______________________________________________________________________
                                            ___
             __  ___  ___    _  ___   ____ |  _|  _   _  _  ___
            / _||   ||   |  | ||   | |_   || |_  | \ | || ||   |
           / /  | | || | |  | || | |   / / |  _| |  \| || || | |
         _/ /   |  _|| | | _| ||   \  / /_ | |_  | |\  || ||   |
        |__/    |_|  |___|| | ||_|\_\|____||___| |_| |_||_||_|_|
                          |___|
_______________________________________________________________________
 
    Piatek, 6.01.1995          ISSN 1067-4020             nr 115
_______________________________________________________________________
 
W numerze:

         Jurek Karczmarczuk - ...A moze po prostu miejsca pracy?
          Sharon Weinberger - Na temat Antynostalgii
             Lucjan Feldman - O Salomonie Morelu inaczej
             Jurek Krzystek - 19 lat minelo...
    Wlodzimierz Holsztynski - Bajka o matematyce i algorytmach nie
                                                         z tego swiata
             Michal Babilas - List do redakcji od redakcji

_______________________________________________________________________

Ponizszy tekst, ktory stanowi pewne uzupelnienie artykulu Emila 
Orzechowskiego, nie jest w pelni oryginalny. Jest skomentowanym 
streszczeniem cyklu trzech felietonow, ktore sie ukazaly w <<Polityce>> 
nr 26 z konca czerwca br. w cyklu zatytulowanym |Placowki czy latarnie| 
i z nadtytulem *Komu potrzebne sa Instytuty Polskie za granica*. 
Spisalem to, gdyz uwagi Emila Orzechowskiego (<<Spojrzenia>> nr 112) 
dotycza glownie sytuacji w Stanach, wiec perspektywa europejska, 
politycznie dla nas wazniejsza, godna jest takze zauwazenia.


Jurek Karczmarczuk


              ...A MOZE PO PROSTU MIEJSCA PRACY?
              ==================================


Redakcja <<Polityki>> w naglowku zauwaza, ze te raptem
kilkanascie polskich Instytutow Kultury na obczyznie nagle zaczelo
budzic tzw. emocje. Prasa szumi, a <<Polityka>> podejrzewa, ze wiaze sie
to z lowami roznych partii politycznych na atrakcyjne zagraniczne
stanowiska dla swych dzialaczy. Toczy sie tez spor o *formule*, o to kto
ma tym rzadzic, jakie ministerstwo ma sprawowac nadzor itp. Minister
Skubiszewski byl zwolennikiem wiekszej samodzielnosci dyrektorow,
placowki te od jego czasow byly nastawione na programy autorskie ich
dyrektorow (to, kogo tam mianowano, to juz inna sprawa), teraz
usiluje sie -- jak sie wydaje -- projektowac niezalezna super-instytucje
w stylu Instytutu Francuskiego, czy Instytutu Goethego. (Nb. analogie z
wymienionymi instytucjami wydaja mi sie cokolwiek chybione, biorac pod
uwage jak olbrzymia role w ich dzialaniu odgrywa dydaktyka, a to
zagadnienie dla polskich sternikow wydaje sie byc bardzo lekkiej wagi).

<<Polityka>> wiec poprosila o glosy praktykow, kierujacych osrodkami
europejskimi: Dorote Pacciarelli z Berlina, Bohdana Michalskiego ze
Sztokholmu i Rafala Wisniewskiego z Budapesztu. Oto co pisza, a raczej,
jak ja widze co oni pisza i co z tego wynika. Podkreslam: jest to moja,
cokolwiek rozszerzajaca interpretacja. Zadnej pointy nie bedzie, prosze
traktowac ponizsze raczej jako material do zastanowienia.

Dorota Paciarelli zaczyna od tego, ze Berlin, jako trzecia stolica
Europy po Londynie i Paryzu jest miastem trudnym. Pisze, ze ma malo
pieniedzy, oczywiscie, ze szuka sponsorow i ze znajduje. Remont
sfinansowala jej spoldzielnia mieszkaniowa, ma sponsorow prywatnych i
korzysta ze specjalnego funduszu przyznanego przez Senat Kultury
Berlina, a przeznaczonego dla projektow kulturalnych <<cudzoziemcow
zyjacych w tym miescie>>. Pisze, ze mimo braku pieniedzy jej Instytut
jest pucowany przez specjalistyczna firme, aby lsnil, bo do brudnych
toalet przetartych scierka "placowkowej" Polki, Europejczycy zagladna
niechetnie.

Wydaje sie, ze glowny nacisk pani Paciarelli kladzie na wspolprace z
kategoria tworcow, ktora wyroznilem kursywa. Nie czuje sie zwiazana z
warszawskimi modami ani <<lobbies>>. Narzeka, ze niektore polskie gazety
oskarzaja ja o to, iz jest emigrantka reprezentujaca interesy jednej z
grup na obczyznie. Tymczasem jej marzeniem jest uwiarygodnienie
deklaracji o polskiej roznorodnosci i otwartosci. Nie unika dyskusji w
trojkacie polsko-niemiecko-zydowskim, woli nowy polski teatr (np.
Teatr Osmego Dnia), eksperymentalny, czy grupy subkulturowe niz klasyke,
organizuje spotkania poswiecone problemom przesiedlen po wojnie itp. Tak
to przedstawia. I przewiduje to, co gnebi tez Emila Orzechowskiego, ze
pewnie nastepcy beda lepiej znali kuluary i gabinety polskich
ministerstw, ale watpliwe jest, czy sie odnajda w berlinskiej
rzeczywistosci.

Nie zamierzam w tym omowieniu oceniac ani kosmopolitycznego Instytutu w
Berlinie, ani jego krytykow, ktorzy -- jak sie wydaje -- chcieliby, aby
Instytuty bardziej reprezentowaly nasz kraj jako pewna spojna kategorie
kulturowa. (A ktorych p. Paciarelli niezbyt ladnie zalatwia jednym
zdaniem, twierdzac, ze wyciagaja argumenty zywcem z marca 1968 r.)

Pani Paciarelli jest z siebie zadowolona, twierdzi, ze ich styl
odpowiada mlodej publicznosci, ze pozytywnie wyrozniaja ich tez solidne
mieszczanskie kregi liberalno-konserwatywne, ktore nie choruja na
socjalistyczna nostalgie, a od peerelowskich instytucji uciekaly jak
aniol od piekielnej smoly. (Uff, tego zdania sam bym nie wymyslil,
pokornie przepisalem i palce mnie pieka.) Spektakle wywoluja zywe
dyskusje przy pelnej sali. (Autorka wspomina przy okazji Jana Peszka z
monodramem Boguslawa Schaeffera <<Scenariusz dla nieistniejacego, lecz
mozliwego aktora instrumentalnego>>, co zdziwilo mnie nieco, gdyz na
rozne czynnosci mialem ochote po obejrzeniu tego grzaskiego dziela, np.
na rzucanie czyms, ale nie na dyskusje, mimo, ze to z Krakowa).

Co ja z tego wiem? Faktem jest, ze berlinski Instytut wydaje sie miec
program, ambicje, mozliwosci, a najwazniejsze: |duze| haslo: |Europa!|
Jest to bardzo spojna postawa, charakteryzujaca zreszta wiekszosc tzw.
postepowych Niemcow. Historyczne bolaczki traktujemy jako material do
uprzejmych dyskusji. Interesujemy sie caloscia, od Dubrownika po Tromso.
Niemiecko-francuska (ale bardziej niemiecka!) telewizja ARTE nakreca
film o polskich powstaniach, a komentuje go Szczypiorski, znany w
Niemczech jako jeden z *nielicznych* polskich pisarzy, ktory potrafi
pisac o czasach wojny z pewna sympatia do ludzi niemieckich, ktory
gloryfikuje von Stauffenberga i ktory wyslawia sie nienaganna
niemczyzna. W Niemczech wpadli na pomysl nakrecenia III Symfonii
Goreckiego (David Zinman i London Sinfonietta; spiewa Dawn Upshaw;
genialne) i wkreceniu w to dzielo monologow Goreckiego przechadzajacego 
sie po Treblince.

Dzieje sie to -- z perspektywy zachodnich przedmiesc Paryza -- dlatego,
bo Niemcy maja kompleks tej Europy, ktora ma ciagle watpliwosci!
Pojedziemy nieco na poludnie i teza, ze Berlin jest "trzecia stolica"
wywola wzruszenie ramionami. Wiec trzeba naciskac, pokazywac sukcesy,
promieniowac. Niemcy bardzo powaznie traktuja programy wymian
studenckich, <<Erasmusa>>, kursy cywilizacji francuskiej i rzymskiej,
ucza sie rosyjskiego.

Pani Paciarelli sie wiec dostosowala do tego stylu i slusznie. Polska
kultura w Niemczech ma szanse tylko jesli udowodni, ze jest absolutnie
niezalezna od jakichkolwiek centrow politycznych i ze jest *nowa*. Tu
Jaselkami nikogo nie zawojujemy.

A tymczasem Bohdan Michalski ze Sztokholmu otwarcie stwierdza, ze nie ma
mowy o zadnej niezaleznosci, ze promowanie kultury nalezy traktowac
jako instrument polskiej polityki zagranicznej. Cytuje pozytywne (wg.
niego) przyklady akcji globalnych, np. "Dni Austrii" z balem w operze,
kuchnia wiedenska, targami i wystawami. Pan Michalski, ktory nb. jest
nastepca Tomasza Jastruna na tym stanowisku, chce sie sprzedawac. Jedna
trzecia jego wypowiedzi zajmuje przedruk listu szwedzkiej pisarki, Rity
Tornborg, ktora docenia Polske, jako kraj, w ktorym wytwarza sie kulture 
traktowana jako produkt eksportowy. Pani Tornborg pisze dalej, ze w 
stanie glebokiego duchowego kryzysu, w jakim znajduje sie Europa, 
Polska, ktora wkracza w okres nowej konsupcji i Szwecja, ktora juz 
marzy o odrobinie ducha, moga sobie wzajemnie wiele dac.

