______________________________________________________________________ ___ __ ___ ___ _ ___ ____ | _| _ _ _ ___ / _|| || | | || | |_ || |_ | \ | || || | / / | | || | | | || | | / / | _| | \| || || | | _/ / | _|| | | _| || \ / /_ | |_ | |\ || || | |__/ |_| |___|| | ||_|\_\|____||___| |_| |_||_||_|_| |___| _______________________________________________________________________ Piatek, 6.01.1995 ISSN 1067-4020 nr 115 _______________________________________________________________________ W numerze: Jurek Karczmarczuk - ...A moze po prostu miejsca pracy? Sharon Weinberger - Na temat Antynostalgii Lucjan Feldman - O Salomonie Morelu inaczej Jurek Krzystek - 19 lat minelo... Wlodzimierz Holsztynski - Bajka o matematyce i algorytmach nie z tego swiata Michal Babilas - List do redakcji od redakcji _______________________________________________________________________ Ponizszy tekst, ktory stanowi pewne uzupelnienie artykulu Emila Orzechowskiego, nie jest w pelni oryginalny. Jest skomentowanym streszczeniem cyklu trzech felietonow, ktore sie ukazaly w <<Polityce>> nr 26 z konca czerwca br. w cyklu zatytulowanym |Placowki czy latarnie| i z nadtytulem *Komu potrzebne sa Instytuty Polskie za granica*. Spisalem to, gdyz uwagi Emila Orzechowskiego (<<Spojrzenia>> nr 112) dotycza glownie sytuacji w Stanach, wiec perspektywa europejska, politycznie dla nas wazniejsza, godna jest takze zauwazenia. Jurek Karczmarczuk ...A MOZE PO PROSTU MIEJSCA PRACY? ================================== Redakcja <<Polityki>> w naglowku zauwaza, ze te raptem kilkanascie polskich Instytutow Kultury na obczyznie nagle zaczelo budzic tzw. emocje. Prasa szumi, a <<Polityka>> podejrzewa, ze wiaze sie to z lowami roznych partii politycznych na atrakcyjne zagraniczne stanowiska dla swych dzialaczy. Toczy sie tez spor o *formule*, o to kto ma tym rzadzic, jakie ministerstwo ma sprawowac nadzor itp. Minister Skubiszewski byl zwolennikiem wiekszej samodzielnosci dyrektorow, placowki te od jego czasow byly nastawione na programy autorskie ich dyrektorow (to, kogo tam mianowano, to juz inna sprawa), teraz usiluje sie -- jak sie wydaje -- projektowac niezalezna super-instytucje w stylu Instytutu Francuskiego, czy Instytutu Goethego. (Nb. analogie z wymienionymi instytucjami wydaja mi sie cokolwiek chybione, biorac pod uwage jak olbrzymia role w ich dzialaniu odgrywa dydaktyka, a to zagadnienie dla polskich sternikow wydaje sie byc bardzo lekkiej wagi). <<Polityka>> wiec poprosila o glosy praktykow, kierujacych osrodkami europejskimi: Dorote Pacciarelli z Berlina, Bohdana Michalskiego ze Sztokholmu i Rafala Wisniewskiego z Budapesztu. Oto co pisza, a raczej, jak ja widze co oni pisza i co z tego wynika. Podkreslam: jest to moja, cokolwiek rozszerzajaca interpretacja. Zadnej pointy nie bedzie, prosze traktowac ponizsze raczej jako material do zastanowienia. Dorota Paciarelli zaczyna od tego, ze Berlin, jako trzecia stolica Europy po Londynie i Paryzu jest miastem trudnym. Pisze, ze ma malo pieniedzy, oczywiscie, ze szuka sponsorow i ze znajduje. Remont sfinansowala jej spoldzielnia mieszkaniowa, ma sponsorow prywatnych i korzysta ze specjalnego funduszu przyznanego przez Senat Kultury Berlina, a przeznaczonego dla projektow kulturalnych <<cudzoziemcow zyjacych w tym miescie>>. Pisze, ze mimo braku pieniedzy jej Instytut jest pucowany przez specjalistyczna firme, aby lsnil, bo do brudnych toalet przetartych scierka "placowkowej" Polki, Europejczycy zagladna niechetnie. Wydaje sie, ze glowny nacisk pani Paciarelli kladzie na wspolprace z kategoria tworcow, ktora wyroznilem kursywa. Nie czuje sie zwiazana z warszawskimi modami ani <<lobbies>>. Narzeka, ze niektore polskie gazety oskarzaja ja o to, iz jest emigrantka reprezentujaca interesy jednej z grup na obczyznie. Tymczasem jej marzeniem jest uwiarygodnienie deklaracji o polskiej roznorodnosci i otwartosci. Nie unika dyskusji w trojkacie polsko-niemiecko-zydowskim, woli nowy polski teatr (np. Teatr Osmego Dnia), eksperymentalny, czy grupy subkulturowe niz klasyke, organizuje spotkania poswiecone problemom przesiedlen po wojnie itp. Tak to przedstawia. I przewiduje to, co gnebi tez Emila Orzechowskiego, ze pewnie nastepcy beda lepiej znali kuluary i gabinety polskich ministerstw, ale watpliwe jest, czy sie odnajda w berlinskiej rzeczywistosci. Nie zamierzam w tym omowieniu oceniac ani kosmopolitycznego Instytutu w Berlinie, ani jego krytykow, ktorzy -- jak sie wydaje -- chcieliby, aby Instytuty bardziej reprezentowaly nasz kraj jako pewna spojna kategorie kulturowa. (A ktorych p. Paciarelli niezbyt ladnie zalatwia jednym zdaniem, twierdzac, ze wyciagaja argumenty zywcem z marca 1968 r.) Pani Paciarelli jest z siebie zadowolona, twierdzi, ze ich styl odpowiada mlodej publicznosci, ze pozytywnie wyrozniaja ich tez solidne mieszczanskie kregi liberalno-konserwatywne, ktore nie choruja na socjalistyczna nostalgie, a od peerelowskich instytucji uciekaly jak aniol od piekielnej smoly. (Uff, tego zdania sam bym nie wymyslil, pokornie przepisalem i palce mnie pieka.) Spektakle wywoluja zywe dyskusje przy pelnej sali. (Autorka wspomina przy okazji Jana Peszka z monodramem Boguslawa Schaeffera <<Scenariusz dla nieistniejacego, lecz mozliwego aktora instrumentalnego>>, co zdziwilo mnie nieco, gdyz na rozne czynnosci mialem ochote po obejrzeniu tego grzaskiego dziela, np. na rzucanie czyms, ale nie na dyskusje, mimo, ze to z Krakowa). Co ja z tego wiem? Faktem jest, ze berlinski Instytut wydaje sie miec program, ambicje, mozliwosci, a najwazniejsze: |duze| haslo: |Europa!| Jest to bardzo spojna postawa, charakteryzujaca zreszta wiekszosc tzw. postepowych Niemcow. Historyczne bolaczki traktujemy jako material do uprzejmych dyskusji. Interesujemy sie caloscia, od Dubrownika po Tromso. Niemiecko-francuska (ale bardziej niemiecka!) telewizja ARTE nakreca film o polskich powstaniach, a komentuje go Szczypiorski, znany w Niemczech jako jeden z *nielicznych* polskich pisarzy, ktory potrafi pisac o czasach wojny z pewna sympatia do ludzi niemieckich, ktory gloryfikuje von Stauffenberga i ktory wyslawia sie nienaganna niemczyzna. W Niemczech wpadli na pomysl nakrecenia III Symfonii Goreckiego (David Zinman i London Sinfonietta; spiewa Dawn Upshaw; genialne) i wkreceniu w to dzielo monologow Goreckiego przechadzajacego sie po Treblince. Dzieje sie to -- z perspektywy zachodnich przedmiesc Paryza -- dlatego, bo Niemcy maja kompleks tej Europy, ktora ma ciagle watpliwosci! Pojedziemy nieco na poludnie i teza, ze Berlin jest "trzecia stolica" wywola wzruszenie ramionami. Wiec trzeba naciskac, pokazywac sukcesy, promieniowac. Niemcy bardzo powaznie traktuja programy wymian studenckich, <<Erasmusa>>, kursy cywilizacji francuskiej i rzymskiej, ucza sie rosyjskiego. Pani Paciarelli sie wiec dostosowala do tego stylu i slusznie. Polska kultura w Niemczech ma szanse tylko jesli udowodni, ze jest absolutnie niezalezna od jakichkolwiek centrow politycznych i ze jest *nowa*. Tu Jaselkami nikogo nie zawojujemy. A tymczasem Bohdan Michalski ze Sztokholmu otwarcie stwierdza, ze nie ma mowy o zadnej niezaleznosci, ze promowanie kultury nalezy traktowac jako instrument polskiej polityki zagranicznej. Cytuje pozytywne (wg. niego) przyklady akcji globalnych, np. "Dni Austrii" z balem w operze, kuchnia wiedenska, targami i wystawami. Pan Michalski, ktory nb. jest nastepca Tomasza Jastruna na tym stanowisku, chce sie sprzedawac. Jedna