______________________________________________________________________ ___ __ ___ ___ _ ___ ____ | _| _ _ _ ___ / _|| || | | || | |_ || |_ | | || || | / / | | || | | | || | | / / | _| | | || || | | _/ / | _|| | | _| || / /_ | |_ | | || || | |__/ |_| |___|| | ||_|_|____||___| |_| |_||_||_|_| |___| _______________________________________________________________________ Piatek, 10.06.1994 ISSN 1067-4020 nr 105 _______________________________________________________________________ W numerze: Branley Zeichner - Podroz w czasie przeszlym dokonanym Jerzy Remigioni - FDR i Jalta widziani na chlodno Roman Strzemiecki - Kontynent bez nadziei Misza Glenny - Pocztowka z Macedonii Jacek Arkuszewski - Przed podroza _______________________________________________________________________ Branley Zeichner <branley@vms.huji.ac.il> PODROZ W CZASIE PRZESZLYM DOKONANYM =================================== W styczniu upadlem na glowe i zapisalem sie na kurs. Kurs na przewodnikow wycieczek szkolnych do Polski. Tak, jest tu [w Izraelu - przyp. red.] taki program. Co roku okolo 10000 uczniow jedenastych i dwunastych klas moze zobaczyc z bliska Auschwitz, Sandomierz, Treblinke i Krakow. Odpowiedzialne za to jest Ministerstwo Oswiaty. W ostatnich dwoch latach wspolpracuje ono z MEN-em i w ramach tych wycieczek organizowane sa spotkania z polskimi uczniami. Celem programu jest zmniejszenie ignorancji panujacej wsrod naszej mlodziezy na temat zaglady, historii Zydow w Polsce, historii i kultury polskiej i w miare mozliwosci obiektywne wyjasnienie stosunkow polsko-zydowskich w XX w. W ramach tego kursu bylem w drugiej polowie kwietnia 10 dni w Polsce. Oto garsc wrazen. 17 kwietnia 94. Po 3,5-godzinnym locie ladujemy na Okeciu. Bardzo mily, elegancki, nowy terminal. Odprawa paszportowa i celna przebiegaja bardzo sprawnie. Dookola obstawa policyjna. Wsiadamy do autokaru i ruszamy do miasta, do hotelu. Na Ochocie rozpoznaje osiedle, ktorego fundamenty kopalem 27 lat temu w ramach studenckiego OHP. Domy jeszcze stoja. Dojezdzamy do centrum, Jerozolimskie, Marszalkowska... 25 lat temu bylem ostatni raz w Warszawie, przyjechalem wtedy z Wroclawia po izraelska wize emigracyjna. Rok temu po raz pierwszy wrocilem do Polski, ale ladowalem w Pradze i do Warszawy nie dojechalem. Dojezdzamy do Europejskiego. Pokoj nalezaloby nazwac komnata. Widac, ze byl to kiedys bardzo luksusowy hotel. Teraz zostaly mu tylko 3 gwiazdki. Po kolacji ruszamy na krotki spacer po Krakowskim Przedmiesciu. Tu duzo sie nie zmienilo. Oprowadza nas Aleks, kibucnik urodzony w Warszawie. Wyjechal z rodzicami w 1957 r., majac 10 lat. Jego hobby to historia i kultura polska. Zalewa nas swoja erudycja. Wracamy do hotelu na instruktaz przed jutrzejszym dniem. Po tym, kolo polnocy jeszcze zabieram jednego z grupy na spacer po Starowce. Nocna wloczega sprawia na nim mocne wrazenie. Jest oczarowany Rynkiem, uliczkami, a ja sie juz "wprawiam w przewodnictwie". Wracamy cali i zmeczeni... 18 kwietnia. Jedziemy do Domu Dziecka im. Korczaka na Krochmalnej. Jedna z kolezanek przygotowala ten temat i teraz nam wyklada. Skromny i zadbany budynek, otoczony ogrodem. Miesiac temu obejrzelismy <<Korczaka>> Wajdy (po projekcji zapytalem cala nasza grupe, czy odczuli jakis antysemicki odcien w filmie - odpowiedz negatywna), poza tym wiekszosc uczestnikow naszego kursu to nauczyciele, tak ze temat znany, ale byc na miejscu jest wzruszajacym przezyciem. Z Domu Dziecka jedziemy na Okopowa na zydowski cmentarz. Deszcz, zimny wiatr... Znane nazwiska. Reagujemy czesto roznie. Ja znam czesc nazwisk z historii Polski, wychowani w Izraelu znaja inne ze szkoly, religijni sposrod nas interesuja sie kwaterami cadykow i znanych rabinow. Odwiedzamy tez miejsce stracen polskich wiezniow (w latach okupacji) przy murze cmentarza. Po krotkiej przerwie - trzeba sie przebrac, nie myslelismy ze bedzie tak zimno - ruszamy wzdluz murow dawnego getta. Porownujemy dwie mapy, owczesna i aktualna. Dosyc to skomplikowane. Odbudowane ulice nie ida dokladnie tak jak kiedys, nazwy tez sa inne. Zelazna, Chlodna, Ciepla, Prosta, Leszno (teraz aleja Solidarnosci)... smiesznie jak ci Izraelczycy wymawiaja te slowa. Przechodzimy przez budynek sadow na ul. Leszno, teraz wiemy jak odbywaly sie tam kontakty miedzy gettem a strona aryjska. Wizyta w odremontowanej synagodze Nozyka i w Teatrze Zydowskim. Akurat przygotowuja tam uroczystosc w 51 rocznice powstania w getcie. Z powodu pogody rezygnujemy z parku Lazienkowskiego. Kilka osob prosi mnie o prywatny <<tour>> "Starowka by night". Wychodzimy po wieczornym podsumowaniu. 19 kwietnia. Wczesna pobudka, o 5 rano. Walizki, wymeldowanie, ladowanie bagazu, szybkie sniadanie i w droge, na poludnie. Mokotow, Wilanow. Jedziemy w gore Wisly. Pogoda nam dopisuje. Pierwszy postoj w Gorze Kalwarii. Odwiedzamy dwor cadyka. Zjawia sie passat policji.Taka obstawe bedziemy mieli we wszystkich miasteczkach. Po Hebronie nikt nie chce ryzykowac. O zyciu na dworze cadyka opowiada nam polski przewodnik mowiacy swietnie po hebrajsku, doktorant z UW. My, swieccy Zydzi, niewiele wiemy na ten temat. Pod Czerskiem przejezdzamy na prawy brzeg Wisly. Piekna wiosenna pogoda. Bociany, jaskolki, kwitnaca tarnina. Ladnie zadbane wsie, widac ze wiekszosc domow budowana w ostatnich 25 latach. Stare drewniane budynki raczej widac na zapleczu. Kazimierz Dolny. Tu ja mam oprowadzac. Jestem tu po raz pierwszy. Opowiadam o Kazimierzu Wielkim, Esterce, spichrzach, flisakach, o kolei ktora przeszla w Pulawach i przeksztalcila miasteczka w senne letnisko, o malarzach i pisarzach. Zwiedzamy stara boznice, teraz kino, i zdemolowany przez Niemcow zydowski cmentarz. Wszyscy sa oczarowani miasteczkiem. Aparaty i kamery nie przestaja pracowac. Jedziemy dalej. Kierunek Sandomierz. Miejsce po pomniku Skopenki (moi rowiesnicy pewnie pamietaja go z czytanek, chyba z V klasy). W archiwum miejskim ogladamy freski, ktore zostaly z czasow, gdy budynek byl synagoga. Stary rynek, katedra. W podziemia nie zdazylismy wejsc, byly juz zamkniete. Dalej polykamy kilometry do Lublina. Dojezdzamy pod wieczor i jak zwykle po kolacji spotykamy sie na podsumowanie dnia. 20 kwietnia. Zaczynamy od budynku LO na ulicy Lipowej 7. W 1939 powstal tu oboz jeniecki dla zolnierzy polskich, Zydow pochodzacych zza Buga. Oni byli pozniej pierwszymi budowniczymi Majdanka. Bylo ich tam okolo 3000. 