I tyle. Bo ja wiem? Czy Muminki Tove Jansson trzeba koniecznie sprzedawac
ze sledziami na slodko, a Lutoslawskiego dokraszac piernikami
torunskimi? Zreszta niech bedzie, zgoda z ta ekonomia. Jest to metoda,
ktora czesto dziala. Ale laczyc to z polityka? W jakim sensie, jak
uniknac natychmiast grozby upartyjnienia naszych placowek kulturowych?
Malo nam juz tego bylo? Wyglada, ze p. Michalski reprezentuje te sama
postawe, co Jastrun: dyrektor polskiej placowki winien byc przede
wszystkim managerem i ma traktowac kulture jako towar, ktory moze
torowac droge ekspansji gospodarczej, oraz pomagac w realizowaniu celow
politycznych, np. integracji europejskiej. To tez konsekwentna polityka. I
zakoncze to omowienie dosc nierealnym marzeniem, zeby udalo sie w ten
sposob na dluzsza mete uniknac skorumpowania tak dzialajacej placowki,
zeby udalo sie przekonac do wspolpracy powaznych tworcow, ktorzy nie
lubia byc traktowani jedynie jako przyneta. P. Michalski wspomina o
rozmowie z organizatorem seminarium dla szwedzkich biznesmanow, ktorym
zafundowano Teatr Osmego Dnia, co bardzo wiele im dalo, bo dzieki
teatrowi zrozumieli "polska dusze". Pan Michalski wyraza pewna rezerwe
wobec tej historyjki. Ja powiem brutalnie, uwazam, ze jest to niepowazna
blaga. Ale brzmi ladnie.


Tryptyk konczy Rafal Wisniewski z Budapesztu. Zaczyna od wymienienia
trudnosci, nie tylko finansowych, ale zwiazanych przede wszystkim z
faktem, ze bratankowie nas nie znaja! Od lat karmieni byli propaganda,
jak nie strajki i chaos, to mizeria i kolejki, jak nie antysemityzm i
nacjonalizm, to agresywny katolicyzm. Ponoc jeszcze w 1993 dzwoniono do
Instytutu pytajac sie, czy jadac do Polski trzeba brac ze soba zywnosc.

Pan Wisniewski zauwaza, ze na Wegrzech Instytutu nie wespra ani lobby
gospodarcze, ani instytucje polonijne. Sytuacja tu jest wrecz
dramatycznie odmienna niz w Niemczech, czy USA! Placowka stara sie wiec
inicjowac akcje, ktorych sama nie finansuje: pokazy polskich filmow w
telewizji, pomoc informacyjna podczas festiwali, informacje o
przekladach, pomoc w publikowaniu ksiazek o nas itp. P. Wisniewski
denerwuje sie, ze na Festiwalu Unii Tetrow Europejskich w Budapeszcie
polskiego teatru zabraklo.

Placowka zabiega o kontakty wsrod wegierskiej elity. Dzieki niej Peter
Eszterhazy napisal tekst o Brunonie Schulzu, co byc moze spowoduje
wegierska edycje prozy tego autora. Dobrze organizowac spotkania i z 
polska elita zycia publicznego, z Ewa Letowska, czy Leszkiem 
Balcerowiczem.

Autor zauwaza dodatkowo trudnosci zwiazane z niespojnoscia preferencji
roznych pokolen; starsi przyjaciele Polski oczekuja od nas wiernosci
romantycznemu dziedzictwu, a mlodziez i inteligencja na odwrot. Wegry sa
krajem bardzo zlaicyzowanym, religijne podteksty polskiej kultury nie
sa, albo sa zle odbierane i to dotyczy takze niektorych filmow
Kieslowskiego. Wszelki "wschodnioeuropejski mistycyzm" dziala jak 
czerwona plachta na byka, i zadne, pewnie zreszta niezwykle ciekawe, 
spotkania z Tischnerem, czy Kloczowskim, tego nie zmienia. Jaselka u nich 
tez nie przejda.

Artykul jest krotki. Autor pewnie nie chcial zreszta dolewac oliwy do
ognia, ale ja to zrobie, dalej to juz komentarz. Wegrzy nas nie za
bardzo lubia. Uwazaja sie za najbardziej zachodni z krajow bylej Europy
Wschodniej, ba, jako kraj *jedyny naprawde* zachodni. Nie sa obciazeni
slowianskim jezykiem, uwazaja, ze zasluguja na odmienne traktowanie
przez Europe Zachodnia niz Czesi, czy Polacy. Uwazaja, ze Polacy za duzo
gadaja o swych biznesach, o tym, ze to Solidarnosc i Polska rozlozyly
komunizm, a teraz, ze mamy najdojrzalsza gospodarke kapitalistyczna.
Traktuja nas jako swych groznych konkurentow do Europy. Czesi zreszta
tez. Spojrzmy jak kuleje inicjatywa "pieciokata", czy "szesciokata".

"Sprzedawanie" polskiej kultury w bylych demoludach jest wiec podwojnie
utrudnione. Raz, ze same te kraje sa na dorobku (a raczej na kuracji
regeneracyjnej), i finansowo nam nie pomoga; dwa, ze miedzy nami panuja
zadraznienia, czasami wyjatkowo nieprzyjemne. Nacjonalizmy wszelkiej
masci budza sie wszedzie, Wegry nie sa wyjatkiem, zwlaszcza, ze ich
granice sa o wiele niespokojniejsze niz nasze, a problem mniejszosci
narodowych nie jest banalny.

Grac mozna w tych krajach na kilka sposobow. Traktowac kulture jako
towar, sprzedawac, kupowac, bez zadnego moralnego zaangazowania, jak
proponuje manager ze Szwecji. Mozna tez -- troche w "berlinskim" stylu
-- propagowac uniwersalnosc kultury europejskiej, podkreslac fakt, ze
stanowimy jedna wielka rodzine duchowa itp.

Nie mam pojecia, jaki winien byc profil Instytutow Polskich w Europie,
nie jest to moja branza. Mozna jednak zwrocic uwage na jeden oczywisty
aspekt zagadnienia. Wszyscy cytowani autorzy stwierdzaja, ze w krajach,
w ktorych pracuja, Polska stracila na egzotyce, ze uwaza sie ja za kraj
dosc jeszcze swiezy jesli chodzi o stosunek do biezacej rzeczywistosci,
ale w miare *normalny*. Wiec moze wypadaloby zyczyc nam samym, zebysmy w
koncu zaczeli siebie traktowac normalnie. Zeby nie idealizowac polskich
inicjatyw kulturowych, tylko traktowac polskie placowki jako normalne
miejsca pracy, gdzie utrzymuja sie lepsi, a gorsi odpadaja. Zeby
przestac o tym bez przerwy gadac, jak o sznurku do snopowiazalek i zeby
zdac sobie sprawe, ze kulture tak jak nauke mozna zagadac i
zapolitykowac na smierc i doprowadzic wiekszosc liczacych sie talentow
do emigracji. Takze talentow organizacyjnych.

_________________________________________________________________________


<<Tygodnik Powszechny>>, 28.08.1994, wpisal Z. Pasek

Sharon Weinberger


                          NA TEMAT ANTYNOSTALGII
                          ======================

Pierwszy raz uslyszalam o Polsce, gdy mialam piec lat.
Siedzialam pomiedzy doroslymi w synagodze i pamietam, iz nagle zaczeli
oni mowic w nieznanym mi jezyku. Dowiedzialam sie potem od matki, iz
jezykiem tym byl jidysz. Moja matka powiedziala mi tez, o czym starsi
rozmawiali w synagodze. Dyskutowali o rodzinie zamordowanej w Polsce i
nie chcieli, by mlodziez byla swiadkiem tej rozmowy. Tak wiec Polska
objawila mi sie jako temat, o ktorym nie mozna rozmawiac.

Moj dziadek i moja babcia urodzili sie w Polsce, ale opuscili ja przed
II wojna swiatowa. Wszyscy ich krewni, ktorzy tu pozostali, oraz ich
przyjaciele, zostali zamordowani podczas Holocaustu. Jeszcze trzy lata
temu moja wiedza o Polsce, oprocz informacji o pochodzeniu mojej
rodziny, ograniczala sie do nazw: Auschwitz, Treblinka i Sobibor. Pamiec
o przeszlosci w kulturze, w ktorej wyrastalam, nie byla jedynie czescia
mojej tozsamosci, ona ja calkowicie wypelniala i okreslala. Holocaust
nie byl fragmentem naszej historii, byl jej najwazniejszym -- powiem
wiecej -- jedynym rozdzialem. Ostatni sukces <<Listy Schindlera>> zmusza
mnie do rozpoznania dwoch roznych skladnikow mojej tozsamosci:
amerykanskiej Zydowki o polskich korzeniach i studentki polskiego jezyka
i polskiej kultury.