trzecia jego wypowiedzi zajmuje przedruk listu szwedzkiej pisarki, Rity Tornborg, ktora docenia Polske, jako kraj, w ktorym wytwarza sie kulture traktowana jako produkt eksportowy. Pani Tornborg pisze dalej, ze w stanie glebokiego duchowego kryzysu, w jakim znajduje sie Europa, Polska, ktora wkracza w okres nowej konsupcji i Szwecja, ktora juz marzy o odrobinie ducha, moga sobie wzajemnie wiele dac. I tyle. Bo ja wiem? Czy Muminki Tove Jansson trzeba koniecznie sprzedawac ze sledziami na slodko, a Lutoslawskiego dokraszac piernikami torunskimi? Zreszta niech bedzie, zgoda z ta ekonomia. Jest to metoda, ktora czesto dziala. Ale laczyc to z polityka? W jakim sensie, jak uniknac natychmiast grozby upartyjnienia naszych placowek kulturowych? Malo nam juz tego bylo? Wyglada, ze p. Michalski reprezentuje te sama postawe, co Jastrun: dyrektor polskiej placowki winien byc przede wszystkim managerem i ma traktowac kulture jako towar, ktory moze torowac droge ekspansji gospodarczej, oraz pomagac w realizowaniu celow politycznych, np. integracji europejskiej. To tez konsekwentna polityka. I zakoncze to omowienie dosc nierealnym marzeniem, zeby udalo sie w ten sposob na dluzsza mete uniknac skorumpowania tak dzialajacej placowki, zeby udalo sie przekonac do wspolpracy powaznych tworcow, ktorzy nie lubia byc traktowani jedynie jako przyneta. P. Michalski wspomina o rozmowie z organizatorem seminarium dla szwedzkich biznesmanow, ktorym zafundowano Teatr Osmego Dnia, co bardzo wiele im dalo, bo dzieki teatrowi zrozumieli "polska dusze". Pan Michalski wyraza pewna rezerwe wobec tej historyjki. Ja powiem brutalnie, uwazam, ze jest to niepowazna blaga. Ale brzmi ladnie. Tryptyk konczy Rafal Wisniewski z Budapesztu. Zaczyna od wymienienia trudnosci, nie tylko finansowych, ale zwiazanych przede wszystkim z faktem, ze bratankowie nas nie znaja! Od lat karmieni byli propaganda, jak nie strajki i chaos, to mizeria i kolejki, jak nie antysemityzm i nacjonalizm, to agresywny katolicyzm. Ponoc jeszcze w 1993 dzwoniono do Instytutu pytajac sie, czy jadac do Polski trzeba brac ze soba zywnosc. Pan Wisniewski zauwaza, ze na Wegrzech Instytutu nie wespra ani lobby gospodarcze, ani instytucje polonijne. Sytuacja tu jest wrecz dramatycznie odmienna niz w Niemczech, czy USA! Placowka stara sie wiec inicjowac akcje, ktorych sama nie finansuje: pokazy polskich filmow w telewizji, pomoc informacyjna podczas festiwali, informacje o przekladach, pomoc w publikowaniu ksiazek o nas itp. P. Wisniewski denerwuje sie, ze na Festiwalu Unii Tetrow Europejskich w Budapeszcie polskiego teatru zabraklo. Placowka zabiega o kontakty wsrod wegierskiej elity. Dzieki niej Peter Eszterhazy napisal tekst o Brunonie Schulzu, co byc moze spowoduje wegierska edycje prozy tego autora. Dobrze organizowac spotkania i z polska elita zycia publicznego, z Ewa Letowska, czy Leszkiem Balcerowiczem. Autor zauwaza dodatkowo trudnosci zwiazane z niespojnoscia preferencji roznych pokolen; starsi przyjaciele Polski oczekuja od nas wiernosci romantycznemu dziedzictwu, a mlodziez i inteligencja na odwrot. Wegry sa krajem bardzo zlaicyzowanym, religijne podteksty polskiej kultury nie sa, albo sa zle odbierane i to dotyczy takze niektorych filmow Kieslowskiego. Wszelki "wschodnioeuropejski mistycyzm" dziala jak czerwona plachta na byka, i zadne, pewnie zreszta niezwykle ciekawe, spotkania z Tischnerem, czy Kloczowskim, tego nie zmienia. Jaselka u nich tez nie przejda. Artykul jest krotki. Autor pewnie nie chcial zreszta dolewac oliwy do ognia, ale ja to zrobie, dalej to juz komentarz. Wegrzy nas nie za bardzo lubia. Uwazaja sie za najbardziej zachodni z krajow bylej Europy Wschodniej, ba, jako kraj *jedyny naprawde* zachodni. Nie sa obciazeni slowianskim jezykiem, uwazaja, ze zasluguja na odmienne traktowanie przez Europe Zachodnia niz Czesi, czy Polacy. Uwazaja, ze Polacy za duzo gadaja o swych biznesach, o tym, ze to Solidarnosc i Polska rozlozyly komunizm, a teraz, ze mamy najdojrzalsza gospodarke kapitalistyczna. Traktuja nas jako swych groznych konkurentow do Europy. Czesi zreszta tez. Spojrzmy jak kuleje inicjatywa "pieciokata", czy "szesciokata". "Sprzedawanie" polskiej kultury w bylych demoludach jest wiec podwojnie utrudnione. Raz, ze same te kraje sa na dorobku (a raczej na kuracji regeneracyjnej), i finansowo nam nie pomoga; dwa, ze miedzy nami panuja zadraznienia, czasami wyjatkowo nieprzyjemne. Nacjonalizmy wszelkiej masci budza sie wszedzie, Wegry nie sa wyjatkiem, zwlaszcza, ze ich granice sa o wiele niespokojniejsze niz nasze, a problem mniejszosci narodowych nie jest banalny. Grac mozna w tych krajach na kilka sposobow. Traktowac kulture jako towar, sprzedawac, kupowac, bez zadnego moralnego zaangazowania, jak proponuje manager ze Szwecji. Mozna tez -- troche w "berlinskim" stylu -- propagowac uniwersalnosc kultury europejskiej, podkreslac fakt, ze stanowimy jedna wielka rodzine duchowa itp. Nie mam pojecia, jaki winien byc profil Instytutow Polskich w Europie, nie jest to moja branza. Mozna jednak zwrocic uwage na jeden oczywisty aspekt zagadnienia. Wszyscy cytowani autorzy stwierdzaja, ze w krajach, w ktorych pracuja, Polska stracila na egzotyce, ze uwaza sie ja za kraj dosc jeszcze swiezy jesli chodzi o stosunek do biezacej rzeczywistosci, ale w miare *normalny*. Wiec moze wypadaloby zyczyc nam samym, zebysmy w koncu zaczeli siebie traktowac normalnie. Zeby nie idealizowac polskich inicjatyw kulturowych, tylko traktowac polskie placowki jako normalne miejsca pracy, gdzie utrzymuja sie lepsi, a gorsi odpadaja. Zeby przestac o tym bez przerwy gadac, jak o sznurku do snopowiazalek i zeby zdac sobie sprawe, ze kulture tak jak nauke mozna zagadac i zapolitykowac na smierc i doprowadzic wiekszosc liczacych sie talentow do emigracji. Takze talentow organizacyjnych. _________________________________________________________________________ <<Tygodnik Powszechny>>, 28.08.1994, wpisal Z. Pasek Sharon Weinberger NA TEMAT ANTYNOSTALGII ====================== Pierwszy raz uslyszalam o Polsce, gdy mialam piec lat. Siedzialam pomiedzy doroslymi w synagodze i pamietam, iz nagle zaczeli oni mowic w nieznanym mi jezyku. Dowiedzialam sie potem od matki, iz jezykiem tym byl jidysz. Moja matka powiedziala mi tez, o czym starsi rozmawiali w synagodze. Dyskutowali o rodzinie zamordowanej w Polsce i nie chcieli, by mlodziez byla swiadkiem tej rozmowy. Tak wiec Polska objawila mi sie jako temat, o ktorym nie mozna rozmawiac. Moj dziadek i moja babcia urodzili sie w Polsce, ale opuscili ja przed II wojna swiatowa. Wszyscy ich krewni, ktorzy tu pozostali, oraz ich przyjaciele, zostali zamordowani podczas Holocaustu. Jeszcze trzy lata temu moja wiedza o Polsce, oprocz informacji o pochodzeniu mojej rodziny, ograniczala sie do nazw: Auschwitz, Treblinka i Sobibor. Pamiec o przeszlosci w kulturze, w ktorej wyrastalam, nie byla jedynie czescia mojej tozsamosci, ona ja calkowicie wypelniala i okreslala. Holocaust nie byl fragmentem naszej historii, byl jej najwazniejszym -- powiem wiecej -- jedynym rozdzialem. Ostatni sukces <<Listy Schindlera>> zmusza mnie do rozpoznania dwoch roznych skladnikow mojej tozsamosci: amerykanskiej Zydowki o polskich korzeniach i studentki polskiego jezyka i polskiej kultury. Czym jest przeszlosc, pamiec historii? Mysle, ze nie istnieje ona jako fakt obiektywny, jest ona raczej funkcja wspolczesnej kultury i politycznej sytuacji. Kazde pokolenie, poprzez