1000 zginelo do 18 listopada 43 r. Okolo 400 probowalo ucieczki, 100 dotarlo do jednostek GL w okolicy, pozostali zgineli. Reszta zlikwidowana zostala 18-19 listopada 43 w akcji "Dozynki" w Majdanku, razem z 18000 Zydow z gett i obozow pracy z dystryktu lubelskiego. Zostali oni wszyscy zlikwidowani strzalami w potylice, a ciala zostaly spalone. Komory gazowe Majdanka nie wystarczaly na tak wielkie tempo. Idziemy przez miasto. Jedna z kolezanek szuka domu, w ktorym urodzila sie jej matka, przy Lubartowskiej 18. Budynek znalezlismy, ale mieszkanie jej dziadkow bylo w oficynie, ktora wyburzono dwa lata temu. Dochodzimy do Zamku. Krotki opis dziejow Lublina i opowiadanie o Zamku jako siedzibie okupanta w czasie okupacji. Zwiedzamy Starowke. Czesc domow w Rynku juz ladnie odnowiona, czesc w remoncie. Na rogu odbudowuja budynek dla centrum kultury dzieci i mlodziezy. Na rusztowaniach transparenty: "Dzieci kochaja ojcow miasta". Widac ze wybory za pasem. Jedziemy na stary cmentarz zydowski z XVII-XIX wieku na Kalinowszczyznie. W poludnie najciezsza dotad czesc podrozy - Majdanek. Po filmie o obozie i Zamku zdjetym przez operatorow wojska polskiego w lipcu 1944 - wstrzasajace kadry - przechodzimy obok bardzo ciekawego pomnika i przez brame wchodzimy do obozu. Czysto, sterylnie i mimo wszystko ciezko..., nawet teraz, po 50 latach. Wielu z nas ma lzy w oczach. Cale szczescie, ze mam zatkane od lat kanaly lzowe, skurcz w gardle nie jest widoczny na zewnatrz. Przy wyjsciu rozmawiam z milymi panami w cywilnym pasacie z antena. Pytam sie miedzy innymi, czy spodziewali sie klopotow, ochraniajac nasza grupe. Okazuje sie, ze Majdanek jest miejscem, gdzie najczesciej dochodzi do obrzucania grup izraelskich obelgami, czasami i kamieniami. Dlaczego wlasnie?! To nie jest centrum miasta, gdzie zdenerwowany przechodzien obrzuca miesem przeszkadzajacych mu turystow. Do Majdanka trzeba sie przejechac, zrobic pewien wysilek, aby moc demonstrowac przeciw nam. W autobusie, w drodze do hotelu rozwija sie dyskusja nt. "Czy antysemityzm jest powszechnym zjawiskiem w Polsce?" . Glowni dyskutanci - Aleks (pamietacie - kibucnik) i nasz przewodnik. Aleks jest optymista. On uwaza, ze antysemityzm, to wlasciwie ksenofobia i jest to marginesowe zjawisko. Orbisowiec jest innego zdania. On uwaza, ze antysemityzm jest bardzo rozprzestrzeniony, mimo iz Zydow w Polsce prawie nie ma. Nie bardzo wiem, co powiedziec. Ja do wieku 23 lat zylem na Dolnym Slasku, na ogol w otoczeniu mieszanym, z przewaga Polakow, i nie zauwazylem, zeby to bylo powszechnym pogladem. Owszem, zdarzalo sie roznie, ale raczej rzadko. Nawet w kiciu nie mialem specjalnych problemow miedzy urkami. Wiedzialem, ze w centralnej Polsce bylo inaczej, ale na ile? Mysle (i mam nadzieje, ze mam racje), ze orbisowiec myli sie bardziej niz Aleks. Dyskusja urywa sie z dojazdem do hotelu... 21 kwietnia. Opuszczamy Lublin. Dzisiaj znowu dzien miasteczek i cadykow. Pogoda sloneczna, cieplo, kolezanka dzwonila wieczorem do domu - w Izraelu <<chamsin>> (miedzy polskimi imigrantami "chamski syn") - 42 stopni C w cieniu. Jak dobrze, ze my nie tam. Pierwszy przystanek w Lezajsku. To juz wlasciwie Galicyja. Przy wjezdzie klasztor benedyktynski z organami, niestety zamkniety dla turystow - remont. Dojezdzamy do rynku. Ladny skwerek, ludzie nie bardzo sie spiesza. Przez ulice Targowa (niegdys Boznicza) idziemy pare krokow na plac targowy. Tu i owdzie jeszcze mozna zauwazyc na framugach drzwi slady mezuzy (male pudelko zawierajace cienki zwoj pergaminu z odpowiednia modlitwa, ktore Zydzi przybijaja na drzwiach i caluja przy wejsciu i wyjsciu). Na targu niewiele ludzi. Owoce, warzywa, troche drobiu, ale to nie te chlopki w dlugich spodnicach, jak pamietam... Skonczyl sie folklor. Przechodzimy na cmentarz zydowski, gdzie znajduje sie grob lezajskiego cadyka z XIX w., Elimelecha. Mnie to nic nie mowi, oprocz dzieciecej piosenki, ktora moje latorosle przyniosly z przedszkola. Ale sa Zydzi, ktorzy do dzisiaj przyjezdzaja z calego swiata na jego grob. Miejsce jest utrzymane (jak wiele innych cmentarzy zydowskich w miasteczkach) przez fundacje Nissenbauma (wielki neon kolo placu Grzybowskiego w Warszawie), ktora przeznacza na ten cel czesc dochodow z produkcji koszernej wodki. Zydzi lezajscy, podobnie jak i w innych miasteczkach, najpierw zyli w getcie, az w 1942 zostali zgladzeni w Belzcu. Inaczej bylo w Sieniawie, 15 km na wschod. Sieniawa byla za Sanem, tzn. w latach 1939-1941 pod wladza sowiecka. W 1941 czesc Zydow zostala rozstrzelana na miejscu (<<Einsatzgruppen>>), a reszta zeslana do obozow pracy w okolicy, ktore zlikwidowano pozniej. Z Sieniawy jedziemy przez Rzeszow do Lancuta. Razem z Aleksem probujemy przekonac kierownictwo, ze warto zwiedzic nowootwarte muzeum gorzelnictwa. Mamy nadzieje na jakies "probki", ale nic z tego. Z trudem jest czas na obejrzenie odrestaurowanej synagogi. Przy okazji slyszymy o wkladzie Lubomirskich w budowe synagogi i o jej ocaleniu przez Alfreda Potockiego, ostatniego pana w palacu lancuckim, ktory ogladamy tylko z zewnatrz (juz pozno, zamkniete). Mam nadzieje, ze z mlodzieza bedzie czas na zwiedzenie wozowni. Dalej, w droge. Tarnow czeka. Pomnik Witosa, Bema. Pomnik ku pamieci pierwszego transportu do Oswiecimia. W czerwcu 1940 r. wyslano z tarnowskiego wiezienia grupe wiezniow politycznych i inteligencji polskiej. Na rynku w muzeum miejskim jest wystawa judaikow zebranych przez tarnowskiego artyste - Polaka. Konie (mechaniczne) rza, czas w droge, trzeba zdazyc na kolacje w Krakowie. Po drodze nie mozna nie zauwazyc boomu budowlanego. Wszedzie buduje sie domki - wille. Podobno prosciej budowac dom etapami, niz kupic gotowe mieszkanie w miescie. Dojezdzamy do Forum. Za Wisla w zachodzacym sloncu blyszcza wieze i kopuly Krakowa. Po kolacji zwiewamy na Stare Miasto. Pelno mlodziezy, turystow, wszyscy korzystaja z cieplego wiosennego wieczoru. Idziemy na lody do MacDonalda, na Florianskiej. Dosyc pustawo, widocznie wszyscy oblegaja Pizza Hut, otworzony tydzien temu. Jest tam nawet jakis zespol. Wracamy pustymi ulicami do hotelu. 22 kwietnia. Oswiecim, a wlasciwie Auschwitz jest naszym celem dzisiaj. Wyjezdzamy wczesnie, bo o 8.00 mamy sie spotkac z kierownictwem muzeum i z grupa przewodnikow, ktorzy beda z nami wspolpracowac. W poprzednich latach bylo wiele nieporozumien miedzy obydwiema stronami. Przewodnicy izraelscy, czesto z braku czasu, czasami z zarozumialstwa, przerywali objasnienia pracownikow muzeum. Doprowadzilo to do niechetnego stosunku do naszych grup. Dzisiejsze spotkanie ma na celu unikniecie tego rodzaju problemow w przyszlosci. Mimo wczesnej pobudki spozniamy sie o pol godziny, bo nasz kierowca kolo Trzebini, zamiast na lewo, skrecil na prawo (moze z pobudek politycznych) i zauwazyl swoja pomylke dopiero w Krzeszowicach. Spotkanie odbylo sie i po oficjalnej czesci rozmowa byla rzeczowa. Padlo kilka pomyslow praktycznych. Mam nadzieje, ze z tym nie bede mial klopotow za pol roku. Po rozmowie dzielimy sie na grupy i z bardzo milymi przewodniczkami przekraczamy brame <<Arbeit macht frei>>. W archiwum kilku z naszej grupy wypelnia formularze z danymi swoich krewnych. Idziemy dalej. Przykladowy <<tour>>. Nasza przewodniczka, pani Dorota, jest swietna. Ja w Auschwitz jestem po raz trzeci. Pierwszy raz autostopem w 1964 r. po maturze. Drugi raz w zeszlym roku, w lutym. Bylem wtedy z synem przed jego pojsciem do