Czym jest przeszlosc, pamiec historii? Mysle, ze nie istnieje ona jako
fakt obiektywny, jest ona raczej funkcja wspolczesnej kultury i
politycznej sytuacji. Kazde pokolenie, poprzez sposob w jaki prezentuje
przeszlosc, kreuje wlasna kulture. Wartosci interpretacyjne przeszlosci,
do ktorych jestesmy przywiazani, okreslaja rowniez ksztalt naszej
przyszlosci. Mysle, ze w przypadku amerykanskich Zydow historia
Holocaustu nieszczesliwie zmienia sens naszej kultury. Zapominamy, iz
nasi przodkowie zyli w Polsce od osmiuset lat, stworzyli tu bogata
kulture, literature. Myslimy tak, jakby nasza wlasna historia zaczela
sie od Holocaustu i jednoczesnie skonczyla sie wraz z ta tragedia.

Dorastalam z pamiecia o Holocauscie. Nazwy obozow koncentracyjnych,
liczby zamordowanych, zaglada calej spolecznosci -- wszystko to tworzylo
moja kulturowa tozsamosc. Chociaz moja rodzina nie byla gleboko
religijna, to dla moich rodzicow bylo szalenie wazne, bym identyfikowala
sie z judaizmem. Uczeszczalam zatem co niedziele do zydowskiej szkoly i
przez piec lat jezdzilam na letnie obozy z dziecmi zydowskimi. Przez te
piec lat uczylam sie tego, co znaczy byc "Zydowka". Kazdego wieczoru
inscenizowalismy na obozie sceny zwiazane z historia przesladowania
Zydow. Nasza mlodziezowa grupa przeistaczala sie w pasazerow izraelskiego
samolotu porwanego przez arabskich terrorystow, w mieszkancow miasteczka
zagrozonych pogromem, a czasami nasz letni oboz przemienial sie w oboz
koncentracyjny. Nie rozumialam wcale co znaczy byc "Zydowka" poza byciem
ofiara, byciem przesladowana. My zaczynalismy nienawidzic Niemcow, bo
oni wymordowali Zydow podczas Holocaustu, nienawidzic Arabow, gdyz
zabijali Zydow w Izraelu i nienawidzic Rosjan, poniewaz oni ciagle
jeszcze przesladuja Zydow. Ta lekcja mowila nam, ze wszedzie, gdzie
Zydzi sa mniejszoscia, sa przesladowani, a ratunek lezy w Izraelu.

Po pieciu latach tych obozow mialam dosc i spieralam sie z ojcem
probujac mu wyjasnic, iz wyjazdy te w zaden sposob nie pomagaja mi
zrozumiec mojej tozsamosci. W koncu ojciec zgodzil sie ze mna i
zaproponowal, bym w nastepnym roku zamiast na letni oboz pojechala do
jego przyjaciol w Izraelu. Pobyt w panstwie zydowskim z pewnoscia -- tak
uwazal -- pomoze mi poznac kulture zydowska. Tak wiec pojechalam do
Izraela, mialam czternascie lat i jedynym moim zamierzeniem bylo
spedzenie lata na plazy, nad morzem i opalanie sie. Zamieszkalam u
przyjaciol ojca, ktorzy juz na poczatku mojego pobytu udzielili mi kilku
nauk. Przede wszystkim nie powinnam rozmawiac z Arabami, gdyz moge
zostac ugodzona nozem w plecy. Zgadzalo sie to z moja wiedza wyniesiona
z letnich obozow. Uczono mnie przeciez, ze wszyscy Arabowie nienawidza
Zydow.

Szybko odkrylam, ze wcale nie jest trudno uniknac spotkania z Arabami,
chociaz zyje ich w Izraelu ponad milion. W przewazajacej czesci kontakty
miedzy spolecznoscia zydowska a arabska sa ograniczone, zyja one w
odrebych enklawach, mimo bardzo bliskiego sasiedztwa. Niemniej, jednego
dnia spacerujac ulicami Jerozolimy, ujrzalam palestynskiego chlopca
rzucajacego kamien w strone izraelskich zolnierzy (nie jest to
niecodzienny widok w Izraelu). Dwoch z nich pobieglo za chlopcem i
zaczeli go bic. Ja stalam..., patrzylam... i nie moglam sie
ruszyc. Nawet nie myslalam, co moglabym zrobic. Zawsze uczono mnie, ze
Zydzi sa ofiarami, nie myslalam nigdy, ze sa zdolni bic innych ludzi.

Wrocilam do Stanow, moim rodzicom powiedzialam tylko, ze juz nigdy nie
chcialabym wrocic ani do Izraela, ani do synagogi. W istocie rzeczy
probowalam odciac siebie od wszystkich zwiazkow z judaizmem. Czulam sie,
jakby wszystko we mnie umarlo. Moja kultura byla przedstawiana mi zawsze
jako wielkie cierpienie, nieustanna "ofiara", ale ja zrozumialam, ze
zadna kultura nie jest wolna od brutalnosci, ze kazda mozna oskarzyc o
przemoc.

Kiedy skonczylam siedemnascie lat, rozpoczelam studia w college'u w
Baltimore. Studiowalam nauki polityczne i tzw. East European Studies --
kierunek bardzo popularny w zwiazku z politycznymi zmianami dokonujacymi
sie w tej czesci Europy. Na ostatnim roku studiow przygotowalam z pomoca
mojego profesora projekt badawczy na temat stosunkow polsko-niemieckich
i otrzymalam stypendium na pobyt w Polsce.

Kiedy powiedzialam moim rodzicom, ze wyjezdzam do Polski, oboje wydawali
sie byc gleboko urazeni i zszokowani. "Dlaczego Polska?" -- pytal moj
ojciec. "Dlaczego chcesz zajmowac sie krajem, ktory nie ma nic wspolnego
z nasza kultura?" Gdy pakowalam swoje bagaze, on udzielal mi lekcji o
antysemickim nastawieniu religii katolickiej. "Nie mow nikomu, ze jestes
Zydowka, to nie jest bezpieczne" -- tymi slowy zegnala mnie matka.

I rzeczywiscie nikomu nie mowilam, ze jestem Zydowka. Nie wiem, czy
dlatego, ze sie balam, czy dlatego, iz nie uwazalam, aby to bylo wazne.
Zgadzalam sie z opinia ojca o braku jakichkolwiek zwiazkow kultury
polskiej z zydowska. Byl to zreszta jeden z powodow mojego przyjazdu
wlasnie do tego kraju.

Podczas dwoch krotkich podrozy do Polski nigdy nie myslalam o sobie jako
o Zydowce i takze nie pojechalam zobaczyc zadnego obozu 
koncentracyjnego.

Tak bylo az do mojego przyjazdu ostatniego lata, kiedy wrocilam do
Polski, aby podczas wakacji studiowac jezyk polski. Wtedy to dopiero
powiedzialam swojej przyjaciolce, iz jestem Zydowka. Spytala mnie "Gdzie
urodzili sie Twoi dziadkowie?". "W Polsce" -- odpowiedzialam -- i wtedy
uslyszalam "W takim razie oni musieli byc Polakami". I chociaz moze sie
to wydawac naiwne, nigdy nie myslalam, ze moze istniec jakis zwiazek
miedzy tymi faktami. Z wszystkich lat mojej "zydowskiej edukacji" nie
moge sobie przypomniec najmniejszej wzmianki o Polsce mowiacej o czyms
innym, niz jedynie o miejscu, gdzie zlokalizowane byly hanbiace obozy
koncentracyjne.

Kilka dni przed opuszczeniem Polski pierwszy raz pojechalam do
Auschwitz. Zwiedzilam wystawe, ktora nie pokazala mi niczego, o czym nie
wiedzialabym juz wczesniej. Ale przechodzac kolo tysiecy walizek po
pomordowanych Zydach, na jednej z nich odczytalam nazwisko mojej wlasnej
rodziny. I pierwszy raz zaczelam zastanawiac sie nad tym wszystkim,
czego bylam uczona. Zaczelam rowniez watpic w moja zdolnosc czy
pragnienie odciecia siebie od historii i zydowskiej kultury. Opuscilam
Polske i tym razem nie wiedzialam, czy chce tu jeszcze wrocic.

Po raz pierwszy rozmawialam teraz z moja babcia o Polsce. Bylam
zdumiona, iz potrafi rozmawiac po polsku. Zaczela opisywac swoje zycie w
przedwojennej polskiej wiosce. Opisywala kraj, mowila o jego kulturze,
literaturze i religii. Jednak na moje pytanie, dlaczego mi nigdy tego
nie opowiadala, wzruszyla ramionami i powiedziala: "To nie ma teraz
najmniejszego znaczenia, zycie, ktore znalam, skonczylo sie raz na
zawsze", dodala tez: "Polska jest dla mnie teraz jednym wielkim
cmentarzem". Zaczelam goraczkowo czytac, co inni Zydzi z Polski pisali o
Polsce i ich wlasnej tozsamosci. Dostrzeglam, ze moja babcia nie byla
odosobniona w swoich opiniach.

Zydzi z Polski stoja przed nierozwiazywalnym dla nich dylematem. Z
jednej strony czuja, iz Polska jest czescia ich tozsamosci i kultury nie
dajacej sie oddzielic od judaizmu, ale tez nie moga oddzielic tej
tozsamosci od unicestwienia zydowskiego zycia w tym regionie. Ten
problem jest bardzo widoczny w pisarstwie Isaaca Bashevisa Singera, I
chocaz jego ksiazki opisuja rozne aspekty zydowskiego zycia i
zydowskiej kultury w Polsce, nigdy nie potrafil wrocic do kraju, ktory
uwaza za swoj dom. Co wiecej, nigdzie juz nie odnalazl elementow tej
zydowskiej kultury, ktora rozwijala sie w Polsce. Ani w Stanach
Zjednoczonych, ani w Izraelu.

