal a na najwyzszych pietrach, w samotno- sci, walczyli o zycie ludzie. Stu pietnastu Wietnamczykow i kilkuosobowa ekipa telewizyjna stacji ZDF. Bylo w tym cos z atmosfery rzymskich amfiteatrow: bezbronni skazancy na arenie, otoczeni przez nienawistny tlum. Dzieki przytomnemu kamerzyscie ZDF kraj mogl ogladac zywe swiadectwo wydarzen, makabryczny reportaz na zywo. Przezyli, choc przedtem przeszli pieklo. Straz pozarna ruszyla na pomoc dopiero po dwoch godzinach, wtedy tez ruszyla sie policja. Do przeprowadzenia akcji wystarczylo niespelna pol godziny. Gdy bylo juz po wszystkim, mlodej dziennikarce ZDF przed kamera wciaz jeszcze lamal sie glos: - Dzwonilismy... dzwonilismy po straz pozarna, na policje, przez poltorej godziny, ...goraca linia. Mowili, ze natychmiast, natychmiast przyjezdzaja. Nikt nie przyjechal. Nikt nam nie pomogl. A obok mnie, na gorze, czekala przerazona matka z kilkuna- stomiesiecznym dzieckiem na rekach." Podpalenie domu azylantow bylo pierwszym powaznym epizodem zamieszek w Rostocku. Potem nastapily starcia w calym miescie. Ich historie oddaja jakos liczby: 24.09 - poniedzialek - 74 policjantow ciezko rannych, 150 demonstrantow aresztowanych, 26.09 - sroda - 65 policjantow ciezko rannych, aresztowanych 60 demonstrantow, 29/30.09 - sobota-niedziela - 90 aresztowanych demonstrantow, kilkuset dalszych chwilowo przetrzymanych. PLENER FILMOWY Byl to tydzien, gdy do miasta przyjezdzaly zespoly filmowe z aktorami i kamerami. Wchodzili w pogorzeliska domow, albo na zdewastowane ulice i krecili ujecia do filmow. We wtorek bylo piec takich ekip. Pracowali tylko w dzien, gdy miasto odpoczywalo. Nieczesta to okazja - naturalna scena miejskiego pogorzeliska za darmo! Istotnie, bylo tam wszystko, o czym scenograf moze marzyc: spalone i wywrocone policyjne wozy, barykady z trabantow i kontenerow na smiecie, rozbebeszone chodniki i polamane drzewa, oraz oczywiscie szkielet "plonacego wiezowca". Gdy filmowcy krazyli po zdemolowanych ulicach, aktorzy scen nocnych wypoczywali, rozlokowani w prywatnych mieszkaniach w miescie. Prasa niemiecka okreslala demonstrantow jednym slowem - "RECHTSEXTREMISTEN". Jest to rzecz jasna uproszczenie, wygoda dziennikarska. Demonstranci nie pozwoliliby prasie pakowac sie do jednego worka, bo istotnie sie od siebie roznia. Sila napedowa i faktycznymi rezyserami zajsc byli neofaszystowscy skinheadzi, ale w poltoratysiecznym tlumie demonstran- tow stanowili oni tylko trzystuosobowa grupe. Pozostali nie byli tak radykalni, chociaz byli rowniez mlodzi. Czesc z nich nalezy do legal- nych ugrupowan o profilu skrajnie narodowym, jak np. 24-tysieczna wschodnioniemiecka Unia Ludowa (Deutches Volksunion - DVU). Byli tez tacy, co ani ubiorem, ani zachowaniem nie przypominali ideowych ultraprawicowcow. - Wszyscy biora nas za ekstremistow a my przyszlismy tutaj, bo jestesmy przeciw tym azylantom i tyle - odpowiadal grzecznie dziennikarzowi TV 16-letni chlopiec, niesmiale wysuwajacy sie z grupy swych rowiesnikow. Socjologowie niemieccy dysponuja dzis pokazna statystyka dotyczaca uczestnikow podobnych zajsc. W ubieglym roku bylo w Niemczech 1480 manifestacji polaczonych z burdami ulicznymi, ktore wywolali prawicowi ekstremisci. Byl to pierwszy rok zjednoczenia. Przed zjednoczeniem w 1990 r., dla odmiany, zanotowano w Niemczech Zachodnich tylko 270 podobnych zdarzen. Badania socjologiczne mowia: w neofaszystowskich awanturach ulicznych bierze udzial srednio 20 proc. 16-17 latkow, 50 proc. 18-20 latkow, 28 proc. ludzi w wieku 21-30 lat i tylko 2 proc. starszych; zaledwie 3 proc. to kobiety. Oczywiscie Rostock nie byl tu wyjatkiem. Procz wieku laczy tych ludzi nienawisc wymierzona we wspolnych wrogow. Agituja w kolejnosci przeciw: Auslanderom, niemieckiej