wojska. Wtedy zrozumialem, jak malo uczy sie nasza mlodziez na temat Holocaustu i II Wojny Swiatowej w ogole. Dlatego tez postanowilem przylaczyc sie do tego projektu, mimo ze nauczycielem nigdy nie bylem. Pani Dorota wyjasnia i odpowiada na nasze pytania ladnym jezykiem angielskim. Mnie jest lzej, bo moge sobie przeczytac polskie objasnienia i jeszcze to i owo pamietam z lekcji historii w II LO w Walbrzychu, oraz z serii Tygrysa. W muzeum jest pelno mlodziezy szkolnej, sezon wycieczek w pelni. Przed wyjsciem dwoje z nas dostaje w archiwum kopie kart wiezniarskich swoich rodzicow. Ja tam nawet nie mam co szukac. Rodzina moich rodzicow zostala w wiekszosci zlikwidowana w dolach smierci w lasach Pokucia. Reszta w Belzcu, bez zbednej biurokracji. Mama w 1945 r. wrocila z Samarkandy do Kolomyi i tylko Ukrainka mieszkajaca w domu jej wujka opowiedziala co sie stalo. Z muzeum jedziemy do Birkenau. Tu oprowadza nas jedna z naszych instruktorek. Z wiezy nad brama widac panorame obozu. Olbrzymi teren, chyba 5 razy wiekszy od Auschwitz I. Idziemy wzdluz rampy. Instruktorka czyta fragment wspomnien slowackiego Zyda, ktory to przeszedl i ktory pozniej przy pomocy podziemia obozowego uciekl i przemycil stamtad na zachod zdjecia. Zwiedzamy blok 13 - dzieciecy, w ktorym zachowaly sie rysunki scienne. Czesc blokow odremontowana, z nowymi dachami, czesc czeka na fundusze. Mam nadzieje, ze sie znajda. Pewnie niemale sumy sa potrzebne na utrzymanie takiego kombinatu. Przechodzimy obok ruin krematoriow II i III, skladamy kwiaty pod monumentalnym pomnikiem. Stad widac wielkie krzyze i gwiazdy Dawida w lesie - postawione zostaly przez harcerzy, dla upamietnienia. Jeszcze dwa krematoria i szczatki "Kanady". Koniec. Mam nadzieje, ze gdy wroce z uczniami, bede zajety nimi i nie dostane skurczu w gardle. Branley Zeichner Dokonczenie w nastepnym numerze. ________________________________________________________________________ Jerzy Remigioni <jurek@vaxph.mpi-stuttgart.mpg.de> FDR I JALTA WIDZIANI NA CHLODNO =============================== *Jezeli zapytac sie Polaka, z czym mu/jej kojarzy sie Franklin Delano Roosevelt (dalej w skrocie: FDR), odpowiedz najpewniej bedzie brzmiala: z Jalta. A z czym sie kojarzy Jalta? Ze zdrada.* Rownoczesnie opinia o FDR Zachodu, a szczegolnie jego rodakow jest czesto inna, a czasem krancowo inna: jest on uwazany za wielkiego polityka, meza stanu. Skad bierze sie taka rozbieznosc ocen? Trafila w moje rece niedawno nowa ksiazka autora o nazwisku Amos Perlmutter pt. <<FDR and Stalin. A Not So Grand Alliance>> (Columbia, MO and London: University of Missouri Press, 1993). Autor od razu w tytule zaznacza, ze bedzie to ksiazka "rewizjonistyczna" jesli chodzi o ocene FDR. Wyjasnia wiec nam na poczatku, ze pozytywna, albo nawet entuzjastyczna ocena FDR, popularna w USA, jest efektem tego, ze nikt go nigdy nie podliczyl za polityke zagraniczna. Jest on tam glownie autorem <<New Dealu>>, programu gospodarczego, ktory wyciagnal Ameryke, a takze caly swiat, z najglebszej recesji w nowozytnej historii. Jezeli wspominana jest polityka zagraniczna, to w zasadzie jedynie w kontekscie roli Naczelnego Wodza sil zbrojnych, ktora to role FDR sprawowal z urzedu. Nawet wowczas nie poddaje sie jednak tej roli krytycznemu spojrzeniu, a zadowala sie faktem, ze koalicja, ktorej jednym z przywodcow byl FDR, wygrala w spektakularny i jednoznaczny sposob wojne. FDR jako przywodca Koalicji Perlmutter juz na wtepie podwaza te opinie. Pisze on, ze choc koalicja USA z Rosja Sowiecka byla koniecznoscia chwili, to koalicja koalicji nierowna. Koalicja z ZSRR w wykonaniu FDR byla w duzej mierze oparta na niezrozumieniu jej podstaw i w zadnej mierze nie zasluguje na nadana jej nazwe: <<Grand Alliance>>. Stad tytul ksiazki. Pisze autor na str. XIV Wstepu: "This book will analyze FDR's final strategic choice, his failure either to harness Stalin or to fulfill the Atlantic Charter principles in postwar Europe. This is a story of a president who continuously appeased Stalin (...). FDR's failure to deter the rise of a Russian-Soviet empire more vast than any known since the emergence of Russia in the ninth century is examined (...). Roosevelts' <<not so grand alliance>> with Stalin, an alliance that ulimately resulted in abandonment of the larger victory for democracy, provides a new perspective from which to view the president whose flaws have too often been overlooked or excused. This not-so-grand alliance cost Eastern and Central Europe independence, and committed America to nearly half century of cold war." Pisze rowniez dalej Perlmutter, ze celem jego dziela jest udowodnienie, iz FDR, "... the most powerful leader of the three - U.S., USSR, Great Britain - failed to take political advantage of the enormous U.S. economic, military, and atomic superiority. Mainly because of the outdated Wilsonian ideals and personal arrogance and parochialism, FDR failed to realize or understand that the world after the war would not see an end of imperialism - only to the Western type. Stalin had already conceived of the Soviet Empire and used FDR's parochialism to advance Soviet imperial interests in eastern Europe. Rather than neutralizing Stalin, blocking his plans and curtailing his aspirations, FDR put all his weight on Churchill and the British Empire, which was already in the process of decline. Roosevelt preferred the partnership of the cunning, machinating, and ruthless Stalin over that of the imperialist but devotedly democratic Churchill, a leader of one of the world's greatest democracies." FDR jako dyplomata Prosze zwrocic uwage na slowo: <<parochialism>>, ktore przetlumaczyc mozna chyba na: zasciankowosc. Nie jest to cecha nieznana amerykanskiej polityce zagranicznej, ktora bardzo rzadko prowadza zawodowi dyplomaci, ale za Roosevelta miala ona dodatkowy smaczek. FDR byl powszechnie uwazany za wyjatkowo "szczwanego lisa" w dziedzinie polityki. Spryt jego objawial sie najlepiej w zakulisowych manipulacjach, intrygach, darze przekonywania, oraz w niewatpliwym czarze osobistym i byl nadzwyczaj przydatny na amerykanskiej scenie politycznej. Nie przypadkiem w koncu FDR wygral cztery kolejne wybory prezydenckie. Rzecz w tym, ze wierzyl on rowniez swiecie, ze te same przymioty zapewnia mu rowne powodzenie w rozmowach ze Stalinem. Wedlug niektorych przekazow przed wyruszeniem do Teheranu w 1942 roku przechwalal sie, ze "omota Wujaszka Joe wokol jednego palca". Pozytywna rola FDR w przystapieniu USA do wojny z Niemcami i jego osobista rola w ostatecznym zwyciestwie nie ulega kwestii i nie podwaza jej i Perlmutter. Ale oto, co autor ma do powiedzenia na temat strategicznej koncepcji tej wojny: "President Roosevelt brought to the war America's immense economic energy together with the considerable naivete about the implications of the task involved. He had a single purpose: to win the war. But