Chcialabym wiedziec, co doradzic generacji moich dziadkow, jak
przezwyciezyc to poczucie calkowitego zniszczenia swojej kultury i
smierci rodzimego jezyka? Dla ich generacji pamiec jest doswiadczeniem.
Dla moich rowiesnikow mysl o przeszlosci staje sie czescia naszej
kultury. Jest to jednak pamiec jednostronna. Z pewnoscia nie moge mowic
w imieniu mojej generacji, ale moje wlasne doswiadczenie powiada mi, ze
Holocaust stal sie zarowno symbolem, jak i obsesja zydowskiej kultury.
Tragedia ta jest prezentowana jako kwintesencja naszej historii
uzasadniajaca i usprawiedliwiajaca istnienie panstwa Izrael. Niestety,
sluzy tez marginalizacji kultury Zydow europejskich. Jestem pewna, ze
przecietnemu amerykanskiemu Zydowi latwiej przyjdzie nazwac trzy obozy
koncentracyjne w Polsce, niz wymienic trzech zydowsko-polskich pisarzy.

Kiedy zima ubieglego roku podejmowalam decyzje, by powrocic do Polski i
studiowac tu w letnim semestrze, mialam wiele watpliwosci. To nie bylo
latwe. Podczas moich poprzednich przyjazdow bylam Amerykanka studiujaca
cos kompletnie nieznanego i obcego. Tym razem, poprzez przyjazd
decydowalam o uznaniu pogladu, ktory stal w calkowitej sprzecznosci z
moja edukacja. W rzeczywistosci uznawalam, ze polska kultura jest
czescia mojej kultury, a nie czyms zupelnie obcym. Usilowalam wiec
dopowiedziec na pytanie, ktore zadawalam sobie zarowno w Stanach
Zjednoczonych, jak i w Polsce: "Dlaczego studiuje polski jezyk i polska
kulture?"

Odpowiedz nie jest do konca jasna dla mnie i teraz, gdy wyjezdzam juz z
powrotem do Stanow Zjednoczonych. Na swoj sposob zatoczylam pelne kolo,
zaczelam uczyc sie jezyka polskiego, gdyz wierzylam, ze ten kraj nie ma
nic wspolnego z judaizmem, ale odkrylam, ze studia w Polsce pomogly mi
zrozumiec i odczuc moja przynaleznosc do kultury zydowskiej. I jesli
chce wierzyc, ze na moja kulture nie sklada sie tylko cierpienie i
nienawisc, to wiem, iz potrzebuje cos wiedziec takze o polskiej
kulturze. Holocaust jest z pewnoscia bardzo wazna czescia zydowskiego
losu, ale przeciez zydowska obecnosc w Polsce siega ponad osmiuset lat.
Nie chce oczywiscie marginalizowac znaczenia studiow nad Holocaustem,
chcialabym raczej optowac wsrod mojego pokolenia za zdobywaniem wiedzy o
zyciu Zydow w Polsce przed II wojna swiatowa.

I na koniec, kiedy czytam i ogladam tak wielka obfitosc pamietnikow,
dziel literatury i filmow o Holocauscie, to mam ciagle jedna watpliwosc.
Nie jestem pewna, jak i dlaczego powinnam jedynie utozsamiac sie z
szescioma milionami zamordowanych Zydow, a nie czuc wiezi z milionami
zabitych Polakow, Rosjan i niezliczonymi innymi ofiarami. Wiem teraz, iz
kazdy narod i kazda religia moze stac zarowno po stronie ofiar, jak i po
stronie przesladujacych. Spotkalam zarowno Zydow, jak i Polakow, ktorzy
byli rasistami. I nie wierze, iz mozna powiedziec o jakiejkolwiek
kulturze, iz ma sklonnosci do nienawisci. Boje sie jednak tego, ze
pamiec moze posluzyc do znieksztalcenia historii i ozywienia wzajemnych
uprzedzen.

--------------------------------

Sharon Weinberger urodzila sie w 1972 roku w San Francisco. W ramach
ostatniego semestru swych studiow przebywala w Instytucie Polonijnym UJ,
uczac sie jezyka polskiego i poznajac polska kulture. Od przyszlego
roku  akademickiego zamierza podjac studia doktoranckie na Columbia
University w Nowym Jorku. Tytul artykulu jest wziety z wiersza Henryka
Grynberga.

_________________________________________________________________________

Mniej wiecej wtedy, gdy Tadeusz Gierymski pisal tutaj swoja relacje z ech 
prasowych dotyczacych Solomona Morela, na niektorych elektronicznych 
listach dyskusyjnych temat ten pojawil sie rowniez. Jest to temat ciezki, 
przykry i budzacy namietnosci. J.K_uk


Lucjan Feldman (ianf@eleet.mimuw.edu.pl)


                         O SOLOMONIE MORELU INACZEJ
                         ==========================


Adam M. Kornfeld napisal niedawno do listy dyskusyjnej Poland-L, ze 
udzial Zydow w UB czy, szerzej, w aparacie ucisku pierwszych lat Polski 
Ludowej dotychczas nie doczekal sie glebszego opracowania i niewatpliwie 
jest tez niedostatecznie uznawany (czy "przyznawany sie do") w kregach 
zydowskich. Jak widzimy na przykladzie Solomona Morela, b. komendanta 
obozu (koncentracyjnego?) dla wysiedlanych Niemcow w Swietochlowicach 
kolo Katowic w 1945 roku, (<<Spojrzenia>> 112) oskarzanego o znecanie 
sie i mordowanie wiezniow, fakt bycia Zydem nie jest bynajmniej zadnym 
gwarantem praworzadnosci... "Zydzi nie sa aniolami" jak zreszta mowila 
Adina Blady Szwajger, lekarka w getcie warszawskim, pozniej uczestniczka 
powstania 1944 (cytat z  <<Po Kole>> Anki Grupinskiej; ALFA, Warszawa 
1991).

Tematyka okrucienstw nowej wladzy ludowej nad bylymi wrogami (prawdziwymi 
czy domniemanymi) nie ma prawa byc tabu. Bo nic nie usprawiedliwia 
zezwierzecenia sie, obojetnie od stopnia usankcjonowania tego zjawiska 
przez czynniki wyzsze, wladze, prawodawstwo czy tez samo spoleczenstwo 
(jak np. bylo podczas Komuny Paryskiej).

Zastanawiajace jest jednak, ze dyskusje Polakow na ten temat,
przynajmniej te latwe do zaobserwowania na listach dyskusyjnych, zwykle
zaczynaja sie i koncza wyliczanka oprawcow o zydowskich nazwiskach;
gdyby budowac swoj poglad w oparciu wylacznie o te wzmianki nalezaloby
uznac, ze UB pierwszych lat PRLu skladalo sie tylko z krwiozerczych
Niepolakow-Zydow-Bolszewikow. Ewentualnie -- gwoli wymogom
rownouprawnienia kobiet -- takowych obojga plci (Luna Brystygierowa!). I
kropka.

Pomijajac inne wasnie polsko-zydowskie mysle zreszta, ze wlasnie fakt
tak ogolnego stawiania znaku rownosci pomiedzy UB a Zydami przez
samoindoktrynujaca sie czesc polskiej opinii publicznej, jest jedna z
przyczyn, ktore stoja na przeszkodzie uznania tej problematyki za istotna
przez miarodajne centra zydowskie.

Jesli przyjac by teze prawicy, ze Polska Ludowa -- ustroj PKWN i
pozniejszego PZPR -- byla obcym przeszczepem, to logicznie rzecz biorac
oskarzenia o wspoludzial w utrwalaniu tego systemu kierowane pod adresem
jego pionkow winny tyczyc, obarczac jakis reprezentatywny przekroj tego
aparatu, nie zas tylko jego czlonkow o -- wedle "polsko-polskiej" racji
stanu -- genetycznie podlym pochodzeniu. Wiemy jednak, ze wladza ludowa
zdobywana byla i utrwalana rekami nie jakichs obcych, a swoich --
chloporobotnikow o takim samym slowianskim rodowodzie jak u ich 
politycznych przeciwnikow. Sami swoi. No i zrozumiale jest, ze z braku 
lepszych kadr nowa, niezbyt jeszcze pewna siebie wladza uzywala takich 
kadr, jakie staly do jej dyspozycji. Kazda niedemokratyczna wladza tak 
by robila, bo taka jest natura przymusu.

Oczywiscie, powolywanie sie na logike w sytuacji gdzie posunieciem
racjonalnym (opozycji / spoleczenstwa / endecji -- niepotrzebne
skreslic) jest mitologizacja stosunkow etnicznych i polityki
narodowosciowej II Rzeczpospolitej, po wojnie imaginowanej jako Twierdza
Demokracji i Praworzadnosci, byloby naiwnoscia z mojej strony.

Fakt udzialu Zydow -- tautologia jest nazywanie ich polskimi -- w
aparacie ucisku pierwszej dwunastolatki PRLu jest bezsporny, tak jak
bezspornym winno byc uznanie, ze ich liczba i mitycznie pojeta
krwiozerczosc nie stoi w zadnej proporcji co do stanu faktycznego. Nie
pomniejsza to oczywiscie, i nie usprawiedliwia w zadnym wypadku ich winy
wzgledem wlasnego narodu. Ale nie widze tez powodu, by dzialalnosc
zydowskich ubekow wolno bylo demonizowac, a obecnosc "sarmackich" (czy
"czystokrwistych") ich kolegow przemilczac i bagatelizowac.