sposob w jaki prezentuje przeszlosc, kreuje wlasna kulture. Wartosci interpretacyjne przeszlosci, do ktorych jestesmy przywiazani, okreslaja rowniez ksztalt naszej przyszlosci. Mysle, ze w przypadku amerykanskich Zydow historia Holocaustu nieszczesliwie zmienia sens naszej kultury. Zapominamy, iz nasi przodkowie zyli w Polsce od osmiuset lat, stworzyli tu bogata kulture, literature. Myslimy tak, jakby nasza wlasna historia zaczela sie od Holocaustu i jednoczesnie skonczyla sie wraz z ta tragedia. Dorastalam z pamiecia o Holocauscie. Nazwy obozow koncentracyjnych, liczby zamordowanych, zaglada calej spolecznosci -- wszystko to tworzylo moja kulturowa tozsamosc. Chociaz moja rodzina nie byla gleboko religijna, to dla moich rodzicow bylo szalenie wazne, bym identyfikowala sie z judaizmem. Uczeszczalam zatem co niedziele do zydowskiej szkoly i przez piec lat jezdzilam na letnie obozy z dziecmi zydowskimi. Przez te piec lat uczylam sie tego, co znaczy byc "Zydowka". Kazdego wieczoru inscenizowalismy na obozie sceny zwiazane z historia przesladowania Zydow. Nasza mlodziezowa grupa przeistaczala sie w pasazerow izraelskiego samolotu porwanego przez arabskich terrorystow, w mieszkancow miasteczka zagrozonych pogromem, a czasami nasz letni oboz przemienial sie w oboz koncentracyjny. Nie rozumialam wcale co znaczy byc "Zydowka" poza byciem ofiara, byciem przesladowana. My zaczynalismy nienawidzic Niemcow, bo oni wymordowali Zydow podczas Holocaustu, nienawidzic Arabow, gdyz zabijali Zydow w Izraelu i nienawidzic Rosjan, poniewaz oni ciagle jeszcze przesladuja Zydow. Ta lekcja mowila nam, ze wszedzie, gdzie Zydzi sa mniejszoscia, sa przesladowani, a ratunek lezy w Izraelu. Po pieciu latach tych obozow mialam dosc i spieralam sie z ojcem probujac mu wyjasnic, iz wyjazdy te w zaden sposob nie pomagaja mi zrozumiec mojej tozsamosci. W koncu ojciec zgodzil sie ze mna i zaproponowal, bym w nastepnym roku zamiast na letni oboz pojechala do jego przyjaciol w Izraelu. Pobyt w panstwie zydowskim z pewnoscia -- tak uwazal -- pomoze mi poznac kulture zydowska. Tak wiec pojechalam do Izraela, mialam czternascie lat i jedynym moim zamierzeniem bylo spedzenie lata na plazy, nad morzem i opalanie sie. Zamieszkalam u przyjaciol ojca, ktorzy juz na poczatku mojego pobytu udzielili mi kilku nauk. Przede wszystkim nie powinnam rozmawiac z Arabami, gdyz moge zostac ugodzona nozem w plecy. Zgadzalo sie to z moja wiedza wyniesiona z letnich obozow. Uczono mnie przeciez, ze wszyscy Arabowie nienawidza Zydow. Szybko odkrylam, ze wcale nie jest trudno uniknac spotkania z Arabami, chociaz zyje ich w Izraelu ponad milion. W przewazajacej czesci kontakty miedzy spolecznoscia zydowska a arabska sa ograniczone, zyja one w odrebych enklawach, mimo bardzo bliskiego sasiedztwa. Niemniej, jednego dnia spacerujac ulicami Jerozolimy, ujrzalam palestynskiego chlopca rzucajacego kamien w strone izraelskich zolnierzy (nie jest to niecodzienny widok w Izraelu). Dwoch z nich pobieglo za chlopcem i zaczeli go bic. Ja stalam..., patrzylam... i nie moglam sie ruszyc. Nawet nie myslalam, co moglabym zrobic. Zawsze uczono mnie, ze Zydzi sa ofiarami, nie myslalam nigdy, ze sa zdolni bic innych ludzi. Wrocilam do Stanow, moim rodzicom powiedzialam tylko, ze juz nigdy nie chcialabym wrocic ani do Izraela, ani do synagogi. W istocie rzeczy probowalam odciac siebie od wszystkich zwiazkow z judaizmem. Czulam sie, jakby wszystko we mnie umarlo. Moja kultura byla przedstawiana mi zawsze jako wielkie cierpienie, nieustanna "ofiara", ale ja zrozumialam, ze zadna kultura nie jest wolna od brutalnosci, ze kazda mozna oskarzyc o przemoc. Kiedy skonczylam siedemnascie lat, rozpoczelam studia w college'u w Baltimore. Studiowalam nauki polityczne i tzw. East European Studies -- kierunek bardzo popularny w zwiazku z politycznymi zmianami dokonujacymi sie w tej czesci Europy. Na ostatnim roku studiow przygotowalam z pomoca mojego profesora projekt badawczy na temat stosunkow polsko-niemieckich i otrzymalam stypendium na pobyt w Polsce. Kiedy powiedzialam moim rodzicom, ze wyjezdzam do Polski, oboje wydawali sie byc gleboko urazeni i zszokowani. "Dlaczego Polska?" -- pytal moj ojciec. "Dlaczego chcesz zajmowac sie krajem, ktory nie ma nic wspolnego z nasza kultura?" Gdy pakowalam swoje bagaze, on udzielal mi lekcji o antysemickim nastawieniu religii katolickiej. "Nie mow nikomu, ze jestes Zydowka, to nie jest bezpieczne" -- tymi slowy zegnala mnie matka. I rzeczywiscie nikomu nie mowilam, ze jestem Zydowka. Nie wiem, czy dlatego, ze sie balam, czy dlatego, iz nie uwazalam, aby to bylo wazne. Zgadzalam sie z opinia ojca o braku jakichkolwiek zwiazkow kultury polskiej z zydowska. Byl to zreszta jeden z powodow mojego przyjazdu wlasnie do tego kraju. Podczas dwoch krotkich podrozy do Polski nigdy nie myslalam o sobie jako o Zydowce i takze nie pojechalam zobaczyc zadnego obozu koncentracyjnego. Tak bylo az do mojego przyjazdu ostatniego lata, kiedy wrocilam do Polski, aby podczas wakacji studiowac jezyk polski. Wtedy to dopiero powiedzialam swojej przyjaciolce, iz jestem Zydowka. Spytala mnie "Gdzie urodzili sie Twoi dziadkowie?". "W Polsce" -- odpowiedzialam -- i wtedy uslyszalam "W takim razie oni musieli byc Polakami". I chociaz moze sie to wydawac naiwne, nigdy nie myslalam, ze moze istniec jakis zwiazek miedzy tymi faktami. Z wszystkich lat mojej "zydowskiej edukacji" nie moge sobie przypomniec najmniejszej wzmianki o Polsce mowiacej o czyms innym, niz jedynie o miejscu, gdzie zlokalizowane byly hanbiace obozy koncentracyjne. Kilka dni przed opuszczeniem Polski pierwszy raz pojechalam do Auschwitz. Zwiedzilam wystawe, ktora nie pokazala mi niczego, o czym nie wiedzialabym juz wczesniej. Ale przechodzac kolo tysiecy walizek po pomordowanych Zydach, na jednej z nich odczytalam nazwisko mojej wlasnej rodziny. I pierwszy raz zaczelam zastanawiac sie nad tym wszystkim, czego bylam uczona. Zaczelam rowniez watpic w moja zdolnosc czy pragnienie odciecia siebie od historii i zydowskiej kultury. Opuscilam Polske i tym razem nie wiedzialam, czy chce tu jeszcze wrocic. Po raz pierwszy rozmawialam teraz z moja babcia o Polsce. Bylam zdumiona, iz potrafi rozmawiac po polsku. Zaczela opisywac swoje zycie w przedwojennej polskiej wiosce. Opisywala kraj, mowila o jego kulturze, literaturze i religii. Jednak na moje pytanie, dlaczego mi nigdy tego nie opowiadala, wzruszyla ramionami i powiedziala: "To nie ma teraz najmniejszego znaczenia, zycie, ktore znalam, skonczylo sie raz na zawsze", dodala tez: "Polska jest dla mnie teraz jednym wielkim cmentarzem". Zaczelam goraczkowo czytac, co inni Zydzi z Polski pisali o Polsce i ich wlasnej tozsamosci. Dostrzeglam, ze moja babcia nie byla odosobniona w swoich opiniach. Zydzi z Polski stoja przed nierozwiazywalnym dla nich dylematem. Z jednej strony czuja, iz Polska jest czescia ich tozsamosci i kultury nie dajacej sie oddzielic od judaizmu, ale tez nie moga oddzielic tej tozsamosci od unicestwienia zydowskiego zycia w tym regionie. Ten problem jest bardzo widoczny w pisarstwie Isaaca Bashevisa Singera, I chocaz jego ksiazki opisuja rozne aspekty zydowskiego zycia i zydowskiej kultury w Polsce, nigdy nie potrafil wrocic do kraju, ktory uwaza za swoj dom. Co wiecej, nigdzie juz nie odnalazl elementow tej zydowskiej kultury, ktora rozwijala sie w Polsce. Ani w Stanach Zjednoczonych, ani w Izraelu. Chcialabym wiedziec, co doradzic generacji moich