he had no grand strategy to that effort." Wygranie wojny bylo wiec celem samym w sobie, a przyjeta w tym celu koncepcja byla *bezwarunkowa kapitulacja* panstw Osi. Czy strategia ta byla sluszna? Perlmutter argumentuje, ze niekoniecznie. Koncepcja ta nie przyspieszyla biegu wojny, prawdopodobnie odwrotnie - opoznila jej koniec. Rownoczesnie dogadanie sie przynajmniej z Niemcami bylo prawdopodobnie jedyna wersja wydarzen, wedlug ktorej Europa srodkowo-Wschodnia nie zostalaby okupowana przez ZSRR. Perlmutter nie probuje jednak spekulowac, jak wygladalaby sytuacja tej czesci Europy w wypadku, jesli Hitler zostalby odsuniety od wladzy przez swych generalow, a ci doszliby do porozumienia z Amerykanami i Brytyjczykami. Jest charakterystyczne, ze motywem przewodnim wzajemnego stosunku FDR i Stalina byla wzajemna obawa, ze druga strona wlasnie porozumie sie z przeciwnikiem na wlasna reke. Precedensy byly - chocby Pokoj Brzeski z 1918 roku. Rzecz w tym, ze FDR zupelnie nie rozumial ideologicznego charakteru wojny niemiecko-sowieckiej i ze po zlamaniu umowy Ribbentrop/Molotow nie bylo juz szans na separatystyczny pokoj sowiecko-niemiecki. Byla to wojna na smierc i zycie. Obawy Amerykanow byly wiec zupelnie bez pokrycia, a to one wlasnie pchaly FDR do ciaglych koncesji na rzecz Stalina, do ustepowania mu niemal na kazdym kroku. Stalin mial juz wieksze powody do obaw, jako ze wojna angielsko-niemiecka, czy amerykansko-niemiecka nie mialy charakteru ideologicznego, co wiecej - pewne tajne kontakty mialy miejsce, n.p. miedzy Allanem Dullesem a Himmlerem. Ale Stalin mial o tyle lepszy wywiad i o tyle lepsze rozeznanie w polityce, ze dobrze wiedzial, iz kontakty te do nikad nie doprowadza. Czy Polska zostala zdradzona? Pisze Perlmutter: "Roosevelt's eventual failure with Stalin was not that he <<gave away>> Poland and the Baltic states, as critics from the right have argued. It was that his goals were unattainable, because they rested on a fundamental misunderstanding of Stalin and the Soviet system, and on Roosevelt's almost mythical faith in his personal power to persuade". A jednak w pewnym sensie o "zdradzie" mozna mowic. Nie w bezposrednim kontekscie, bo USA nie byly gwarantem polskich granic czy ustroju. Zdrada popelniona zostala wobec postanowien Karty Atlantyckiej. Ten wczesny dokument, z sierpnia 1941, a wiec jeszcze sprzed przystapienia USA do wojny, gwarantowal wszystkim panstwom bioracym w niej udzial suwerennosc. Stopniowo jednak z postanowien tej Karty FDR zaczal sie wycofywac, gdy oczywistym sie stalo, ze ZSRR nie zamierza ich dotrzymywac. Za wycofanie sie to *nigdy* nie zazadal zadnej ceny! Poniewaz celem naczelnym bylo utrzymanie sojuszu, wiec niewygodne problemy, typu granic Polski byly systematycznie przez Roosevelta "zamiatane pod dywanik", przekazywane do rozstrzygniecia samym Rosjanom. Jedynie Churchill probowal, w dyskusyjny zreszta sposob, stawiac te problemy na agendzie; majac jednak przeciw sobie zgodna koalicje FDR-Stalin, nie byl w stanie niczego przeforsowac. Ludzie prezydenta Cecha charakterystyczna dzialalnosci politycznej Roosevelta bylo omijanie tradycyjnych narzedzi i kanalow prowadzenia polityki. Dotyczylo to wpierw polityki wewnetrznej i przynioslo pewne pozytywne wyniki, dzieki ominieciu ustabilizowanej waszyngtonskiej biurokracji. Metoda ta jednak miala te wade, ze w szybkim tempie prowadzila do powstania koterii, grupy ludzi, ktorych jedyna wyrozniajaca cecha byla bezgraniczna lojalnosc i uleglosc wobec szefa. Ludzie potrafiacy powiedziec "nie" byli odsuwani na boczny tor, a czesto i usuwani z otoczenia prezydenta. Szczegolnie jaskrawie objawilo sie to w przypadku polityki zagranicznej. FDR odsunal na boczny tor zawodowych dyplomatow z Departamentu Stanu i oparl sie calkowicie na grupie takich <<yes men>>, ktorzy dobrani byli w sposob dosc przypadkowy i o polityce zagranicznej nie mieli zielonego pojecia. W pierwszych latach prezydentury ambasadorem w ZSRR byl William Bullitt, sympatyk komunizmu, ktory mimo to pod koniec swej kadencji wyjezdzal stamtad jako nieprzejednany antykomunista. Zostal jednak przez FDR odstawiony na boczny tor, a na miejsce jego prezydent mianowal Josepha E. Daviesa. Zgodnie z opinia wielu historykow, trudno bylo o wieksza katastrofe dyplomatyczna. Davies przez cala kadencje dowodzil swej skrajnej niekompetencji poprzez calkowite niezrozumienie kraju, w ktorym byl ambasadorem. Znane sa jego wyjasnienia Procesow Moskiewskich (1937), w ktorych nie skapil slow uznania dla Stalina, za sprawne rozprawienie sie z "wrogami rewolucji". Po 1941 roku Davies byl jednym z glownym proponentow <<bezwarunkowej>> pomocy Lend-Lease dla ZSRR. Sprzeciwial sie jakimkolwiek probom laczenia tej pomocy z warunkami politycznymi. Do konca wojny USA wysylaly olbrzymie ilosci sprzetu wojskowego i materialow, z ktorych Sowieci nie zamierzali w zadnym stopniu sie rozliczac, a nawet sprawozdawac, w jakim celu sa one wykorzystywane. Jakby tego bylo malo, czolowym aystentem Daviesa zostal niejaki pulkownik Philip Faymonville. Calkowity dyletant, niekompetentny w swych poczynaniach, skompromitowany w armii amerykanskiej, wespol z Daviesem stanowil moskiewski trzon ekipy FDR, ktory opieral sie niemal wylacznie na tej dwojce, ignorujac calkowicie reszte ambasady i jej personelu. W Waszyngtonie z kolei dzialal Harry Hopkins, glowny architekt i proponent Lend-Lease'u i rowniez zagorzaly zwolennik bezwarunkowosci dostarczanej pomocy. Dodatkowo zas nienawidzacy Churchilla, ktoremu staral sie zaszkodzic przy kazdej okazji. Stosunkowo lepsza opinie ma Perlmutter o Averellu Harrimanie, ktory w roku 1943 zastapil Daviesa jako ambasadora w Moskwie, a ktory, jak pisze Perlmutter, stosunkowo szybko "przejrzal na oczy". Z ta opinia kloci sie inna, wedlug ktorej Harriman byl tak gorliwy w wypelnianiu wszelkich zyczen Stalina, ze to on osobiscie (a nie Rosjanie!) wystapil pierwszy z projektem powolania odpowiednika pozniejszego Rzadu Lubelskiego. Jalta Jak pisze Perlmutter, slowo to stalo sie symbolem i jako takie obfituje w nieporozumienia. Perlmutter uwaza, ze znaczenie konferencji jaltanskiej bylo duzo mniejsze niz poprzedzajacej ja o ponad rok konferencji w Teheranie. Wiecej nawet, zasadnicze znaczenie Jalty polega na *rozpadzie* "Wielkiego Sojuszu" raczej niz na czym innym. Nie przeszkadza to, ze na konferencji tej zapadly doniosle decyzje. Jak zwykle, Stalin dostawal w zasadzie to, czego zadal. "The incorrigibly optimistic Roosevelt seems to have anticipated - intuitively rather than rationally - that the Russians would somehow allow free elections [in Eastern Europe], whereupon the Eastern Europeans would somehow elect pro-Soviet governments, so that in the end everybody would be happy. Churchill was not given to such cheap optimism, but he knew that for most of his countrymen a break with Russia on the eve of common victory was unthinkable." W