Ciekawe, ilu czytelnikow <<Spojrzen>>, tak jak ja wychowanych i
indoktrynowanych w PRLu (indoktrynowanych nie tylko odgornie przez
wladze, ale tez karmionych papka endecko-bogoojczyzniana oddolnie przez
otoczenie), mogloby od reki wymienic nazwiska UBekow Polakow--Polakow,
tez odpowiednio zasluzonych dla sprawy Polski Ludowej. Ciekawe, ile
znalazloby sie takich nazwisk. Sam znam tylko te zydowskie.

W oparciu o calosc mej wiedzy o powyzszej problematyce sklaniam sie ku
teorii, ze utyskiwanie nad udzialem Zydow -- w aparacie ucisku pierwszej
dwunastolatki PRLu, jesli nie w ogole -- jest przede wszystkim argumentem
zastepczym, metoda samoobrony poszczegolnych jednostek przed ciezkimi do
strawienia skutkami konfrontacji ze swiadomoscia, ze to (moze) jednak
Polacy Polakom zgotowali ten los zwany PRLem. Los, co w czterdziesci lat
pozniej okazal sie byc pustym fantem.

_________________________________________________________________________

Jurek Krzystek


                              19 LAT MINELO...
                              ================


Od Konkursu Chopinowskiego w 1975 roku i od wygranej Krystiana Zimermana, 
wowczas 18-latka i najmlodszego laureata w historii tego konkursu. 
Kariera Zimermana jako pianisty wystartowala wowczas jak rakieta. 
Sledzilem ja przez pierwsze 3 lata, pozniej sie z jego wystepami 
rozmijalem; pozostawaly nagrania -- coraz lepsze, coraz bardziej 
prestizowe, obdarzane nagrodami (wiadomosc z ostatniej chwili: <<New York 
Times>> z 6 stycznia doniosl o zdobyciu przez Zimermana dorocznej 
nagrody Grammy za nagranie zeszytu I i II Preludiow Debussy'ego.)

19 listopada ubieglego roku nasze szlaki sie znowu przeciely, a stalo sie 
to w Avery Fisher Hall w Lincoln Center (Nowy Jork). Zimerman gral 
Koncert Fortepianowy G-dur Maurycego Ravela, a towarzyszyla mu orkiestra 
New York Philharmonic pod batuta Franza Welser-Mosta.

Kilka slow o samym utworze. Ravel, Francuz, niezaleznie od komponowania
znany byl rowniez jako pianista. W roku 1927 mial w planie odbycie
podrozy po USA i potrzebowal utworu, ktorym moglby sie wykazac przed
publicznoscia amerykanska. Utwor ten jednak nie powstal, a przynajmniej
nie powstal na czas. Tym niemniej w Koncercie G-dur, ktory stal sie 
efektem koncowym pomyslu, ukonczonym juz po powrocie z Ameryki, 
przynajmniej w pierwszej czesci wyraznie slychac styl George'a Gershwina. 
Zadziwiajaca to kombinacja ze stylistyka impresjonizmu muzycznego, ktorego 
Ravel, obok Debussy'ego byl glownym propagatorem, a jednak jedno dalo sie
znakomicie pogodzic z drugim.

Koncert Ravela nie jest utworem explicite wirtuozerskim, choc pianista
musi w nim bardzo solidnie sie napracowac. Caly czas musi wspolbrzmiec
z orkiestra, czasem jakby pozostajac w jej cieniu i dodajac jej
kolorytu. Tym wieksze dzieki Zimermanowi, ze sie zgodzil na taki
program zamiast bardziej rutynowego, typu I Koncertu b-moll
Czajkowskiego czy, powiedzmy, ktoregos z dwu koncertow Chopina. I w
ogole warto docenic fakt, ze pianista ten stal sie uznanym wykonawca
repertuaru uniwersalnego, swiatowego, nie ograniczajac sie (i nie bedac
ograniczanym przez agencje koncertowe) do utworow kompozytorow
polsko-slowianskich z Chopinem na czele. W koncercie Ravela czulo sie
nienaruszalna pewnosc pianistyki, brak jakichkolwiek zwatpien czy
zawahan, a rownoczesnie wielka wrazliwosc muzyczna, szczegolnie przy
wspomnianej ograniczonej roli fortepianu jako instrumentu solistycznego
w tym utworze.

Sam Zimerman dojrzal nie tylko jako pianista. Na okazalej brodzie widac
siwe pasemka, co swiadczy, ze nie tylko niektorych redaktorow
<<Spojrzen>> dotyka rozdzka czasu.

Przejdzmy jednak moze do pozostalych czesci omawianego koncertu.
Rozpoczal sie on III Symfonia estonskiego kompozytora Arvo Parta.
Nazwisko to jest nieodmiennie kojarzone z polskim tworca, Henrykiem
Goreckim, obaj bowiem reprezentuja podobny styl muzyczny, okreslany
nazwa <<minimalizmu>>. Podobnie jak Gorecki swoja III Symfonia, osiagnal
Part olbrzymi sukces na calym swiecie pozno w swojej karierze
kompozytorskiej. Sam Part mowi o wlasnej symfonii, ze jest (cytat za
programem z koncertu):

    ...developed in a "tintinnabuli" style, a musical mandala of 
    repeating figures with links to Western minimalists such as 
    Philip Glass.

Nizej podpisanemu, ktory deklaruje sie jako sluchacz dosc sceptyczny
wobec muzyki wspolczesnej, symfonia Parta przywolywala przede wszystkim
nastroj muzyki sredniowiecznej, zwiazkow z ktora sie kompozytor wcale
nie wypiera, wrecz przeciwnie. Choc wole oryginalna, nieprzetrawiona
stara muzyke, symfonii tej sluchalem bez przykrosci dla uszu.
Przydaloby sie zapewne kilka nastepnych przesluchan, zeby wyrobic sobie
wyrazniejszy poglad.

Druga czesc omawianego wieczoru wypelnila IV Symfonia B-dur op. 60
Ludwiga van Beethovena. Zdecydowanie najbardziej zaniedbana symfonia
tego kompozytora, zarowno przez sluchaczy, jak i przez dyrygentow, choc
w ostatnich latach ci ostatni jak gdyby nadrabiaja przeszle bledy. Skad
to zaniedbanie? IV Symfonia miala "pecha" powstac pomiedzy Symfonia nr
3, Eroika, prawdopodobnie najlepsza symfonia Beethovena, a Symfonia nr
5, symfonia prawdopodobnie najbardziej popularna. Pozostala zas w
skromnych wymiarach i srodkach stylistycznych, daleko bardziej
przypominajacych  symfonie Haydna, niz <<Eroike>>. Dlaczego tak sie
stalo, trudno powiedziec, prawdopodobnie kompozytor po skomponowaniu
rewolucyjnej <<Eroiki>>, a rownolegle komponujac rownie rewolucyjna
<<Piata>> potrzebowal relaksu i oddechu, wracajac do bezpiecznej
przystani klasycyzmu.

W kazdym razie <<Czwarta>>, choc nie arcydzielo gatunku, jest utworem
calkowicie niewartym zapomnienia, w jakie popadla wkrotce po
skomponowaniu. Co wiecej, jako utwor na wskros klasycystyczny, jest
dobrym testem dla dyrygenta i orkiestry. Test ten niewatliwie zarowno
slawni Filharmonicy Nowojorscy jak i goscinnie dyrygujacy nimi Franz
Welser-Most przeszli dobrze, choc sam poczatek koncertu (symfonia
Parta) dowiodla, ze "syndrom zimnych palcow", o ktorym bylo w
poprzedniej mojej recenzji muzycznej, potrafi sie udzielic rowniez i
orkiestrze, a nie tylko soliscie. A to trabki nie mogly sie zgrac z
obojami, a to oboje zsynchronizowac z klarnetami.

Nazwisko Welsera-Mosta radze zapamietac -- jest to wschodzaca gwiazda
dyrygentury; w wieku lat 30 objal dyrekcje London Philharmonic
Orchestra, a obecnie, w wieku lat 34 ja porzuca. Sadzac po recenzowanym
koncercie, to o niego beda sie ubiegac orkiestry, a nie odwrotnie.

Symfonia Beethovena w wykonaniu dosc duzego zespolu (ok. 65 muzykow na
estradzie) wywolala taka refleksje:

Dzwiek wydobywajacy sie z estrady byl aksamitny, pelny i bardzo piekny.
Tym niemniej wielu szczegolow sie nie slyszalo, albo slyszalo sie je
tylko w tego powodu, ze dla sluchajacego bylo to n-te wykonanie tej
symfonii, wiec zdolal ja juz niezle  poznac. Przypuszczam, ze ktos
nieznajacy jej nie uslyszalby tyle. Rownoczesnie symfonie Beethovena sa
w tej chwili w standardowym repertuarze orkiestr wykonujacych muzyke na
oryginalnych instrumentach w oryginalnym, czyli na ogol zmniejszonym o
polowe skladzie. Rezultatem tego jest niemal automatyczna klarownosc
tekstu, pozwalajaca na uslyszenie wielu watkow muzycznych zagubionych
podczas wykonania przez orkiestre wielka rozmiarami i uzywajaca
instrumentow wspolczesnych. Cena za to placona jest zawarta w
uzyskiwanym dzwieku -- w wielu wypadkach dyskusyjnym, a czasami
zwyczajnie brzydkim.

W zimie ma sie pojawic w Nowym Jorku kilka znanych zespolow grajacych na
instrumentach oryginalnych, wsrod nich slynna juz <<Orkiestra XVIII
Wieku>> z jej zalozycielem i szefem, Franzem Bruggenem. Nie odmowie
sobie doswiadczenia posluchania w ich wykonaniu <<Piatej>> Beethovena.
Moze sie wowczas rozstrzygnie, co jest wazniejsze -- piekno dzwieku
orkiestry, czy klarownosc muzyki. Najpewniej jednak rozstrzygniecia nie
bedzie, bo jedno i drugie jest istotne, a idealem jest  kompromis. Kto
go osiagnie?