dziadkow, jak przezwyciezyc to poczucie calkowitego zniszczenia swojej kultury i smierci rodzimego jezyka? Dla ich generacji pamiec jest doswiadczeniem. Dla moich rowiesnikow mysl o przeszlosci staje sie czescia naszej kultury. Jest to jednak pamiec jednostronna. Z pewnoscia nie moge mowic w imieniu mojej generacji, ale moje wlasne doswiadczenie powiada mi, ze Holocaust stal sie zarowno symbolem, jak i obsesja zydowskiej kultury. Tragedia ta jest prezentowana jako kwintesencja naszej historii uzasadniajaca i usprawiedliwiajaca istnienie panstwa Izrael. Niestety, sluzy tez marginalizacji kultury Zydow europejskich. Jestem pewna, ze przecietnemu amerykanskiemu Zydowi latwiej przyjdzie nazwac trzy obozy koncentracyjne w Polsce, niz wymienic trzech zydowsko-polskich pisarzy. Kiedy zima ubieglego roku podejmowalam decyzje, by powrocic do Polski i studiowac tu w letnim semestrze, mialam wiele watpliwosci. To nie bylo latwe. Podczas moich poprzednich przyjazdow bylam Amerykanka studiujaca cos kompletnie nieznanego i obcego. Tym razem, poprzez przyjazd decydowalam o uznaniu pogladu, ktory stal w calkowitej sprzecznosci z moja edukacja. W rzeczywistosci uznawalam, ze polska kultura jest czescia mojej kultury, a nie czyms zupelnie obcym. Usilowalam wiec dopowiedziec na pytanie, ktore zadawalam sobie zarowno w Stanach Zjednoczonych, jak i w Polsce: "Dlaczego studiuje polski jezyk i polska kulture?" Odpowiedz nie jest do konca jasna dla mnie i teraz, gdy wyjezdzam juz z powrotem do Stanow Zjednoczonych. Na swoj sposob zatoczylam pelne kolo, zaczelam uczyc sie jezyka polskiego, gdyz wierzylam, ze ten kraj nie ma nic wspolnego z judaizmem, ale odkrylam, ze studia w Polsce pomogly mi zrozumiec i odczuc moja przynaleznosc do kultury zydowskiej. I jesli chce wierzyc, ze na moja kulture nie sklada sie tylko cierpienie i nienawisc, to wiem, iz potrzebuje cos wiedziec takze o polskiej kulturze. Holocaust jest z pewnoscia bardzo wazna czescia zydowskiego losu, ale przeciez zydowska obecnosc w Polsce siega ponad osmiuset lat. Nie chce oczywiscie marginalizowac znaczenia studiow nad Holocaustem, chcialabym raczej optowac wsrod mojego pokolenia za zdobywaniem wiedzy o zyciu Zydow w Polsce przed II wojna swiatowa. I na koniec, kiedy czytam i ogladam tak wielka obfitosc pamietnikow, dziel literatury i filmow o Holocauscie, to mam ciagle jedna watpliwosc. Nie jestem pewna, jak i dlaczego powinnam jedynie utozsamiac sie z szescioma milionami zamordowanych Zydow, a nie czuc wiezi z milionami zabitych Polakow, Rosjan i niezliczonymi innymi ofiarami. Wiem teraz, iz kazdy narod i kazda religia moze stac zarowno po stronie ofiar, jak i po stronie przesladujacych. Spotkalam zarowno Zydow, jak i Polakow, ktorzy byli rasistami. I nie wierze, iz mozna powiedziec o jakiejkolwiek kulturze, iz ma sklonnosci do nienawisci. Boje sie jednak tego, ze pamiec moze posluzyc do znieksztalcenia historii i ozywienia wzajemnych uprzedzen. -------------------------------- Sharon Weinberger urodzila sie w 1972 roku w San Francisco. W ramach ostatniego semestru swych studiow przebywala w Instytucie Polonijnym UJ, uczac sie jezyka polskiego i poznajac polska kulture. Od przyszlego roku akademickiego zamierza podjac studia doktoranckie na Columbia University w Nowym Jorku. Tytul artykulu jest wziety z wiersza Henryka Grynberga. _________________________________________________________________________ Mniej wiecej wtedy, gdy Tadeusz Gierymski pisal tutaj swoja relacje z ech prasowych dotyczacych Solomona Morela, na niektorych elektronicznych listach dyskusyjnych temat ten pojawil sie rowniez. Jest to temat ciezki, przykry i budzacy namietnosci. J.K_uk Lucjan Feldman (ianf@eleet.mimuw.edu.pl) O SOLOMONIE MORELU INACZEJ ========================== Adam M. Kornfeld napisal niedawno do listy dyskusyjnej Poland-L, ze udzial Zydow w UB czy, szerzej, w aparacie ucisku pierwszych lat Polski Ludowej dotychczas nie doczekal sie glebszego opracowania i niewatpliwie jest tez niedostatecznie uznawany (czy "przyznawany sie do") w kregach zydowskich. Jak widzimy na przykladzie Solomona Morela, b. komendanta obozu (koncentracyjnego?) dla wysiedlanych Niemcow w Swietochlowicach kolo Katowic w 1945 roku, (<<Spojrzenia>> 112) oskarzanego o znecanie sie i mordowanie wiezniow, fakt bycia Zydem nie jest bynajmniej zadnym gwarantem praworzadnosci... "Zydzi nie sa aniolami" jak zreszta mowila Adina Blady Szwajger, lekarka w getcie warszawskim, pozniej uczestniczka powstania 1944 (cytat z <<Po Kole>> Anki Grupinskiej; ALFA, Warszawa 1991). Tematyka okrucienstw nowej wladzy ludowej nad bylymi wrogami (prawdziwymi czy domniemanymi) nie ma prawa byc tabu. Bo nic nie usprawiedliwia zezwierzecenia sie, obojetnie od stopnia usankcjonowania tego zjawiska przez czynniki wyzsze, wladze, prawodawstwo czy tez samo spoleczenstwo (jak np. bylo podczas Komuny Paryskiej). Zastanawiajace jest jednak, ze dyskusje Polakow na ten temat, przynajmniej te latwe do zaobserwowania na listach dyskusyjnych, zwykle zaczynaja sie i koncza wyliczanka oprawcow o zydowskich nazwiskach; gdyby budowac swoj poglad w oparciu wylacznie o te wzmianki nalezaloby uznac, ze UB pierwszych lat PRLu skladalo sie tylko z krwiozerczych Niepolakow-Zydow-Bolszewikow. Ewentualnie -- gwoli wymogom rownouprawnienia kobiet -- takowych obojga plci (Luna Brystygierowa!). I kropka. Pomijajac inne wasnie polsko-zydowskie mysle zreszta, ze wlasnie fakt tak ogolnego stawiania znaku rownosci pomiedzy UB a Zydami przez samoindoktrynujaca sie czesc polskiej opinii publicznej, jest jedna z przyczyn, ktore stoja na przeszkodzie uznania tej problematyki za istotna przez miarodajne centra zydowskie. Jesli przyjac by teze prawicy, ze Polska Ludowa -- ustroj PKWN i pozniejszego PZPR -- byla obcym przeszczepem, to logicznie rzecz biorac oskarzenia o wspoludzial w utrwalaniu tego systemu kierowane pod adresem jego pionkow winny tyczyc, obarczac jakis reprezentatywny przekroj tego aparatu, nie zas tylko jego czlonkow o -- wedle "polsko-polskiej" racji stanu -- genetycznie podlym pochodzeniu. Wiemy jednak, ze wladza ludowa zdobywana byla i utrwalana rekami nie jakichs obcych, a swoich -- chloporobotnikow o takim samym slowianskim rodowodzie jak u ich politycznych przeciwnikow. Sami swoi. No i zrozumiale jest, ze z braku lepszych kadr nowa, niezbyt jeszcze pewna siebie wladza uzywala takich kadr, jakie staly do jej dyspozycji. Kazda niedemokratyczna wladza tak by robila, bo taka jest natura przymusu. Oczywiscie, powolywanie sie na logike w sytuacji gdzie posunieciem racjonalnym (opozycji / spoleczenstwa / endecji -- niepotrzebne skreslic) jest mitologizacja stosunkow etnicznych i polityki narodowosciowej II Rzeczpospolitej, po wojnie imaginowanej jako Twierdza Demokracji i Praworzadnosci, byloby naiwnoscia z mojej strony. Fakt udzialu Zydow -- tautologia jest nazywanie ich polskimi -- w aparacie ucisku pierwszej dwunastolatki PRLu jest bezsporny, tak jak bezspornym winno byc uznanie, ze ich liczba i mitycznie pojeta krwiozerczosc nie stoi w zadnej proporcji co do stanu faktycznego. Nie pomniejsza to oczywiscie, i nie usprawiedliwia w zadnym wypadku ich winy wzgledem wlasnego narodu. Ale nie widze tez powodu, by dzialalnosc zydowskich ubekow wolno bylo demonizowac, a obecnosc "sarmackich" (czy "czystokrwistych") ich kolegow przemilczac i bagatelizowac. Ciekawe, ilu czytelnikow <<Spojrzen>>, tak jak ja wychowanych i indoktrynowanych w PRLu (indoktrynowanych nie tylko odgornie przez wladze, ale tez karmionych papka endecko-bogoojczyzniana oddolnie przez otoczenie), mogloby od reki wymienic nazwiska UBekow Polakow--Polakow, tez odpowiednio zasluzonych dla sprawy Polski Ludowej. Ciekawe, ile znalazloby sie takich nazwisk. Sam znam tylko te zydowskie. W oparciu o calosc mej wiedzy o powyzszej problematyce sklaniam sie ku teorii, ze utyskiwanie nad udzialem Zydow -- w aparacie ucisku pierwszej dwunastolatki PRLu, jesli nie w ogole -- jest przede wszystkim argumentem zastepczym, metoda samoobrony poszczegolnych jednostek przed ciezkimi do strawienia skutkami konfrontacji ze swiadomoscia, ze to (moze) jednak Polacy Polakom zgotowali ten los zwany PRLem. Los, co w czterdziesci lat pozniej okazal sie byc pustym fantem. _________________________________________________________________________ Jurek Krzystek 19 LAT MINELO... ================ Od Konkursu Chopinowskiego w 1975 roku i od wygranej Krystiana Zimermana, wowczas 18-latka i najmlodszego laureata w historii tego konkursu. Kariera Zimermana jako pianisty wystartowala wowczas jak rakieta. Sledzilem ja przez pierwsze 3 lata, pozniej sie z jego wystepami rozmijalem; pozostawaly nagrania -- coraz lepsze, coraz bardziej prestizowe, obdarzane nagrodami (wiadomosc z ostatniej chwili: <<New York Times>> z 6 stycznia doniosl o zdobyciu przez Zimermana dorocznej nagrody Grammy za nagranie zeszytu I i II Preludiow Debussy'ego.) 19 listopada ubieglego roku nasze szlaki sie znowu przeciely, a stalo sie to w Avery Fisher Hall w Lincoln Center (Nowy Jork). Zimerman gral Koncert Fortepianowy G-dur Maurycego Ravela, a towarzyszyla mu orkiestra New York Philharmonic pod batuta Franza Welser-Mosta. Kilka slow o samym utworze. Ravel, Francuz, niezaleznie od komponowania znany byl rowniez jako pianista. W roku 1927 mial w planie odbycie podrozy po USA i potrzebowal utworu, ktorym moglby sie wykazac przed publicznoscia amerykanska. Utwor ten jednak nie powstal, a przynajmniej nie powstal na czas. Tym niemniej w Koncercie G-dur, ktory stal sie efektem koncowym pomyslu, ukonczonym juz po powrocie z Ameryki, przynajmniej w pierwszej czesci wyraznie slychac styl George'a Gershwina. Zadziwiajaca to kombinacja ze stylistyka impresjonizmu muzycznego, ktorego Ravel, obok Debussy'ego byl glownym propagatorem, a jednak jedno dalo sie znakomicie pogodzic z drugim. Koncert Ravela nie jest utworem explicite wirtuozerskim, choc pianista musi w nim bardzo solidnie sie napracowac. Caly czas musi wspolbrzmiec z orkiestra, czasem jakby pozostajac w jej cieniu i dodajac jej kolorytu. Tym wieksze dzieki Zimermanowi, ze sie zgodzil na taki program zamiast bardziej rutynowego, typu I Koncertu b-moll Czajkowskiego czy, powiedzmy, ktoregos z dwu koncertow Chopina. I w ogole warto docenic fakt, ze pianista ten stal sie uznanym wykonawca repertuaru uniwersalnego, swiatowego, nie ograniczajac sie (i nie bedac ograniczanym przez agencje koncertowe) do utworow kompozytorow polsko-slowianskich z Chopinem na czele. W koncercie Ravela czulo sie nienaruszalna pewnosc pianistyki, brak jakichkolwiek zwatpien czy zawahan, a rownoczesnie wielka wrazliwosc muzyczna, szczegolnie przy wspomnianej ograniczonej roli fortepianu jako instrumentu solistycznego w tym utworze. Sam Zimerman dojrzal nie tylko jako pianista. Na okazalej brodzie widac siwe pasemka, co swiadczy, ze nie tylko niektorych redaktorow <<Spojrzen>> dotyka rozdzka czasu. Przejdzmy jednak moze do pozostalych czesci omawianego koncertu. Rozpoczal sie on III Symfonia estonskiego kompozytora Arvo Parta. Nazwisko to jest nieodmiennie kojarzone z polskim tworca, Henrykiem Goreckim, obaj bowiem reprezentuja podobny styl muzyczny, okreslany nazwa <<minimalizmu>>. Podobnie jak Gorecki swoja III Symfonia, osiagnal Part olbrzymi sukces na calym swiecie pozno w swojej karierze kompozytorskiej. Sam Part mowi o wlasnej symfonii, ze jest (cytat za programem z koncertu): ...developed in a "tintinnabuli" style, a musical mandala of repeating figures with links to Western minimalists such as Philip Glass. Nizej podpisanemu, ktory deklaruje sie jako sluchacz dosc sceptyczny wobec muzyki wspolczesnej, symfonia Parta przywolywala przede wszystkim nastroj muzyki sredniowiecznej, zwiazkow z ktora sie kompozytor wcale nie wypiera, wrecz przeciwnie. Choc wole oryginalna, nieprzetrawiona stara muzyke, symfonii tej sluchalem bez przykrosci dla uszu. Przydaloby sie zapewne kilka nastepnych przesluchan, zeby wyrobic sobie wyrazniejszy poglad. Druga czesc omawianego wieczoru wypelnila IV Symfonia B-dur op. 60 Ludwiga van Beethovena. Zdecydowanie najbardziej zaniedbana symfonia tego kompozytora, zarowno przez sluchaczy, jak i przez dyrygentow, choc w ostatnich latach ci ostatni jak gdyby nadrabiaja przeszle bledy. Skad to zaniedbanie? IV Symfonia miala "pecha" powstac pomiedzy Symfonia nr 3, Eroika, prawdopodobnie najlepsza symfonia Beethovena, a Symfonia nr 5, symfonia prawdopodobnie najbardziej popularna. Pozostala zas w skromnych wymiarach i srodkach stylistycznych, daleko bardziej przypominajacych symfonie Haydna, niz <<Eroike>>. Dlaczego tak sie stalo, trudno powiedziec, prawdopodobnie kompozytor po skomponowaniu rewolucyjnej <<Eroiki>>, a rownolegle komponujac rownie rewolucyjna <<Piata>> potrzebowal relaksu i oddechu, wracajac do bezpiecznej przystani klasycyzmu. W kazdym razie <<Czwarta>>, choc nie arcydzielo gatunku, jest utworem calkowicie niewartym zapomnienia, w jakie popadla wkrotce po skomponowaniu. Co wiecej, jako utwor na wskros klasycystyczny, jest dobrym testem dla dyrygenta i orkiestry. Test ten niewatliwie zarowno slawni Filharmonicy Nowojorscy jak i goscinnie dyrygujacy nimi Franz Welser-Most przeszli dobrze, choc sam poczatek koncertu (symfonia Parta) dowiodla, ze "syndrom zimnych palcow", o ktorym bylo w poprzedniej mojej recenzji muzycznej, potrafi sie udzielic rowniez i orkiestrze, a nie tylko soliscie. A to trabki nie mogly sie zgrac z obojami, a to oboje zsynchronizowac z klarnetami. Nazwisko Welsera-Mosta radze zapamietac -- jest to wschodzaca gwiazda dyrygentury; w wieku lat 30 objal dyrekcje London Philharmonic Orchestra, a obecnie, w wieku lat 34 ja porzuca. Sadzac po recenzowanym koncercie, to o niego beda sie ubiegac orkiestry, a nie odwrotnie. Symfonia Beethovena w wykonaniu dosc duzego zespolu (ok. 65 muzykow na estradzie) wywolala taka refleksje: Dzwiek wydobywajacy sie z estrady byl aksamitny, pelny i bardzo piekny. Tym niemniej wielu szczegolow sie nie slyszalo, albo slyszalo sie je tylko w tego powodu, ze dla sluchajacego bylo to n-te wykonanie tej symfonii, wiec zdolal ja juz niezle poznac. Przypuszczam, ze ktos nieznajacy jej nie uslyszalby tyle. Rownoczesnie symfonie Beethovena sa w tej chwili w standardowym repertuarze orkiestr wykonujacych muzyke na oryginalnych instrumentach w oryginalnym, czyli na ogol zmniejszonym o polowe skladzie. Rezultatem tego jest niemal automatyczna klarownosc tekstu, pozwalajaca na uslyszenie wielu watkow muzycznych zagubionych podczas wykonania przez orkiestre wielka rozmiarami i uzywajaca instrumentow wspolczesnych. Cena za to placona jest zawarta w uzyskiwanym dzwieku -- w wielu wypadkach dyskusyjnym, a czasami zwyczajnie brzydkim. W zimie ma sie pojawic w Nowym Jorku kilka znanych zespolow grajacych na instrumentach oryginalnych, wsrod nich slynna juz <<Orkiestra XVIII Wieku>> z jej zalozycielem i szefem, Franzem Bruggenem. Nie odmowie sobie