rezultacie wynikiem konferencji jaltanskiej byl zbior niespojnych decyzji, metnych propozycji pozostawionych do opracowania roznym podkomisjom, ktore oczywiscie niczego nie dopracowaly. W rezultacie kazdy mogl je interpretowac w dowolny sposob, co oczywiscie Stalin wykorzystal po swojemu. Glownym celem FDR, celem dla ktorego podjal zalosna decyzje samolotowej podrozy ponad 5 tysiecy mil czesciowo ponad opanowanymi ciagle przez Niemcow terenami, bedac wlasciwie na lozu smierci, byla przemozna chec zalozenia Organizacji Narodow Zjednoczonych. Do tej idei - jak pisze Perlmutter, swego rodzaju przezytku Wilsonizmu - potrzebowal Roosevelt zrozumienia i zgody Stalina i gotow byl dla niej poswiecic niemal wszystko, na pewno zas los kilku narodow europejskich, o ktorych ani niemal nic nie wiedzial (poza tym, ze skladal sie z nich w pewnej czesci elektorat amerykanski), ani nie zamierzal sie nimi przejmowac (poza tym, ze trzeba bylo te czesci elektoratu oszukiwac). Podsumowujac: bezlitosna krytyka Roosevelta jako polityka. Ciekawa, zwiezla ksiazka. J. Remigioni _______________________________________________________________________ "Wprost", 3.04.1994; wpisal J. K_uk Roman Strzemiecki KONTYNENT BEZ NADZIEI ===================== W* roku 1960, kiedy panstwa afrykanskie jedno po drugim uzyskiwaly niepodleglosc, tzw. czarna Afryka (bez RPA i krajow arabskich) eksportowala zywnosc, a jej samowystarczalnosc zywnosciowa oceniano na 98 proc. Dzis nie siega ona nawet 80 proc. Co roku swiat dostarcza Afryce zywnosci, ktorej wartosc wynosi ok. miliarda dolarow, rownoczesnie jednak - jak wykazuja badania ONZ-owskiej Organizacji ds. Wyzywienia i Rolnictwa (FAO) - wzrasta liczba afrykanskich dzieci z niedowaga.* W ciagu ostatnich trzydziestu lat Ziemi przybylo 3 mld mieszkancow, a mimo to wartosc kaloryczna dziennego pozywienia przecietnego czlowieka zwiekszyla sie z 2300 do 2700 kalorii. Pogorszenie nastapilo tylko w "czarnej Afryce". Na obszarze tym mieszka ok. 550 mln ludzi. Belgia ma 10 mln mieszkancow. Wartosc produktu narodowego obu tych odmiennych swiatow jest zas zblizona. Jak przewiduje ubiegloroczny raport FAO pt. "Rolnictwo: horyzont 2010", za 16 lat na Ziemi bedzie zylo 7,2 mld ludzi, z czego ponad miliard w "czarnej Afryce"; 300 mln z nich bedzie cierpiec glod. Perspektywe nedzy i beznadziejnosci poteguja doniesienia o klesce ekologicznej, dotykajacej coraz wieksze polacie kontynentu. Konsekwencja biedy, braku srodkow finansowych i niskiej swiadomosci spoleczenstw jest tez niemozliwosc opanowania epidemii chorob, gdzie indziej uwazanych za niemal calkowicie zwalczone. Szczegolne obawy budzi zastraszajace tempo rozprzestrzeniania sie AIDS. Szerzenie sie "zarazy XX wieku" grozi wrecz wyludnieniem niektorych obszarow w ciagu 20-30 lat. Panstwa poza regionami uprzemyslowionymi (czyli poza Japonia oraz krajami zamieszkanymi w wiekszosci przez ludnosc biala), wlaczajac Ameryke Lacinska, zaczeto w latach 60 nazywac w oficjalnej nomenklaturze ONZ "panstwami rozwijajacymi sie". Termin ten objal prawie cala Afryke, ktorej udzial w swiatowym handlu wynosil wowczas 9 proc. Teraz siega ledwie 3 proc., podczas gdy dochod na jednego mieszkanca obnizyl sie o 15proc. Dzis caly region nalezaloby raczej nazwac krajami "zwijajacymi sie". Tymczasem znaczne obszary poludniowo-wschodniej Azji zdazyly sie rzeczywiscie rozwinac, a niektore z panstw znajdujace sie z pozoru w sytuacji bez wyjscia, zdolaly wejsc na droge szybkiego wzrostu gospodarczego. Hanoi, zniszczone w czasie wojny z Ameryka, wyglada dzis lepiej niz Dar es-Salam, stolica Tanzanii, ktora ominely wojny domowe i - co w Afryce jest ewenementem - kleski zywiolowe. Zlote Wybrzeze, czyli dzisiejsza Ghana, do czasu uzyskania niepodleglosci w 1957 r. rozwijala sie stosunkowo szybko, a poziom zycia byl wyzszy niz w Korei Poludniowej. Dzis przecietny Koreanczyk zarabia 5 razy wiecej od Ghanczyka, ktoremu wiedzie sie gorzej niz po uzyskaniu przez jego ojczyzne niezaleznosci. Jak do tego doszlo? Podczas jesiennej sesji Zgromadzenia Ogolnego NZ politycy afrykanscy przytoczyli charakterystyczny przyklad: za namowa zachodnich rzeczoznawcow w Sudanie postawiono na uprawe trzciny cukrowej. W roku 1974 za tone cukru na gieldzie londynskiej placono 665 funtow, a dzis mozna otrzymac dziesiata czesc tej ceny. To samo dotyczy masowych upraw orzeszkow ziemnych w Senegalu. Pada rowniez zarzut neokolonializmu. Nie dosc, ze niegdys z Afryki uczyniono zaplecze surowcowe przemyslu Polnocy, to teraz tak ustawia sie relacje cenowe, by kraje tego kontynentu wyzyskiwac. Nastepnie potrzebujacym udziela sie kredytow, od ktorych odsetki jeszcze bardziej dlawia popadajace w klopoty panstwa. Takie wytlumaczenie niedorozwoju nie jest jednak do konca przekonywujace. Cecha charakterystyczna krajow afrykanskich, niezaleznie od obranej w przeszlosci orientacji ideologiczno-cut politycznej, jest etatyzm i wielka wlasnosc panstwowa. Korzystaja z tego elity rzadzace (najczesciej wywodzace sie z najsilniejszej grupy etnicznej), ktore dysponuja posadami umozliwiajacymi "dorabianie". Przykladem sluzyc moze Kenia, rzadzona przez elite plemienia Kikuju (partia KANU), glosno popierajaca kapitalizm, ulubieniec Waszyngtonu i Londynu. Tymczasem w kraju tym wiekszosc firm nalezy do panstwa, a politykow cechuje instytucjonalna niechec wobec prywatnej przedsiebiorczosci i zagranicznego kapitalu. Jak zauwazyl Herman Cohen, pomocniczy sekretarz stanu USA ds. afrykanskich, w tradycyjnym spoleczenstwie afrykanskim ziemia byla wspolna wlasnoscia spolecznosci plemiennej lub wioskowej. Po uzyskaniu niepodleglosci rzady upanstwowily ziemie, a ceny na plody rolne ustanawiaja na ogol agencje panstwowe. Yoveri Museveni, prezydent Ugandy, pytany dlaczego Afryka tak bardzo odbiega od Azji poziomem rozwoju, odpowiedzial, ze Azjaci, w przeciwienstwie do Afrykanow sa zdyscyplinowani. Museveni przejal wladze 8 lat temu, po pieciu latach wojny partyzanckiej, w kraju doszczetnie zrujnowanym przez 20 lat krwawych dyktatur Obote, Amina i znow Obote. Poglady Museveniego sa godne uwagi, chocby z tego wzgledu, ze Uganda jest dzis chwalona przez Bank Swiatowy i MFW jako bodaj jedyne panstwo regionu, w ktorym obserwuje sie ozdrowiencze przemiany makroekonomiczne, polaczone ze wzrostem gospodarczym. Keith B. Richburg, amerykanski publicysta ekonomiczny, ktory w latach 1986-1990 badal tendencje rozwojowe w Azji i Afryce, zauwaza, ze |Afryka rzadzona byla powszechnie przez dyktatury, podobnie jak dokonujaca szybkich przemian ekonomicznych Azja wschodnia.