_______________________________________________________________________

Wlodzimierz Holsztynski (wlod@blkbox.com)


           BAJKA O MATEMATYCE I ALGORYTMACH NIE Z TEGO SWIATA
           ==================================================

                             a moze z tego?


Pewne ogromne i szybko rozwijajace sie panstwo napotkalo na powazny 
problem technologiczny. A bylo to tak. Za stolem prezydialnym mialo
za rok usiasc dwunastu wspanialych ludzi. Moralnosc polityczna kraju 
tez sie rozwijala. Wiec dwa tysiace rownie wspanialych ludzi, ktorzy
mieli siedziec w wielkiej sali na nieco tylko mniej wspanialych 
krzeslach, miala wybrac sposrod prezydium komisje etyczna. Kazdy 
glosujacy mial dostac kartke z dwunastoma nazwiskami ludzi z 
prezydium i przy kazdym nazwisku postawic znaczek + lub -. Kto 
dostanie 90% glosow (tj. 1800 lub wiecej), ten wejdzie do komisji.

Moze nikt nie wejdzie? A moze wszyscy, cala dwunastka? Wszystko 
mozliwe. A od wyniku zalezaly ogromnie wazne sprawy ogromnego tego 
kraju, a na kazda mozliwosc planowano miec plan. Dlatego niezmiernie 
waznym bylo, zeby w trzy miesiace dostac odpowiedz na zasadnicze
pytanie: ile jest mozliwych komisji?

Jasno widzimy, dlaczego dobrze poinformowany minister informacji,
znany z wiedzy, madrosci i kontaktow, zaoferowal kontrakt prezydentowi 
firmy "Supercompute", ktora od dawna przodowala w biznesie w panstwie za 
oceanem, ktore juz nie musialo sie szybko rozwijac. Prezydentowi 
"Supercompute" az zablysly rozbiegane oczka jego duszy, gdy uslyszal, 
jak wspaniale bedzie wynagradzany od samego poczatku projektu. Staral
sie tez nie myslec o dziwnie szarym wyrazie oczu ministra, gdy ten 
wspomnial o odpowiedzialnosci wiazacej sie z przyjeciem projektu. W 
wielkim, rozwijajacym sie szybko kraju ministra, odpowiedzialnosc 
traktowano bardzo serio.

Zamiast tracic czas na myslenie o odpowiedzialnosci, Bob (bo tak sie 
nazywal prezydent firmy "Supercompute") wezwal swojego czolowego i 
zaufanego programiste, ktoremu na imie bylo John. John pojal szefa 
w locie. Powiedzial, ze fachowo nazwie te wyborcze karteczki listami. 
Powiedzial John: Bob, mamy baze danych zlozona z dwoch tysiecy list, z 
ktorych kazda ma dwanascie zer i jedynek (te zera i jedynki to taki
fachowy odpowiednik znaczkow + i -). Tak wiec nasz superkomputer bedzie 
symulowal wszystkie mozliwe glosowania. Najpierw glosowanie, w ktorym na 
wszystkich karteczkach sa same minusy. Potem takie, ze jest dokladnie 
jeden plus, potem, ze dwa. I tak dalej, az wreszcie nasz superkomputer
dojdzie do ostatniego symulowanego glosowania, w ktorym wszyscy wyborcy 
umieszcza na kartkach same plusy.

Kazde (symulowane) glosowanie da nam w wyniku jedna mozliwa komisje 
etyczna. Jezeli identyczna komisja wystapila w wyniku wczesniejszych
symulowanych wyborow, to ja tym razem pominiemy. A jezeli jest to nowa 
komisja, to dodamy ja do rachunku, i jeszcze mozemy ja zamiescic w 
naszej bazie danych. W ten sposob wyliczymy, ile moze byc roznych 
komisji, a nawet bedziemy je wszystkie miec na dysku, w bazie
danych. Bob, czy za te ekstra baze mozemy dostac ekstra wynagrodzenie?

Hm, nie sadze, odrzekl Bob, ale pomysl jest bardzo dobry. Tylko, czy na 
pewno dostaniesz liczbe wszystkich mozliwych roznych komisji etycznych?

-- O, tak, to proste. Te kartki, to sa w komputerze listy...

-- Widze, widze -- przerwal Bob Johnowi -- chodzmy na obiad, tam
dokonczymy rozmowe.

Bowiem w kraju, ktory sie nie musi rozwijac, gdy ludzie chca sie napic, 
to od razu zamawiaja caly obiad, nawet o poznej godzinie.

Tak wiec John pisal swoj program wraz z mala armia programistow i w 
rekordowym, nieslychanie krotkim czasie, bo juz po miesiacu, puscil go 
na superkomputerze. Program nie tylko, ze szedl, ale latal, i tylko 
slychac bylo gladki superszum skrzydel elektroniki na najwyzszym 
swiatowym poziomie. Postep postepowal oszalamiajacy. A Bob i John,
zapracowani, co wieczor spotykali sie na obiad o poznej porze.

Po dalszych dwoch miesiacach liczby mozliwych komisji etycznych... ani 
sladu! Minister informacji rozwijajacego sie ogromnego kraju zaprosil 
wiec Boba na obiad, a John tego wieczora musial za swoj samotny obiad 
zaplacic z wlasnej kieszeni i bylo mu smutno tak samemu jesc. No to 
troche tez pil. Spodziewal sie John jak najgorszych wiadomosci.

Tymczasem minister informacji przy suto zastawionym stole przedstawil 
Boba jeszcze jednej osobie, zaznaczajac, ze trzeci biesiadnik ma 
olbrzymie zaslugi dla ich olbrzymiego kraju i nawet tez jest ministrem,
ministrem od innych spraw, wewnetrznych. Bob oczywiscie wyrazil podziw 
dla tak wspanialego biesiadnika, bo Bob choc prosty, to jednak 
wyksztalcony BS i maniery polityczne byly mu nieobce. Wspaniale 
jedzenie klocilo sie z przewodem pokarmowym Boba, jednak usmiech nie 
opuszczal jego milej twarzy. Tymczasem minister informacji poinformowal
Boba o tradycyjnej cierpliwosci, jaka wyroznia sie jego ogromny kraj. 
Wytlumaczyl, ze cierpliwosc jest konieczna, bowiem, gdy sie wyczerpie, 
to nastepuje... Tu minister spraw wewnetrznych pokiwal glowa z pelnym 
zrozumieniem, a nagla szarosc jego oczu przewyzszyla szarosc oczu 
ministra informacji. Ale to byl tylko moment. Bob otrzymal dalsze
trzy miesiace na dokonczenie projektu i jeszcze wspanialsze 
wynagrodzenie.

Superkomputer liczyl przez nastepne trzy miesiace, az iskry lecialy z 
elektronicznego motoru. I nic.

Bob i John nie najlepiej sypiali przez ostatnie noce. Po dawnemu 
chodzili wieczorem na obiady, ale rozmowy im sie nie kleily. Wreszcie 
Bob nie mogl wytrzymac przesladujacych go w wyobrazni olbrzymich, 
szarych ministerskich oczu i w przeddzien terminu zadzwonil do 
matematyka George'a. Zapytal George'a co slychac, po czym rozmawiali 
dlugo i wylewnie. George troche sie nawet zdziwil, ale ze to nie on 
placil za rozmowe, to czemu nie -- tyle ciekawych rzeczy mial do 
opowiedzenia Bobowi, przeciez od dawna nie rozmawiali. W krajach, 
ktore nie musza sie rozwijac, ludzie bywaja zajeci po uszy. Czasem 
czytaja o znajomych w nekrologach.

Z tej wielkiej serdecznosci Bob na koniec zapytal George'a, czy by 
nie wpadl do niego, to porozmawiaja wiecej. Zaoferowal Bob, ze oplaci 
koszty podrozy, w te i we w te, bo ma tez takie male pytanie. Jezeli
George na nie odpowie, to jeszcze dostanie honorarium, dwadziescia 
dolarow, tyle akurat zostalo w budzecie, wiec on, Bob, chetnie da je 
staremu przyjacielowi. Wyjasnil George'owi, ze na siebie tych 
dwudziestu dolarow i tak nie moze wydac, bo przepisy nie pozwalaja --
wiec niech sie George o niego nie martwi, rzekl Bob.

Przybyl George do rozwijajacego sie ogromnie olbrzymiego panstwa, a 
na lotnisku witali go Bob i John. Pojechali do hotelu, poszli do 
pokoju zarezerwowanego dla George'a, George wzial prysznic, i cala 
trojka, choc bylo jeszcze wczesnie, udala sie na obiad. Bob zastrzegl 
sie, ze oczywiscie problemu, o ktory im chodzi, nie rozumie, ale
co rozumial, to George'owi powiedzial i przekazal glos Johnowi. George 
mial wrazenie, ze rozumie, ale wysluchal Johna tez. Tym razem musial 
sie koncentrowac, zwlaszcza, ze zostaly juz tylko kawalki steka przy 
kosci i trzeba bylo operowac ostrym nozem precyzyjnie, zeby odciac 
najsmaczniejsze kaski. Troche unosil George to jedna brew, to druga, 
gdy slyszal o listach i bazie danych, o dysku i szybkosci obliczen. 
Wreszcie, gdy uslyszal o 5 miesiacach wysilku superkomputera, zlapal 
George serwete, wytarl usta i nieomal ze wrzasnal: Co?! Po czym dodal, 
ze roznych komisji jest 4096.