doswiadczenia posluchania w ich wykonaniu <<Piatej>> Beethovena. Moze sie wowczas rozstrzygnie, co jest wazniejsze -- piekno dzwieku orkiestry, czy klarownosc muzyki. Najpewniej jednak rozstrzygniecia nie bedzie, bo jedno i drugie jest istotne, a idealem jest kompromis. Kto go osiagnie? _______________________________________________________________________ Wlodzimierz Holsztynski (wlod@blkbox.com) BAJKA O MATEMATYCE I ALGORYTMACH NIE Z TEGO SWIATA ================================================== a moze z tego? Pewne ogromne i szybko rozwijajace sie panstwo napotkalo na powazny problem technologiczny. A bylo to tak. Za stolem prezydialnym mialo za rok usiasc dwunastu wspanialych ludzi. Moralnosc polityczna kraju tez sie rozwijala. Wiec dwa tysiace rownie wspanialych ludzi, ktorzy mieli siedziec w wielkiej sali na nieco tylko mniej wspanialych krzeslach, miala wybrac sposrod prezydium komisje etyczna. Kazdy glosujacy mial dostac kartke z dwunastoma nazwiskami ludzi z prezydium i przy kazdym nazwisku postawic znaczek + lub -. Kto dostanie 90% glosow (tj. 1800 lub wiecej), ten wejdzie do komisji. Moze nikt nie wejdzie? A moze wszyscy, cala dwunastka? Wszystko mozliwe. A od wyniku zalezaly ogromnie wazne sprawy ogromnego tego kraju, a na kazda mozliwosc planowano miec plan. Dlatego niezmiernie waznym bylo, zeby w trzy miesiace dostac odpowiedz na zasadnicze pytanie: ile jest mozliwych komisji? Jasno widzimy, dlaczego dobrze poinformowany minister informacji, znany z wiedzy, madrosci i kontaktow, zaoferowal kontrakt prezydentowi firmy "Supercompute", ktora od dawna przodowala w biznesie w panstwie za oceanem, ktore juz nie musialo sie szybko rozwijac. Prezydentowi "Supercompute" az zablysly rozbiegane oczka jego duszy, gdy uslyszal, jak wspaniale bedzie wynagradzany od samego poczatku projektu. Staral sie tez nie myslec o dziwnie szarym wyrazie oczu ministra, gdy ten wspomnial o odpowiedzialnosci wiazacej sie z przyjeciem projektu. W wielkim, rozwijajacym sie szybko kraju ministra, odpowiedzialnosc traktowano bardzo serio. Zamiast tracic czas na myslenie o odpowiedzialnosci, Bob (bo tak sie nazywal prezydent firmy "Supercompute") wezwal swojego czolowego i zaufanego programiste, ktoremu na imie bylo John. John pojal szefa w locie. Powiedzial, ze fachowo nazwie te wyborcze karteczki listami. Powiedzial John: Bob, mamy baze danych zlozona z dwoch tysiecy list, z ktorych kazda ma dwanascie zer i jedynek (te zera i jedynki to taki fachowy odpowiednik znaczkow + i -). Tak wiec nasz superkomputer bedzie symulowal wszystkie mozliwe glosowania. Najpierw glosowanie, w ktorym na wszystkich karteczkach sa same minusy. Potem takie, ze jest dokladnie jeden plus, potem, ze dwa. I tak dalej, az wreszcie nasz superkomputer dojdzie do ostatniego symulowanego glosowania, w ktorym wszyscy wyborcy umieszcza na kartkach same plusy. Kazde (symulowane) glosowanie da nam w wyniku jedna mozliwa komisje etyczna. Jezeli identyczna komisja wystapila w wyniku wczesniejszych symulowanych wyborow, to ja tym razem pominiemy. A jezeli jest to nowa komisja, to dodamy ja do rachunku, i jeszcze mozemy ja zamiescic w naszej bazie danych. W ten sposob wyliczymy, ile moze byc roznych komisji, a nawet bedziemy je wszystkie miec na dysku, w bazie danych. Bob, czy za te ekstra baze mozemy dostac ekstra wynagrodzenie? Hm, nie sadze, odrzekl Bob, ale pomysl jest bardzo dobry. Tylko, czy na pewno dostaniesz liczbe wszystkich mozliwych roznych komisji etycznych? -- O, tak, to proste. Te kartki, to sa w komputerze listy... -- Widze, widze -- przerwal Bob Johnowi -- chodzmy na obiad, tam dokonczymy rozmowe. Bowiem w kraju, ktory sie nie musi rozwijac, gdy ludzie chca sie napic, to od razu zamawiaja caly obiad, nawet o poznej godzinie. Tak wiec John pisal swoj program wraz z mala armia programistow i w rekordowym, nieslychanie krotkim czasie, bo juz po miesiacu, puscil go na superkomputerze. Program nie tylko, ze szedl, ale latal, i tylko slychac bylo gladki superszum skrzydel elektroniki na najwyzszym swiatowym poziomie. Postep postepowal oszalamiajacy. A Bob i John, zapracowani, co wieczor spotykali sie na obiad o poznej porze. Po dalszych dwoch miesiacach liczby mozliwych komisji etycznych... ani sladu! Minister informacji rozwijajacego sie ogromnego kraju zaprosil wiec Boba na obiad, a John tego wieczora musial za swoj samotny obiad zaplacic z wlasnej kieszeni i bylo mu smutno tak samemu jesc. No to troche tez pil. Spodziewal sie John jak najgorszych wiadomosci. Tymczasem minister informacji przy suto zastawionym stole przedstawil Boba jeszcze jednej osobie, zaznaczajac, ze trzeci biesiadnik ma olbrzymie zaslugi dla ich olbrzymiego kraju i nawet tez jest ministrem, ministrem od innych spraw, wewnetrznych. Bob oczywiscie wyrazil podziw dla tak wspanialego biesiadnika, bo Bob choc prosty, to jednak wyksztalcony BS i maniery polityczne byly mu nieobce. Wspaniale jedzenie klocilo sie z przewodem pokarmowym Boba, jednak usmiech nie opuszczal jego milej twarzy. Tymczasem minister informacji poinformowal Boba o tradycyjnej cierpliwosci, jaka wyroznia sie jego ogromny kraj. Wytlumaczyl, ze cierpliwosc jest konieczna, bowiem, gdy sie wyczerpie, to nastepuje... Tu minister spraw wewnetrznych pokiwal glowa z pelnym zrozumieniem, a nagla szarosc jego oczu przewyzszyla szarosc oczu ministra informacji. Ale to byl tylko moment. Bob otrzymal dalsze trzy miesiace na dokonczenie projektu i jeszcze wspanialsze wynagrodzenie. Superkomputer liczyl przez nastepne trzy miesiace, az iskry lecialy z elektronicznego motoru. I nic. Bob i John nie najlepiej sypiali przez ostatnie noce. Po dawnemu chodzili wieczorem na obiady, ale rozmowy im sie nie kleily. Wreszcie Bob nie mogl wytrzymac przesladujacych go w wyobrazni olbrzymich, szarych ministerskich oczu i w przeddzien terminu zadzwonil do matematyka George'a. Zapytal George'a co slychac, po czym rozmawiali dlugo i wylewnie. George troche sie nawet zdziwil, ale ze to nie on placil za rozmowe, to czemu nie -- tyle ciekawych rzeczy mial do opowiedzenia Bobowi, przeciez od dawna nie rozmawiali. W krajach, ktore nie musza sie rozwijac, ludzie bywaja zajeci po uszy. Czasem czytaja o znajomych w nekrologach. Z tej wielkiej serdecznosci Bob na koniec zapytal George'a, czy by nie wpadl do niego, to porozmawiaja wiecej. Zaoferowal Bob, ze oplaci koszty podrozy, w te i we w te, bo ma tez takie male pytanie. Jezeli George na nie odpowie, to jeszcze dostanie honorarium, dwadziescia dolarow, tyle akurat zostalo w budzecie, wiec on, Bob, chetnie da je staremu przyjacielowi. Wyjasnil George'owi, ze na siebie tych dwudziestu dolarow i tak nie moze wydac, bo przepisy nie pozwalaja -- wiec niech sie George o niego nie martwi, rzekl Bob. Przybyl George do rozwijajacego sie ogromnie olbrzymiego panstwa, a na lotnisku witali go Bob i John. Pojechali do hotelu, poszli do pokoju zarezerwowanego dla George'a, George wzial prysznic, i cala trojka, choc bylo jeszcze wczesnie, udala sie na obiad. Bob zastrzegl sie, ze oczywiscie problemu, o ktory im chodzi, nie rozumie, ale co rozumial, to George'owi powiedzial i przekazal glos Johnowi. George mial wrazenie, ze rozumie, ale wysluchal Johna tez. Tym razem musial sie koncentrowac, zwlaszcza, ze zostaly juz tylko kawalki steka przy kosci i trzeba bylo operowac ostrym nozem precyzyjnie, zeby odciac najsmaczniejsze kaski. Troche unosil George to jedna brew, to druga, gdy slyszal o listach i bazie