| Jednak afrykanscy dyktatorzy, "zamiast wprowadzac dyscypline, na ogol doprowadzali do chaosu. Wydaje sie, ze jedyna cecha autokracji afrykanskich jest ich niezdolnosc do narzucenia swej woli wlasnej ludnosci". Prezydent Wybrzeza Kosci Sloniowej, zmarly niedawno Felix Houphouet-Boigny, zwykl mawiac, ze "woli niesprawiedliwosc od chaosu". Sam byl chodzacym przykladem wlasnej maksymy. Wybory prezydenckie wygrywal stosunkiem glosow nie gorszym niz Kim Ir Sen. W rodzinnej wiosce Jamusukro, podniesionej do rangi stolicy, zbudowal replike watykanskiej bazyliki sw. Piotra, co kosztowalo ok. 2 mld dolarow. Po prostu przejmowal do wlasnej dyspozycji 10 proc. wszelkich dochodow eksportowych. Dylemat Afryki polega na tym, ze dyktatury udowodnily juz swa niewydolnosc, ale zastapienie ich demokracja moze grozic czyms jeszcze gorszym - krwawymi wojnami domowymi, prowadzacymi do zapasci cywilizacyjnej. Przyklady mozemy obserwowac w Liberii i Somalii, gdzie panstwo <<de facto>> przestalo istniec. Nie ma rzadu, administracji, normalnej infrastruktury i instytucji panstwowych. Kleska dokonanej pod flaga ONZ interwencji w Somalii wrozy Afryce jak najgorzej. Nie nalezy sie zatem dziwic, ze wielcy obroncy demokracji - Stany Zjednoczone, Wielka Brytania i Francja - nabrali wody w usta po pierwszych doswiadczeniach z demokracja afrykanska, ktorej wprowadzenia domagano sie na fali entuzjazmu wywolanego wydarzeniami "jesieni ludow" w Europie. Prezydent Mitterand w 1990 r. podczas francusko-afrykanskiego szczytu w La Baule, zapowiadal cofniecie pomocy dyktaturom i udzielenie jej demokracjom, ale wojskowi francuscy otwarcie wspomagaja dyktatora Rwandy, gen. Juvenala Habyarimane, w jego walce z antyrzadowa partyzantka. Gdy inny dyktator, gen. Gnassingbo Eyadema z Togo, kazal wystrzelac konkurentow przed zeszlorocznymi wyborami, do ktorych Francuzi sklonili go wlasnie w La Baule, Paryz po kilku protestach przestal okazywac zainteresowanie sprawa demokracji. Gdy Houphouet-Boigny urzadzil pierwsze wybory wielopartyjne, uzyskujac w nich 81 procent glosow, prasa francuska unikala komentarzy, mimo potwierdzanych przez miedzynarodowych obserwatorow oskarzen o falszerstwa. Wybrzeze Kosci Sloniowej bylo bowiem najstabilniejszym sojusznikiem Paryza wsrod bylych kolonii afrykanskich. Wyciagajac wnioski z innych doswiadczen, Waszyngton i Paryz od co najmniej roku nie niepokoja dyktatora Zairu, Mobutu Sese Seko, ktory w ciagu cwiercwiecza zdazyl zgromadzic w bankach, w majatku ruchomym i w postaci zamkow w Belgii, Francji i Szwajcarii bajeczna fortune. Jedni szacuja ja na 5, inni nawet na 10 mld dolarow. Bogaty i wzglednie rozwiniety kraj dyktatura Mobutu doprowadzila do zupelnego upadku gospodarczego, ale swiat uznal, ze z 40-milionowym Zairem nie ma problemow. Pracujacy w Zimbabwe politolog kenijski Nelson Mba, napisal w miesieczniku <<Foreign Affairs>>: "Wraz z koncem zimnej wojny Afryka stracila jakakolwiek atrakcyjnosc polityczna - jesli ja kiedykolwiek posiadala. Nie ma zadnych powodow geopolitycznych, strategicznych, czy gospodarczych, by znalazla sie w centrum uwagi ekonomicznej swiata". W praktyce oznacza to, ze od konca lat 80, kiedy Moskwa i Waszyngton przestaly z soba rywalizowac i udzielac pomocy "armiom zaprzyjaznionym", wspomagajac wygodne dla siebie elity rzadzace, zniknelo liczace sie w warunkach afrykanskich zrodlo dochodow. Gorzej, ze mocarstwa nie reaguja na wybuchajace konflikty miedzyplemienne, ktore sa przyczyna powstawania dyktatur, wojen domowych i kleski raczkujacej demokracji. Przykladem jest Somalia lub Angola, gdzie pierwsze demokratyczne wybory, przeprowadzone pod patronatem ONZ, zakonczyly sie pod koniec 1992 r. wznowieniem wojny pomiedzy plemionami Ombundu i Ovimbundu - tym razem juz bez uzasadnien ideologicznych. Bez interwencji zewnetrznej, ktorej na razie nic nie zapowiada, wojna moze sie toczyc bez konca, gdyz obie strony sa zbyt slabe, by podporzadkowac sobie rozlegle obszary przeciwnika. Podobnie dzieje sie w Sudanie, gdzie murzynskie poludnie juz od 12 lat broni sie przed krwawa islamizacja ze strony arabskiej polnocy. Kraj grzeznie w rozpaczliwej nedzy, podczas gdy w korzystnych warunkach Sudan sam moglby wyzywic cala Afryke. - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - Z artykulu wynika, ze nie tylko nie widac sposobu na zahamowanie staczania sie w dol, ale nawet wlasciwa diagnoze postawic trudno (choc Francuzom przysolic mozna, na Waszyngton mruknac, a dyktatorow pokazac palcem). Ale mozna by napisac wiecej.I o zalamaniu sie wspolnego systemu monetarnego bylej francuskiej Afryki, bo Francja juz nie daje rady go chronic, i o przeszlo stutysiecznej masakrze w Rwandzie, wojnie miedzy Tutsi a Hutu, ktorej nawet wyobrazic sobie nie mozemy, i o z gory dajacych sie przewidziec dramatach w Afryce Poludniowej, mimo iz na razie jest wiecej powodow do optymizmu. Kilka dni temu byl tu na uniwersytecie odczyt pt. <<Czy Afryka umiera?>>. Jednoznacznej odpowiedzi nie bylo, a wlasciwie jedna: *tak* dalej byc nie moze. To sie moze zle skonczyc nie tylko dla Afryki. Wydaje sie, ze w Europie powoli wychodza na powierzchnie poglady, ktorych z roznych wzgledow nie zawsze mozna wypowiadac glosno, ale ktore draza swiadomosc spoleczna jak nigdy przedtem, a czasami warunkuja takze zachowania niektorych politykow: - Afryka stanowi zagrozenie. Nalezy zahamowac imigracje za wszelka cene. Poniewaz proby pomozenia im na miejscu sie nie udaly, nalezy ich odizolowac. Niech sie wykoncza sami. Polityczne slogany i akcje humanitarne, ktore nasze spoleczenstwo kosztuja stosunkowo niewiele, beda dalej szly rozpedem, ale dosc samooszukiwania. - Krwawe dyktatury, etatyzm ekonomiczny, pozorowane wybory, albo prawdziwe wybory, ale poprzedzone ostrzezeniami np. Zulusow, ze jak je przegramy, to bedziemy kontynuowac walke nozami i bombami, wszystko to sugeruje, ze cala ta "demokracja", to jest zaslona dymna. Afryka nie wyrosla z trybalizmu i w tym wieku nie wyrosnie. Post-kolonialna struktura nie przystaje do Afryki, nie na nowoczesnej Europie uczyc im sie polityki, a na Hunach i panstwie Zulusa Czaki. Biali Afrykanerzy to tez takie plemie jak inne, a trojkatna swastyka to taki sam dobry totem jak inne. Wolnosc? Rownosc? Miedzy *moim* plemieniem a twoim? Zwariowal? Moja siostra spedzila trzy lata w Rwandzie. Jeszcze sie nie wybijali, ale wiadomo bylo, ze beda i ze *nikt* temu nie przeszkodzi. Przyjezdzali Europejczycy, uczyli np. hodowli koz na marnej trawie. Potem wyjezdzali, a tubylcy po ich wyjezdzie organizowali zalobne stypy i spozywali na raz wszystkie te kozy. To zanim ktos przyjechal drugi raz, solidnie sie zastanawial. Przyjaciel Francuzow i byly deputowany, Hophouet-Boigny, chaosu nie lubil. Pytano go wiec, gdy juz niewiele mu czasu zostalo: "dlaczego przez ostatnie lata robiles co w twojej mocy, aby *zaden* potencjalny twoj nastepca nie pojawil sie na arenie politycznej?" Odpowiedz byla nader prosta: "Gdybym wskazal jawnie osobe, ktora mialaby mnie zastapic, to po trzech tygodniach albo ja bylbym trupem, albo on". Autor artykulu wypomina Francuzom, ze popierali dyktature przeciwko opozycyjnej partyzantce. Brzydko. Wiec Francuzi w koncu sie wycofali, co bylo o tyle latwiejsze, ze administracja kolonialna w tym