Bob i John popatrzyli na siebie, po czym rozmowa zeszla na tematy 
polityczne, osobiste, wczasowe, turystyczne, erotyczne, ogrodkowe, 
trawnikowe, golfowe, ... George, wyczuwajac, ze zbliza sie koniec
obiadu, jako ze Bob zamawial deser i dalsze drinki, nawet zapytal, po 
co go wezwali, ale Bob tylko machnal reka, ze o biznesie beda mowic 
jutro, gdy George sie wyspi i wypocznie. Jeszcze z czystej ciekawosci 
zapytal Bob o wyjasnienie tej liczby 4096, czy to tak z kapelusza ja 
wyciagnales, ha-ha?

Wiec George przypomnial, ze 4096 to jest dwojka pomnozona przez siebie 
dwanascie razy, czyli tyle, ilu wspanialych ludzi siedzi za stolem 
prezydialnym. Tu John zaczal machac energicznie glowa oraz tlumaczyc 
Bobowi uklad dwojkowy. Bob po chwili machnal reka i znowu zwrocil sie 
do George'a. George kontynuowal. Powiedzial, ze sala wyborcza, chociaz 
wspaniala i demokratyczna, nie ma wplywu na ilosc wszystkich mozliwych
komisji etycznych. Czy z sali glosowaloby dwa tysiace ludzi, czy tylko 
jeden, to wszytko jedno. Ze chodzi o ilosc podzbiorow zbioru o dwunastu 
elementach. Ze to wszystko.

Bob i John pokiwali glowami, a John dodal, ze jego program dalby
lada chwila te sama oczywiscie odpowiedz. Nawet wzial sie John za 
tlumaczenie, lecz tym razem George pod wplywem alkoholu przerwal mu bez 
pardonu: Twoj program nie da odpowiedzi do konca swiata! Skrzywil sie 
John. Jednak cala trojka biesiadnikow byla kulturalna, wiec 
spalaszowali deser, dopili drinki, Bob zaplacil plastykiem i pojechali 
odwiezc George'a do hotelu. W hotelu, zeby potem o tym nie myslec, Bob 
dal George'owi czek na dwadziescia dolarow oraz dostal od Georga podpis 
pod zapotrzebowaniem, czyli takim papierkiem, ktory po angielsku nazywa 
sie "invoice": <<Za oddana przysluge w domenie super wyliczen moje 
wynagrodzenie za cztery godziny pracy wynosi dwadziescia dolarow 
oraz moje koszty wlasne przejazdu, powrotu itd. wynosza cztery 
tysiace dolarow -- w sumie cztery tysiace i dwadziescia dolarow; podpis: 
George.>> Prawie tyle, co ta liczba komisji, 4096, ucieszyl sie George,
a Bob i John smieli sie jeszcze radosniej. Wyspij sie -- powiedzial Bob 
-- bo z rana zadzwonie, dam ci pol godziny, i wezme cie na sniadanie.

Nastepnego dnia Bob, John i George opracowali raport na temat ilosci 
komisji. George dziwil sie, po co pisac caly raport, i przy tym 
wspominac superkomputery, ale rozumial, ze Bob zna sie na biznesie, wiec 
sie nie upieral. Zapytal o prawdziwy techniczny problem, dla ktorego 
zostal wezwany, a Bob odpowiedzial, zeby na razie sobie odpoczal po 
podrozy, rozejrzal po miescie -- tu nie maja w zoltych kartkach listy 
lokali rozrywkowych, ale w hotelowej recepcji ci powiedza. Bierz 
wszedzie kwity, z taksowek tez (bardzo tu sa tanie), a ja Ci to oplace. 
Zyc, nie umierac, pomyslal George.

Wiec znowu odwiezli George'a do hotelu, po czym Bob i John udali sie do 
ministerstwa informacji. John czekal wygodnie na korytarzu, a Bob 
wytlumaczyl ministrowi, ze roznych komisji jest 4096. Nasi naukowcy 
to sprawdza, powiedzial minister informacji. W tym momencie ocknal 
sie minister spraw wewnetrznych i dodal, ze u nich w kraju maja i 
cierpliwosc i odpowiedzialnosc, wiec zwraca sie jednak do prezydenta 
firmy Supercompute o pewna odpowiedzialnosc. Bob zbladl nieco i 
poprosil o wyjasnienie. Minister spraw wewnetrznych wyjasnil, ze 
sytuacja wyglada dobrze, wiec pelna odpowiedzialnosc nie jest 
konieczna. Jednak nastapilo opoznienie trzymiesieczne i czesciowa 
odpowiedzialnosc musi zajsc. Rozumiem, rzekl Bob, wychylil glowe 
na korytarz i zapytal Johna o numer pokoju George'a. Znam George'a 
-- powiedzial Bob ministrom -- on na pewno nie wybral sie na miasto, 
tylko czas traci, lezac na lozku i myslac nie wiadomo o czym.

________________________________________________________________________

Michal Babilas

                     LIST DO REDAKCJI OD REDAKCJI
                     ============================


Szanowny Zecerze Dyzurny,


Kilka uwag pomieszczonych na marginesie mojego (eeech, autoreklama)
tekstu o reklamie (Spojrzenia 109) spowodowalo dosyc ciekawa wymiane
opinii w mojej prywatnej grupie dyskusyjnej ("wieczorowi odcedzacze
psow"). Pisze bowiem J.K_uk, ze reklama z Mariola przekroczyla pewien
Rubikon: "Mariola przeskoczyla przepis stanowiacy, ze w prasie nie wolno
reklamowac alkoholu".

I jest to w zasadzie prawda, ale nie do konca. Jeden z moich
"odzwierzecych" znajomych jest z zawodu czyms w rodzaju adwokata i byl
laskaw naswietlic nam nieco formalno-prawne aspekty reklam alkoholu.
Pozwalam sobie podzielic sie z Panstwem uzyskana wiedza, majac przy tym
nadzieje, ze za duzo nie poprzekrecam.

Otoz wiec poemat o Marioli w swietle obowiazujacych regulacji jest
wierszykiem niewinnym. W mysl wykladni prawa, aby dana reklama byla
reklama alkoholu, musi byc w niej explicite mowa o alkoholu. "Oczy 
piwne" natomiast sa powszechnie uzywanym zwrotem frazeologicznym i 
jako takie polskiej Temidzie sie z chlaniem nie kojarza. Okocim z 
kolei jest nazwa producenta, a nie produktu, a zadne prawo nie zakazuje 
podmiotom gospodarczym informowania spoleczenstwa o swoim istnieniu. 
Ergo, rece precz od Marioli, choc oczywicie wszystko to wielce pokretne, 
a intrerpretacja gietka.

Byly juz precedensy. Czas jaki temu Browar Elblaski (czy, jak to teraz
mowia, Elbrewery) strzelal w publicznosc duzymi kolorowymi reklamami
gazetowymi, w ktorych cos dlugonogiego i wielce od dolu udekoltowanego
nioslo pare piw w siatce. Pod tym pisalo "Chlopaki to lubia".
Przycisniety do muru browar tlumaczyl sie, ze to co jest reklamowane to
nie piwo wcale, ale nowy (?) wynalazek pod tytulem <<sixpack>>, wiec nie
ma sie o co awanturowac. Logika tej argumentacji powalila mnie z nog
bezzwlocznie: wiadomym jest przeciez powszechnie, ze w <<sixpackach>> 
nosi sie mleko ze sklepu albo mocz do analizy, a spirytualia to 
bardzo, ale to bardzo marginalne zastosowanie tego ustrojstwa.

Browar Gdanski poszedl swego czasu jeszcze dalej do przodu. Obrazek byl
taki: scenografia jak z filmu "Kopernik" (obserwatorium astronomiczne),
facet w chalacie popatruje w jakas lunete. Dolem tekst "Wszechswiat
cieszy -- Heweliusz". A dopiero po wnikliwej analizie mozna spostrzec,
ze gdzies tam z boku, na jakims zydlu, stoi sobie butelka piwa (wlasnie
Heweliusza). I juz sie wszyscy bardzo cieszyli, ze tak sie browar ladnie
sam na strzal wystawil, bo sprawa wygladala ewidentnie. Ale okazalo sie
po raz kolejny, ze kabura za sliska. Linia obrony wygladala nastepujaco:
butelka piwa nie jest "dominanta graficzna" reklamy, wrecz przeciwnie,
jest raczej schowana, a kto przy zdrowych zmyslach reklamowalby cos,
czego nie mozna od  razu dostrzec. Z kolei nazwa "Heweliusz" nie jest
tym czym jest (czyli marka piwa) lecz nazwiskiem znanego gdanskiego
astronoma, na co zreszta jednoznacznie wskazuje caly <<entourage>> (w
postaci teleskopow, astrolabiow i innych tego typu utensyliow). I znow
ortodoksyjni purysci wyszli na durni.

<<Every dog has its day>>, czy tez, jak mawial tow. Stalin, slonce 
zaswieci w koncu i na naszej ulicy. Znany jest bowiem jeden jedyny 
przypadek uwienczonego sukcesem postepowania karno-administracyjnego 
przeciwko gazecie, ktora opublikowala reklame piwa. <<Gazeta Wyborcza>> 
zmuszona zostala do zaplacenia olbrzymiej grzywny (5 milionow zlotych, 
czyli okolo 200$) za umieszczczenie reklamy w  postaci: tekst 
("Wszystko mi mowi, ze mnie ktos pokochal") plus kapsel z napisem 
Zywiec. Trzeba bylo kapsel osobno (od oranzady) i Zywiec osobno 
(miasteczko w poludniowej Polsce) -- widzicie jaki jestem juz madry. 
Strach blady padl na media i agencje reklamowe -- widmo plajty zajrzalo 
wielu redaktorom naczelnym w oczy. Wszyscy czekali z zapartym tchem czy 
sie "Wyborcza" po takim ciosie finansowym pozbiera. Jakos sie pozbierala.