danych, o dysku i szybkosci obliczen. Wreszcie, gdy uslyszal o 5 miesiacach wysilku superkomputera, zlapal George serwete, wytarl usta i nieomal ze wrzasnal: Co?! Po czym dodal, ze roznych komisji jest 4096. Bob i John popatrzyli na siebie, po czym rozmowa zeszla na tematy polityczne, osobiste, wczasowe, turystyczne, erotyczne, ogrodkowe, trawnikowe, golfowe, ... George, wyczuwajac, ze zbliza sie koniec obiadu, jako ze Bob zamawial deser i dalsze drinki, nawet zapytal, po co go wezwali, ale Bob tylko machnal reka, ze o biznesie beda mowic jutro, gdy George sie wyspi i wypocznie. Jeszcze z czystej ciekawosci zapytal Bob o wyjasnienie tej liczby 4096, czy to tak z kapelusza ja wyciagnales, ha-ha? Wiec George przypomnial, ze 4096 to jest dwojka pomnozona przez siebie dwanascie razy, czyli tyle, ilu wspanialych ludzi siedzi za stolem prezydialnym. Tu John zaczal machac energicznie glowa oraz tlumaczyc Bobowi uklad dwojkowy. Bob po chwili machnal reka i znowu zwrocil sie do George'a. George kontynuowal. Powiedzial, ze sala wyborcza, chociaz wspaniala i demokratyczna, nie ma wplywu na ilosc wszystkich mozliwych komisji etycznych. Czy z sali glosowaloby dwa tysiace ludzi, czy tylko jeden, to wszytko jedno. Ze chodzi o ilosc podzbiorow zbioru o dwunastu elementach. Ze to wszystko. Bob i John pokiwali glowami, a John dodal, ze jego program dalby lada chwila te sama oczywiscie odpowiedz. Nawet wzial sie John za tlumaczenie, lecz tym razem George pod wplywem alkoholu przerwal mu bez pardonu: Twoj program nie da odpowiedzi do konca swiata! Skrzywil sie John. Jednak cala trojka biesiadnikow byla kulturalna, wiec spalaszowali deser, dopili drinki, Bob zaplacil plastykiem i pojechali odwiezc George'a do hotelu. W hotelu, zeby potem o tym nie myslec, Bob dal George'owi czek na dwadziescia dolarow oraz dostal od Georga podpis pod zapotrzebowaniem, czyli takim papierkiem, ktory po angielsku nazywa sie "invoice": <<Za oddana przysluge w domenie super wyliczen moje wynagrodzenie za cztery godziny pracy wynosi dwadziescia dolarow oraz moje koszty wlasne przejazdu, powrotu itd. wynosza cztery tysiace dolarow -- w sumie cztery tysiace i dwadziescia dolarow; podpis: George.>> Prawie tyle, co ta liczba komisji, 4096, ucieszyl sie George, a Bob i John smieli sie jeszcze radosniej. Wyspij sie -- powiedzial Bob -- bo z rana zadzwonie, dam ci pol godziny, i wezme cie na sniadanie. Nastepnego dnia Bob, John i George opracowali raport na temat ilosci komisji. George dziwil sie, po co pisac caly raport, i przy tym wspominac superkomputery, ale rozumial, ze Bob zna sie na biznesie, wiec sie nie upieral. Zapytal o prawdziwy techniczny problem, dla ktorego zostal wezwany, a Bob odpowiedzial, zeby na razie sobie odpoczal po podrozy, rozejrzal po miescie -- tu nie maja w zoltych kartkach listy lokali rozrywkowych, ale w hotelowej recepcji ci powiedza. Bierz wszedzie kwity, z taksowek tez (bardzo tu sa tanie), a ja Ci to oplace. Zyc, nie umierac, pomyslal George. Wiec znowu odwiezli George'a do hotelu, po czym Bob i John udali sie do ministerstwa informacji. John czekal wygodnie na korytarzu, a Bob wytlumaczyl ministrowi, ze roznych komisji jest 4096. Nasi naukowcy to sprawdza, powiedzial minister informacji. W tym momencie ocknal sie minister spraw wewnetrznych i dodal, ze u nich w kraju maja i cierpliwosc i odpowiedzialnosc, wiec zwraca sie jednak do prezydenta firmy Supercompute o pewna odpowiedzialnosc. Bob zbladl nieco i poprosil o wyjasnienie. Minister spraw wewnetrznych wyjasnil, ze sytuacja wyglada dobrze, wiec pelna odpowiedzialnosc nie jest konieczna. Jednak nastapilo opoznienie trzymiesieczne i czesciowa odpowiedzialnosc musi zajsc. Rozumiem, rzekl Bob, wychylil glowe na korytarz i zapytal Johna o numer pokoju George'a. Znam George'a -- powiedzial Bob ministrom -- on na pewno nie wybral sie na miasto, tylko czas traci, lezac na lozku i myslac nie wiadomo o czym. ________________________________________________________________________ Michal Babilas LIST DO REDAKCJI OD REDAKCJI ============================ Szanowny Zecerze Dyzurny, Kilka uwag pomieszczonych na marginesie mojego (eeech, autoreklama) tekstu o reklamie (Spojrzenia 109) spowodowalo dosyc ciekawa wymiane opinii w mojej prywatnej grupie dyskusyjnej ("wieczorowi odcedzacze psow"). Pisze bowiem J.K_uk, ze reklama z Mariola przekroczyla pewien Rubikon: "Mariola przeskoczyla przepis stanowiacy, ze w prasie nie wolno reklamowac alkoholu". I jest to w zasadzie prawda, ale nie do konca. Jeden z moich "odzwierzecych" znajomych jest z zawodu czyms w rodzaju adwokata i byl laskaw naswietlic nam nieco formalno-prawne aspekty reklam alkoholu. Pozwalam sobie podzielic sie z Panstwem uzyskana wiedza, majac przy tym nadzieje, ze za duzo nie poprzekrecam. Otoz wiec poemat o Marioli w swietle obowiazujacych regulacji jest wierszykiem niewinnym. W mysl wykladni prawa, aby dana reklama byla reklama alkoholu, musi byc w niej explicite mowa o alkoholu. "Oczy piwne" natomiast sa powszechnie uzywanym zwrotem frazeologicznym i jako takie polskiej Temidzie sie z chlaniem nie kojarza. Okocim z kolei jest nazwa producenta, a nie produktu, a zadne prawo nie zakazuje podmiotom gospodarczym informowania spoleczenstwa o swoim istnieniu. Ergo, rece precz od Marioli, choc oczywicie wszystko to wielce pokretne, a intrerpretacja gietka. Byly juz precedensy. Czas jaki temu Browar Elblaski (czy, jak to teraz mowia, Elbrewery) strzelal w publicznosc duzymi kolorowymi reklamami gazetowymi, w ktorych cos dlugonogiego i wielce od dolu udekoltowanego nioslo pare piw w siatce. Pod tym pisalo "Chlopaki to lubia". Przycisniety do muru browar tlumaczyl sie, ze to co jest reklamowane to nie piwo wcale, ale nowy (?) wynalazek pod tytulem <<sixpack>>, wiec nie ma sie o co awanturowac. Logika tej argumentacji powalila mnie z nog bezzwlocznie: wiadomym jest przeciez powszechnie, ze w <<sixpackach>> nosi sie mleko ze sklepu albo mocz do analizy, a spirytualia to bardzo, ale to bardzo marginalne zastosowanie tego ustrojstwa. Browar Gdanski poszedl swego czasu jeszcze dalej do przodu. Obrazek byl taki: scenografia jak z filmu "Kopernik" (obserwatorium astronomiczne), facet w chalacie popatruje w jakas lunete. Dolem tekst "Wszechswiat cieszy -- Heweliusz". A dopiero po wnikliwej analizie mozna spostrzec, ze gdzies tam z boku, na jakims zydlu, stoi sobie butelka piwa (wlasnie Heweliusza). I juz sie wszyscy bardzo cieszyli, ze tak sie browar ladnie sam na strzal wystawil, bo sprawa wygladala ewidentnie. Ale okazalo sie po raz kolejny, ze kabura za sliska. Linia obrony wygladala nastepujaco: butelka piwa nie jest "dominanta graficzna" reklamy, wrecz przeciwnie, jest raczej schowana, a kto przy zdrowych zmyslach reklamowalby cos, czego nie mozna od razu dostrzec. Z kolei nazwa "Heweliusz" nie jest tym czym jest (czyli marka piwa) lecz nazwiskiem znanego gdanskiego astronoma, na co zreszta jednoznacznie wskazuje caly <<entourage>> (w postaci teleskopow, astrolabiow i innych tego typu utensyliow). I znow ortodoksyjni purysci wyszli na durni. <<Every dog has its day>>, czy tez, jak mawial tow. Stalin, slonce zaswieci w koncu i na naszej ulicy. Znany jest bowiem jeden jedyny przypadek uwienczonego sukcesem postepowania karno-administracyjnego przeciwko gazecie, ktora opublikowala reklame piwa. <<Gazeta Wyborcza>> zmuszona zostala do zaplacenia olbrzymiej grzywny (5 milionow zlotych, czyli okolo 200$) za umieszczczenie reklamy