polityce imigracyjnej, EWG, Unii Zachodnioeuropejskiej, komunistom. Uciekaja w ideologie oferujaca substytut wszystkiego czego odmawia frustrujaca postenerdowska rzeczywistosc: pracy, szans kariery, poczucia wlasnej wartosci. Odreagowuja te braki nienawiscia do gastarbaiterow, do politykow i policji zachodnioniemieckiej - symbolu panstwa strzegacego dobrobytu rodakow z zachodnich landow, wreszcie wszystkiego, co przypomina komunizm. NOSZA WIRUSA NEOFASZYZMU Nie wszyscy jednak uzywaja przemocy. Brudna robote wykonuja wylacznie skinheadzi, nalezacy niemal w 100% do nielegalnych ugrupowan faszystowskich. Na 6000 niemieckich neofaszystow 3000 to skinheadzi. W Lichtenhangen spalili kilkadziesiat trabantow - duroplastiko- wych symboli NRD. Nienawidza komunistow. Gdy w niedziele grupy skrajnie lewicowe, w tym komunisci, zorganizowaly w Rostocku antyfaszystowki, 10-tysieczny pochod, napiecie w miescie siegnelo zenitu. Zanosilo sie na ostre walki ideowych lewakow z neofaszystowskimi skinami. Na szczescie cztery tysiace policjantow nie pozwolilo, by jedni i drudzy spojrzeli sobie w oczy. Niemieckie sluzby bezpieczenstwa od roku interesuja sie skinheadami, podejrzewajac, ze to oni roznosza wirusa neofaszyzmu. Policzyli skinheadow: jest ich 4200 w calych Niemczech, z tego tylko 1200 w dwukrotnie wiekszych terytorialnie Niemczech Zachodnich. Zachodni skini to ideowi degeneraci, uciekaja w alkohol i muzyke. Zdrowy trzon zyje w NRD. Raport Biura Ochrony Konstytucji wyjasnia: "Podczas gdy w starych landach scena skinheadyzmu rozwinela sie w pewna niepolityczna subkultu- re, grupy skinheadow we Wschodnich Niemczech przyjely aktywna postawe narodowo-socjalistyczna, stojac juz w czasach NRD w aktywnej opozycji do komunistycznego aparatu." Skinheadzi w Rostocku pokazali jeszcze jedno: ze daleko im do stereotypu niedouczonego, wygolonego prymitywa. Do organizacji tej i innych demonstracji wykorzystali np. ewidencyjne programy komputerowe i miedzymiastowa siec elektroniczna klubu "Chaos Computer Club", sama akcje zas koordynowali za pomoca krotkofalowek. * * * Oprocz ogolnego zaniepokojenia, przygnebienia i wstydu wydarzenia z Rostocku przyniosly Niemcom pewne korzysci. Wyraznie otrzezwily politykow bonskich. Od kilku miesiacy dwa najwieksze ugrupowania: chadecka CDU/CSU i socjalistyczna SPD, bezskutecznie negocjowaly stanowiska w sprawie poprawki do konstytucji, dotyczacej polityki azylowej. Chodzi o to jak zmienic prawo, aby zmniejszyc liczbe emigrantow zarobkowych, przyjmowac wiecej uchodzcow politycznych oraz jak ma wygladac procedura uzyskiwania azylu. Co bylo niemozliwe w kilka miesiecy, zalatwiono pod presja spole- czna w dwa dni. Spoleczenstwo uzyskalo obietnice, ze 9 wrzesnia partie podpisza porozumienie a parlament, przed koncem tego roku wprowadzi nowe prawo. "Rechtsextremisten" tymczasem, probuja zapalac nastepne enerdowskie miasta... Maciek Cieslak _______________________________________________________________________ Redakcja "Spojrzen": Jurek Krzystek (krzystek@u.washington.edu) Zbigniew J. Pasek (zbigniew@engin.umich.edu) Jurek Karczmarczuk (karczma@frcaen51.bitnet) Mirek Bielewicz (bielewcz@uwpg02.uwinnipeg.ca) stale wspolpracuje: Maciek Cieslak (cieslak@ddagsi5.bitnet) Copyright (C) by Mirek Bielewicz 1992. Copyright dotyczy wylacznie tekstow oryginalnych i jest z przyjemnoscia udzielane pod warunkiem zacytowania zrodla i uzyskania zgody autora danego tekstu. Poglady autorow tekstow niekoniecznie sa zbiezne z pogladami redakcji. Prenumerata: Jurek Krzystek. Numery archiwalne dostepne przez anonymous FTP, adres: <tirana.berkeley.edu> (128.32.123.30), directory: /pub/VARIA/polish/dir_spojrzenia ____________________________koniec numeru 40___________________________