kraju byla belgijska i w momencie, w ktorym to pisze jest juz ponad 200 tysiecy trupow, moze 300 i ok. 500 tysiecy uciekinierow, glownie do Tanzanii. Co pozostaje? Ano, stwierdzic, jak w innym artykule we "Wprost", ze to tez wina Francuzow, bo oni wyksztalcili bojowo czesc tych zezwierzeconych mordercow i dali im uzbrojenie. Macie jakis pomysl? Stac z zalozonymi rekami? Pomagac, a jesli tak, to komu? Zorganizowac zmasowana interwencje zbrojna nie zapomniawszy jeszcze Somalii? Zrzucic bombe atomowa? Jurek K_uk ________________________________________________________________________ "New Republic" 25.04.1994, przetlumaczyl Mirek Bielewicz. Misha Glenny jest autorem ksiazki "Upadek Jugoslawii" opublikowanej przez wydawnictwo "Penguin"*% Misha Glenny POCZTOWKA Z MACEDONII ===================== Strach Bezladna grupka ludzi gapi sie na policjantow i strazakow, ktorzy dokladnie przegladaja resztki tego, co zostalo na miejscu przestepstwa. Minaret w dalszym ciagu stoi jak mala rakieta wycelowana w niebo, ale reszta budynku spalila sie doszczetnie. Wypalony meczet to zwyczajny, calkiem spowszednialy widok w Bosni. Ale tutaj jestesmy w Veles, zakurzonym, nieladnym, przemyslowym miescie polozonym w centrum bylej jugoslowianskiej republiki Macedonii. Ten meczet byl jedyna muzulmanska swiatynia w Veles. Sluzyl Albanczykom, bosniackim muzulmanom, a takze lokalnej grupie Grekow wiary muzulmanskiej. Spalil sie 11 marca. Dwa dni pozniej wladze dowiedzialy sie, ze nastapilo podpalenie. Przez cztery pelne napiecia dni ministrowie macedonskiego rzadu debatowali, czy informacje te podac do publicznej wiadomosci. 18 marca informacje ogloszono. "Policja nie wie, kto to zrobil", wyjasnia Guner Ismael, minister kultury. "Mogla to byc kazda z tych grup, chrzescijanie lub muzulmanie. Musimy wykazac wielka ostroznosc w wypadku tego incydentu". W miare jak niepewny pokoj powoli przemieszcza sie w strone Bosni, Macedonia nieublaganie zmierza w kierunku wewnetrznej katastrofy podobnej do tych, ktore poprzedzily inne wojny na terenie bylej Jugoslawii. "Dominujaca partia polityczna w Macedonii jest Partia Strachu", utrzymuje Kole Casule, jeden z najslawniejszych pisarzy tego kraju, a takze przywodca macedonskiego powstania w 1941 r. przeciwko bulgarskim i nazistowskim okupantom. "Strach panuje w Parlamencie, strach wyczuwa sie na ulicy". I jest on uzasadniony. Sasiedzi Macedonii - Albania, Serbia, Bulgaria i Grecja - odczuwaja do niej roznie stopniowana pogarde. Co gorsza, wewnetrzna sytuacja w kraju staje sie coraz bardziej napieta wskutek pogarszania sie stosunkow miedzy slowianska wiekszoscia i liczna mniejszoscia albanska (od 20 do 40 procent ludnosci, zalezy komu dawac wiare). Problemy Macedonii przybraly gorszy obrot 15 lutego, kiedy to Grecja oglosila gospodarcza blokade tego kraju odcinajac rurociag dostarczajacy rope naftowa. Przedstawiciele dyplomatyczni krajow zachodnich wzieli to za reakcje na amerykanska decyzje uznania Macedonii przez Ameryke. Grecja, przeciwnie, stwierdzila, ze uzywanie przez byla republike jugoslowianska nazwy "Macedonia" swiadczy o roszczeniach terytorialnych w stosunku do polnocnej prowincji greckiej o tej samej nazwie. Ateny rowniez zadaja, aby Macedonia usunela ze swojego sztandaru szesnastopromienne Slonce Verginy, emblemat pradawnej stolicy greckiej Macedonii, gdyz ten symbol jest hellenskim dziedzictwem kulturalnym. Rezultaty tej blokady najbardziej widoczne sa na poludniu kraju. Na przejsciu granicznym miedzy Grecja i Macedonia w Gevgeliji dziesiec linii kontroli paszportowej i granicznej swieci pustka. Olbrzymi kompleks wybudowany dla obslugi tysiecy pojazdow dziennie, obecnie swiadczy uslugi tylko garstce dyplomatow oraz ludziom odbywajacym wizyty w sprawach osobistych. Jeszcze trzy lata temu bylo to jedno z najbardziej ruchliwych przejsc granicznych w Europie, z ktorego korzystali tureccy <<gastarbeiterzy>>, oraz niemieccy, francuscy, holenderscy i skandynawscy turysci. W jednym z bezclowych sklepow po stronie macedonskiej pracownicy jakby w stanie katatonii nonszalancko kreca sie wsrod tysiecy wystawionych na sprzedaz butelek z alkoholem, kartonow papierosow i wielgasnych tabliczek czekolady. "W bardzo dobry dzien zajrzy do nas z piecdziesieciu klientow", mowi kasjerka prawie ze nie reagujaca na moje pytania. "Od czasu blokady handel wlasciwie kompletnie ustal". Z jednej strony obawy Grecji wobec Macedonii sa zrozumiale. Jak wszystkie nowozytne kraje balkanskie Grecja przezyla wiele sztormow na morzu dziewietnasto- i dwudziestowiecznej historii; podczas tej burzliwej podrozy jej terytorium bylo obcinane, a granice zmieniane. Ostatni raz bylo tak podczas greckiej wojny domowej, ktora nastapila zaraz po Drugiej Wojnie Swiatowej - komunistyczni partyzanci przy poparciu Macedonczykow slowianskiego pochodzenia oraz Serbii bili sie o przylaczenie greckiej czesci Macedonii do balkanskiej federacji. Natomiast w tej najnowszej rundzie balkanskiej dyplomacji wysilki Grecji doprowadzily tylko do tego, ze upodobnila sie ona sama do tyrana: panstwo czlonkowskie NATO, z olbrzymia armia w pogotowiu, ktore obralo sobie za cel ataku malutki, srodladowy kraik, posiadajacy tylko cztery czolgi. Wedlug pewnego dyplomaty zachodniego w Atenach: "Grecy wyobrazali sobie, ze skutki blokady stana sie widoczne juz po paru dniach. Zacznie sie od kolejek po benzyne. A po kilku miesiacach caly kraj sie podda". Na podstawie obserwacji ulic stolicy Macedonii, Skopje, zadnych tego oznak nie widac. Nie ma kolejek po benzyne (Macedonia kupuje rope naftowa w Bulgarii i Albanii), miasto prezentuje sie jako przyklad przedziwnego post-jugoslowianskiego cudu gospodarczego - sklepy sa obficie zaopatrzone, a lokalny pieniadz, dinar, stale zwyzkuje w stosunku do dolara i niemieckiej marki. "Po uplywie roku blokada wycisnie swoje pietno", mowi prezydent Macedonii Kiro Gligorov, "ale nie tak od razu". Bardziej niz blokada ludzie przejmuja sie napieciem miedzy Slowianami i Albanczykami. Tetovo, centrum skupiska Albanczykow w Macedonii, lezy dwadziescia piec mil na zachod od Skopje. Droga tam prowadzi pomiedzy niezbyt imponujacymi szczytami Balkanow az do momentu, kiedy ukazuja sie majestatyczne gory lancucha Sar. Zaraz za tymi gorami lezy Albania; naprzeciwko, na polnocy, znajduje sie poludniowa prowincja Serbii Kosovo, zamieszkala glownie przez Albanczykow. Tetovo, ongis osada turecka, z malymi sklepikami handlujacymi specjalami kulinarnymi tego regionu - <<burek, cevapcici i baklava>> - jest rowniez siedziba nowego radykalnego ruchu, ktory zdominowal glowna albanska partie polityczna w Macedonii, Partie Demokratycznego Dobrobytu. Przywodca ruchu jest 29-letni Menduh Thaqi, ktory porwal wyobraznie Albanczykow w zachodniej Macedonii. Kiedy on mowi, inni Albanczycy w tym samym pomieszczeniu okazuja milczacy szacunek: "Jesli po wyborach nie uzyskamy zagwarantowanego konstytucyjnie