I wlasnie dlatego teraz jest tak jak jest -- niepisane zawieszenie
broni. Czyli: reklamy piwa sie ukazuja, ale takie, z ktorych mozna by
sie jakos wytlumaczyc ("I am a Jew but I can explain it" -- Woody Allen),
a zadne komitety przeciwalkoholowe sie nie chca wyglupiac i "doniesien o
przestepstwie" nie skladaja.

A swoja droga piwo jest bardzo szkodliwe. Zle wplywa na potencje. A bylo
to tak: az do jakiegos VIII wieku ne. warzono piwo z samego jeczmienia, 
bez dodatku chmielu. I to sie chyba nawet jeszcze piwem nie nazywalo. I
zostaloby tak do dzis, gdyby nie potrzeba, ktora jest, jesli nie matka,
to przynajmniej akuszerka, wynalazkow. Pewien opat jednego z licznych
w owym czasie klasztorow borykal sie z problemem drazliwym a --
doslownie i w przenosni -- nabrzmialym. Braciszkowie bowiem miast dumac o
zbawieniu, oddawac sie medytacjom lubo innym zboznym czynnosciom nic
jeno o uciechach cielesnych  rozmyslali. Ba, zebyz tylko rozmyslali, ale
i rozprawiac i rozprawiczac zaczeli. Ruja i porubstwo mierzily wielce
opata (ach, czemuz Historia kaze nam pamietac o Herostratach przeroznych, 
a nazwiska tak wielkich wynalazcow mgla niepamieci okrywa?). Gdy 
konfratrzy grzeszyli, on myslal. Myslal i eksperymentowal. Mieszal rozne 
roznosci do jedzenia i picia. A to melise, a to miete, a to krwawnik. 
Nareszcie znalazl chmiel (<<Humulus lupulus L.>>). Byl tylko jeszcze 
jeden maly problem. Wywar z szyszek chmielu jest tak gorzki, ze w stanie 
czystym pic go nie sposob. W przyplywie geniuszu opat wlal to do piwa (i 
w ten sposob wynalazl "piwo prawdziwe"). Nagle okazalo sie, ze goryczka
chmielu cudownie komponuje sie z jeczmiennym napojem, tak cudownie, ze
po jakims czasie nikt juz nie pamietal, ze kiedys mozna bylo bez. A
braciszkowie grzeszyc przestali, dawne grzechy przykladnie odpokutowali,
zywoty dalej wzorowo wiedli i zbawienia niezawodnie dostapili.

A lupulina (wlasnie to, co szyszki chmielowe zawieraja) dziala
skutecznie do dzis. Prosze chociazby przyjrzec sie przyrostowi
naturalnemu w Niemczech. Gdyby nie Turcy, Polacy i inni Auslanderzy toby
nam jedno duze panstwo srodkowoeuropejskie wymarlo gdzies tak w polowie
ubieglej dekady (aktualny przyklad -- pazdziernikowe wydanie
niemieckojezycznego <<Playboya>> cytuje wyniki ankiety: ponad polowa
elektoratu CDU zajmuje sie seksem rzadziej niz raz w miesiacu; wyborcy
SPD niewiele czesciej, jurni sa tylko Zieloni i postkomunisci --
ciekawym skadinad jak to wyglada w Polsce w podziale na partie). Tak
wiec, wracajac do naszych baranow, "chlopaki to lubia", owszem, sek w
tym, ze nie zawsze moga. To, co wowczas pozostaje, to "cieszyc sie
wszechswiatem".


Ucieszony,

                                         Michal Babilas

------------------------------------------------------------

Trzy krople alkoholika dyzurnego. Wlasnie o to mi chodzilo, o
ominiecie przepisu przy pomocy wygibasow literackich. Zal, tu nic
takiego nie robia... Pisze to z Normandii, krainy cydru, gdzie piwo
lekcewaza, chyba, ze im wstyd, iz prowincjusze, wiec konsumpcja jest w
miare stala. Ale trzeba wczuc sie w dusze typowego (a wiec z definicji
eleganckiego) przedstawiciela kraju, w ktorym akcentuje sie wszystko na
ostatnia sylabe. Po kiego diabla pijac jakies byleco, czego nie da sie
tezauryzowac, w piwnicy trzymac latami, co kilka miesiecy butelki
glaskac i cieszyc sie, ze wartosc skarbu rosnie? Dlaczego sie
interesowac produktem, ktorego nie da sie wolno saczyc z krysztalowego
kieliszka z mlaskaniem i przewracaniem galek ocznych, i w dodatku
ktorego nazwy nie da sie (albo nie oplaca sie) chronic drakonskim
prawem, bo tez i nikomu nie oplaca sie tej nazwy krasc?

Teraz ja opowiem historyjke. Taki jeden projektant mody, Yves
Saint-Laurent, wylansowal swoje nowe perfumy. Butelka miala ksztalt
odwroconego korka od szampana, opleciona sugestywnie zlotym drucikiem i
blaszka, a perfumy zwaly sie "Champagne". Tak na poczatku sie wydawalo.
I Zwiazek Obroncow Patrymonium Narodowego, a konkretnie Zarejestrowanych
Producentow Szampana z Szampanii wytoczyl przykladowy proces
Saint-Laurentowi. Prasa szalala, dzwony na trwoge bily, producenci
szampana wiece urzadzali, marsze protestacyjne, itp. Publicznie podarto
jakas kreakcje tekstylna Saint-Laurenta, jak, nie przymierzajac, gdzie
indziej flage amerykanska.

Jak mogl bezecnik naduzyc *Nazwy*?! Wszak kazdy wie, ze Szampan z
Szampanii to jest Szampan, jedna ona zazula, a innej nie masz!
Saint-Laurent bronil sie slabo, twierdzac, ze pod nikogo sie nie
podszywal, a tylko jakis skonczony idiota sie pomyli i wypije. Nie dosc,
ze idiota, to utracjusz, bo perfumy drogie. A nazwa dotyczy regionu
Francji, jest na mapach i slupach. Nic nie pomoglo. Zakazali i wycofac
kazali, i oglosic w prasie kazali, ze zakazali. I prasa oglosila. I juz
nazajutrz wszystkie sklepy perfumeryjne we Francji zostaly doslownie
oblezone przez paniusie i tych, Co Im Wiernie Sluza. Wykupili wszystko,
co zostalo z tych perfum i tylko z rzadka sie dziwili, ze zapas byl
ogromny, sklepy sprzedawaly to przez bite trzy dni.

Cos zaczeto podejrzewac, wiec Yves Saint-Laurent udzielil wywiadu, w
ktorym obwiescil o swoim glebokim smutku i stratach finansowych, a
nastepnego dnia cala Francja zostala oplakatowana afiszami
przedstawiajacymi owa slynna buteleczke juz ze zmieniona nazwa: "Yves
Saint-Laurent" i podpisem: "To sie kiedys nazywalo inaczej, ale
zakazali. Nie szkodzi. Damy beda umialy to nazwac i o to poprosic".

I tyle, jeszcze tylko epilog osobisty. Zlekcewazylem sprawe, ale do
czasu. Potem pojechalem na pare dni do Aten i wylatujac mialem na
lotnisku troche slabo przydatnych we Francji drachm. No to...

I stracilem podwojnie (a moze potrojnie). Raz, ze mnie orznieto. Dwa, ze
Iwona elegancko podziekowala, ale nie uzywa, bo nie lubi. A poza tym, na
lotniskach w takich krajach jak Grecja, ktora ostatnio woli akcentowac
swoja odrebnosc od Europy (wg rozumienia krajow Polnocnych), i eksponuje
swoj charakter poludniowo-bliskowschodni, zbyt czesto zdarza sie
wciskanie naiwnym podroznym falszowanych produktow. I tak wracamy do
punktu wyjscia. Na szczescie piwa falszowac sie nie da, bo po co? <<O,
santa Piva di Varca...>> J. K_uk.

_________________________________________________________________________
 
Redakcja "Spojrzen": spojrz@k-vector.chem.washington.edu oraz:
                     spojrz@info.unicaen.fr
Adresy redaktorow:   karczma@info.unicaen.fr (Jurek Karczmarczuk)
                     krzystek@k-vector.chem.washington.edu (Jurek Krzystek)
Stale wspolpracuja:  bielewcz@uwpg02.uwinnipeg.ca (Mirek Bielewicz)
                     mickey@ruby.poz.edu.pl (Michal Babilas)
                     zbigniew@engin.umich.edu (Zbigniew J. Pasek)
                     
Copyright (C) by Jurek Krzystek (1995). Copyright dotyczy wylacznie
tekstow oryginalnych i jest z przyjemnoscia udzielane pod warunkiem
zacytowania zrodla i uzyskania zgody autora danego tekstu.
 
Poglady autorow tekstow niekoniecznie sa zbiezne z pogladami redakcji.

Numery archiwalne dostepne przez anonymous FTP z adresu:
k-vector.chem.washington.edu, IP # 128.95.172.153. Tamze wersja
PostScriptowa "Spojrzen".

 ____________________________koniec numeru 115____________________________