w postaci: tekst ("Wszystko mi mowi, ze mnie ktos pokochal") plus kapsel z napisem Zywiec. Trzeba bylo kapsel osobno (od oranzady) i Zywiec osobno (miasteczko w poludniowej Polsce) -- widzicie jaki jestem juz madry. Strach blady padl na media i agencje reklamowe -- widmo plajty zajrzalo wielu redaktorom naczelnym w oczy. Wszyscy czekali z zapartym tchem czy sie "Wyborcza" po takim ciosie finansowym pozbiera. Jakos sie pozbierala. I wlasnie dlatego teraz jest tak jak jest -- niepisane zawieszenie broni. Czyli: reklamy piwa sie ukazuja, ale takie, z ktorych mozna by sie jakos wytlumaczyc ("I am a Jew but I can explain it" -- Woody Allen), a zadne komitety przeciwalkoholowe sie nie chca wyglupiac i "doniesien o przestepstwie" nie skladaja. A swoja droga piwo jest bardzo szkodliwe. Zle wplywa na potencje. A bylo to tak: az do jakiegos VIII wieku ne. warzono piwo z samego jeczmienia, bez dodatku chmielu. I to sie chyba nawet jeszcze piwem nie nazywalo. I zostaloby tak do dzis, gdyby nie potrzeba, ktora jest, jesli nie matka, to przynajmniej akuszerka, wynalazkow. Pewien opat jednego z licznych w owym czasie klasztorow borykal sie z problemem drazliwym a -- doslownie i w przenosni -- nabrzmialym. Braciszkowie bowiem miast dumac o zbawieniu, oddawac sie medytacjom lubo innym zboznym czynnosciom nic jeno o uciechach cielesnych rozmyslali. Ba, zebyz tylko rozmyslali, ale i rozprawiac i rozprawiczac zaczeli. Ruja i porubstwo mierzily wielce opata (ach, czemuz Historia kaze nam pamietac o Herostratach przeroznych, a nazwiska tak wielkich wynalazcow mgla niepamieci okrywa?). Gdy konfratrzy grzeszyli, on myslal. Myslal i eksperymentowal. Mieszal rozne roznosci do jedzenia i picia. A to melise, a to miete, a to krwawnik. Nareszcie znalazl chmiel (<<Humulus lupulus L.>>). Byl tylko jeszcze jeden maly problem. Wywar z szyszek chmielu jest tak gorzki, ze w stanie czystym pic go nie sposob. W przyplywie geniuszu opat wlal to do piwa (i w ten sposob wynalazl "piwo prawdziwe"). Nagle okazalo sie, ze goryczka chmielu cudownie komponuje sie z jeczmiennym napojem, tak cudownie, ze po jakims czasie nikt juz nie pamietal, ze kiedys mozna bylo bez. A braciszkowie grzeszyc przestali, dawne grzechy przykladnie odpokutowali, zywoty dalej wzorowo wiedli i zbawienia niezawodnie dostapili. A lupulina (wlasnie to, co szyszki chmielowe zawieraja) dziala skutecznie do dzis. Prosze chociazby przyjrzec sie przyrostowi naturalnemu w Niemczech. Gdyby nie Turcy, Polacy i inni Auslanderzy toby nam jedno duze panstwo srodkowoeuropejskie wymarlo gdzies tak w polowie ubieglej dekady (aktualny przyklad -- pazdziernikowe wydanie niemieckojezycznego <<Playboya>> cytuje wyniki ankiety: ponad polowa elektoratu CDU zajmuje sie seksem rzadziej niz raz w miesiacu; wyborcy SPD niewiele czesciej, jurni sa tylko Zieloni i postkomunisci -- ciekawym skadinad jak to wyglada w Polsce w podziale na partie). Tak wiec, wracajac do naszych baranow, "chlopaki to lubia", owszem, sek w tym, ze nie zawsze moga. To, co wowczas pozostaje, to "cieszyc sie wszechswiatem". Ucieszony, Michal Babilas ------------------------------------------------------------ Trzy krople alkoholika dyzurnego. Wlasnie o to mi chodzilo, o ominiecie przepisu przy pomocy wygibasow literackich. Zal, tu nic takiego nie robia... Pisze to z Normandii, krainy cydru, gdzie piwo lekcewaza, chyba, ze im wstyd, iz prowincjusze, wiec konsumpcja jest w miare stala. Ale trzeba wczuc sie w dusze typowego (a wiec z definicji eleganckiego) przedstawiciela kraju, w ktorym akcentuje sie wszystko na ostatnia sylabe. Po kiego diabla pijac jakies byleco, czego nie da sie tezauryzowac, w piwnicy trzymac latami, co kilka miesiecy butelki glaskac i cieszyc sie, ze wartosc skarbu rosnie? Dlaczego sie interesowac produktem, ktorego nie da sie wolno saczyc z krysztalowego kieliszka z mlaskaniem i przewracaniem galek ocznych, i w dodatku ktorego nazwy nie da sie (albo nie oplaca sie) chronic drakonskim prawem, bo tez i nikomu nie oplaca sie tej nazwy krasc? Teraz ja opowiem historyjke. Taki jeden projektant mody, Yves Saint-Laurent, wylansowal swoje nowe perfumy. Butelka miala ksztalt odwroconego korka od szampana, opleciona sugestywnie zlotym drucikiem i blaszka, a perfumy zwaly sie "Champagne". Tak na poczatku sie wydawalo. I Zwiazek Obroncow Patrymonium Narodowego, a konkretnie Zarejestrowanych Producentow Szampana z Szampanii wytoczyl przykladowy proces Saint-Laurentowi. Prasa szalala, dzwony na trwoge bily, producenci szampana wiece urzadzali, marsze protestacyjne, itp. Publicznie podarto jakas kreakcje tekstylna Saint-Laurenta, jak, nie przymierzajac, gdzie indziej flage amerykanska. Jak mogl bezecnik naduzyc *Nazwy*?! Wszak kazdy wie, ze Szampan z Szampanii to jest Szampan, jedna ona zazula, a innej nie masz! Saint-Laurent bronil sie slabo, twierdzac, ze pod nikogo sie nie podszywal, a tylko jakis skonczony idiota sie pomyli i wypije. Nie dosc, ze idiota, to utracjusz, bo perfumy drogie. A nazwa dotyczy regionu Francji, jest na mapach i slupach. Nic nie pomoglo. Zakazali i wycofac kazali, i oglosic w prasie kazali, ze zakazali. I prasa oglosila. I juz nazajutrz wszystkie sklepy perfumeryjne we Francji zostaly doslownie oblezone przez paniusie i tych, Co Im Wiernie Sluza. Wykupili wszystko, co zostalo z tych perfum i tylko z rzadka sie dziwili, ze zapas byl ogromny, sklepy sprzedawaly to przez bite trzy dni. Cos zaczeto podejrzewac, wiec Yves Saint-Laurent udzielil wywiadu, w ktorym obwiescil o swoim glebokim smutku i stratach finansowych, a nastepnego dnia cala Francja zostala oplakatowana afiszami przedstawiajacymi owa slynna buteleczke juz ze zmieniona nazwa: "Yves Saint-Laurent" i podpisem: "To sie kiedys nazywalo inaczej, ale zakazali. Nie szkodzi. Damy beda umialy to nazwac i o to poprosic". I tyle, jeszcze tylko epilog osobisty. Zlekcewazylem sprawe, ale do czasu. Potem pojechalem na pare dni do Aten i wylatujac mialem na lotnisku troche slabo przydatnych we Francji drachm. No to... I stracilem podwojnie (a moze potrojnie). Raz, ze mnie orznieto. Dwa, ze Iwona elegancko podziekowala, ale nie uzywa, bo nie lubi. A poza tym, na lotniskach w takich krajach jak Grecja, ktora ostatnio woli akcentowac swoja odrebnosc od Europy (wg rozumienia krajow Polnocnych), i eksponuje swoj charakter poludniowo-bliskowschodni, zbyt czesto zdarza sie wciskanie naiwnym podroznym falszowanych produktow. I tak wracamy do punktu wyjscia. Na szczescie piwa falszowac sie nie da, bo po co? <<O, santa Piva di Varca...>> J. K_uk. _________________________________________________________________________ Redakcja "Spojrzen": spojrz@k-vector.chem.washington.edu oraz: spojrz@info.unicaen.fr Adresy redaktorow: karczma@info.unicaen.fr (Jurek Karczmarczuk) krzystek@k-vector.chem.washington.edu (Jurek Krzystek) Stale wspolpracuja: bielewcz@uwpg02.uwinnipeg.ca (Mirek Bielewicz) mickey@ruby.poz.edu.pl (Michal Babilas) zbigniew@engin.umich.edu (Zbigniew J. Pasek) Copyright (C) by Jurek Krzystek (1995). Copyright dotyczy wylacznie tekstow oryginalnych i jest z przyjemnoscia udzielane pod warunkiem zacytowania zrodla i uzyskania zgody autora danego tekstu. Poglady autorow tekstow niekoniecznie sa zbiezne z pogladami redakcji. Numery archiwalne dostepne przez anonymous FTP z adresu: k-vector.chem.washington.edu, IP # 128.95.172.153. Tamze wersja PostScriptowa "Spojrzen". ____________________________koniec numeru 115____________________________