pelnego rownouprawnienia", ostrzega Thaqi, "wowczas rozpoczniemy kampanie obywatelskiego nieposluszenstwa. Ustanowimy rowniez nasze wlasne polityczne struktury, wlacznie z parlamentem Albanczykow". Otoz ta wlasnie grozba niepokoi wladze w Skopje. Przeciez to wlasnie utworzenie alternatywnej struktury politycznej przez jedna ze spolecznosci w Chorwacji i Bosni rozpoczelo tam wojne. "Macedonii udalo sie utrzymac pokoj przez dwa lata", stwierdza Robert Norman, szef Biura Lacznosci Wojskowej USA w Skopje. "Przezywa ona powazne problemy zarowno ekonomiczne jak i etniczne. Niepodolanie im moze doprowadzic do tego, czego swiadkami bylismy gdzie indziej w bylej Jugoslawii". Przyszlosc kraju powinna nieco sie przejasnic po wyborach w listopadzie. W dalszym ciagu jednak, dodaje Norman, "nie ma gwarancji, ze sytuacja pozostanie tak dlugo stabilna". Odkad Macedonia oglosila swoja niepodleglosc w 1991 r., rzad zdominowany przez Slowian, bardziej niz w innych krajach bylej Jugoslawii, staral sie zapewnic prawa mniejszosciom narodowym. Mimo to jednak postep w tej dziedzinie byl powolny. Chociaz w macedonskim rzadzie koalicyjnym jest az pieciu ministrow Albanczykow, Albanczycy w dalszym ciagu stanowia tylko 3 procent wsrod pracownikow rzadowych. Ponadto nauczanie w jezyku albanskim jest przerazliwie niedostateczne. W regionie Tetovo tylko w czterdziestu dwoch klasach szkol srednich nauka odbywa sie po albansku, chociaz Albanczycy stanowia 70 procent wsrod 135 tys. mieszkancow tej prowincji. Branko Crvenkovski, premier Macedonii, jest jednym z wyjatkowo uzdolnionych politykow mlodszego pokolenia w rzadzie. Nie ma on zadnych zludzen co do delikatnosci sytuacji politycznej: "Nie ma watpliwosci, ze jesli tutaj w Macedonii wybuchnie konflikt, to wojna obejmujaca cale Balkany: Albanie, Serbie, Bulgarie, Turcje i Grecje bedzie nieunikniona". Wedlug pewnego macedonskiego specjalisty od spraw wojskowych "Trzecia wojna balkanska w Macedonii pociagnelaby za soba jej rozbior pomiedzy trzy strony walczace: Albanczykow na zachodzie, Serbow na polnocy i Bulgarow na wschodzie". Z tego wlasnie powodu grecka decyzja nalozenia blokady spotkala sie z czyms w rodzaju obstrzalu artyleryjskiego ze strony Unii Europejskiej. "Blokada przyspiesza mozliwosc wewnetrznej katastrofy w tym kraju", twierdzi jeszcze inny zachodni dyplomata w Atenach. "Rozpoczeta w jej wyniku wojna z cala prawie pewnoscia zakonczylaby sie powstaniem wiekszego panstwa albanskiego, wiekszego panstwa bulgarskiego i powiekszonymi wplywami tureckimi - blokada ta jest zdecydowanie sprzeczna z dlugofalowymi interesami Grecji". Jesli wojna przyjdzie do Macedonii, co nie jest calkiem nieprawdopodobne, poludniowo-wschodnia Europa znow pograzy sie w krwawym rozlewisku. I tak jak przewazajaca wiekszosc ludnosci w Bosni, niewinni mieszkancy Macedonii, pragnacy niczego innego jak tylko pokoju, niewatpliwie odczuja nieuniknione nieszczescia wynikajace z takiego konfliktu. _______________________________________________________________________ [...] Zalaczam bardzo osobisty tekst. Pojutrze, po 14 latach i 4 miesiacach lece pierwszy raz do Warszawy. Jacek Arkuszewski <jacek@csun.psi.ch> PRZED PODROZA ============= No wiec wlasnie, przesadziles sie sam, ale czy ci sie korzonki przyjely w obcej glebie? Zyjesz, jakos zyjesz - nawet calkiem dobrze zyjesz. Ale tak naprawde to brakuje ci piachu, suchej rowniny, dziewanny pod koslawymi sosenkami. Tu masz solidna, acz kamienista i pagorkowata ziemie. Duzo wilgoci, zielono, bukowe lasy. Bez chwastow, suchego sniegu przemiatanego mroznym wichrem. Bez zakurzonych chodnikow z lichego betonu. Bez zapachu jalowca i dalekiego psow poszczekiwania, o chlodnym zmierzchu pachnacym dymem z palonych ziemniaczanych lecin. Nie ma krow na nedznym pastwisku nad leniwa rzeka o ciemnej wodzie, jest mgla nad glowa, czasem przeblysk dalekich, osniezonych gor, ktore znasz lepiej od tamtych, swoich i ktore juz tez pokochales. Wstega autostrady wysoko nad granatowym jeziorem, biale wino w wiejskiej, ciemnej karczmie, rzadko stojace majestatyczne swierki na wapiennej wysoczyznie. Romanskie samotne kapliczki z szarego kamienia, niebieskie, cukrowe lodowce. I male miasteczka nad bystra rzeka otulona zielonym jak nigdzie listowiem i pokrajane czerwonym belkowaniem wsrod bialego tynku. Czyste, szare, chyze pociagi przelatujace bezszelestnie przez malutkie stacyjki jakby wyjete z pudelka z zabawkami. Zlote winnice w sloncu nad niebieska woda, dzwonki popielatych krow na wysokiej hali obrzezonej lopianem i swierkami. Czego ci jeszcze trzeba? Nie boisz sie wrocic do swojej bezkamiennej rowniny? Czy jest ona jeszcze naprawde twoja? A moze twoje miejsce jest tam, gdzie ty jestes? Na dalekiej czerwonej mesie pod olbrzymim niebem wsrod szarego <<sagebushu>>? Na snieznobialej plazy atlantyckiej, albo na skalistej wysepce wsrod zlotej wody, ciszy i czarnego lasu skandynawskiej polnocy? Nie pryskaja tam spod nog szare, polne kroliki, gdy sie zblizasz do okolonej jezynami polnej remizy, nie poczujesz cierpkiego zapachu szarej olchy nad lakowym strumieniem, gdzie raki bywaja. Czy ty tego jeszcze w zyciu potrzebujesz - po co ci to? Czy bys wrocil po szare gaski wybierane spod brazowego kobierca sosnowych igiel? Czy to za malo, czy za duzo? Nie brak ci bedzie spiewnej tutejszej mowy, spokoju i ladu? Lomotu twoich narciarskich buciorow na stalowej podlodze platformy wyciagu, szumu sniegu pod nartami na slonecznym stoku? Kieliszka kiru na tarasie gorskiego hotelu? Gdzie bedziesz naprawde w domu? Czy tu, gdzie twoi wszyscy bliscy, czy tam, gdzie ich juz nie masz i gdzie tylko mogily zostaly pod kasztanami Powazek? Czy miasto, gdzie spedziles trzydziesci dziewiec lat zycia, pozostalo naprawde twoje? Moze twoim jest juz inne niewielkie miasto w skalistej kotlinie z wieczornymi dzwonami. I zastanow sie, czy bardziej tesknisz do zapachu kosowki na zboczach Zoltej Turni, czy do bialego kanionu San Juan? A bedac tam, do czego bardziej teskniles? Do twego domu na zboczu pod bukowym lasem, czy twej chalupki wsrod sosen na kurpiowskim piachu? Niknie juz tamto we wspomnieniach, nie wiesz juz, w ktora strone skreca droga pod lasem. Twoi przyjaciele... Tylko jeden juz zostal tam, inni zapewne przestali juz nimi byc. Nie pamietaja cie i nawet nie poznaja po tylu latach. Boisz sie ujrzec twoja dawna dziewczyne siwa? Pewnie, ze sie boisz. Boisz sie nawet zapomnianych przyjaciol zobaczyc postarzalych i zmeczonych. Ty juz nie wiesz, o czym oni tak na codzien mysla. Z wyjatkiem tego jednego, co pozostal. A jak to jest z twoimi przyjaciolmi tutaj? Oczywiscie, ze ich masz i to wielu. Nic jednak nie da sie porownac z tamtymi przyjazniami. Moze to dlatego, ze byles wtedy mlodszy. Moze i dlatego, ze tu musiales sie wrecz zaprzyjaznic z ludzmi, ktorzy tam, po drugiej stronie wspomnien byliby po prostu przelotnymi znajomymi. Boisz sie tego momentu, gdy wysiadziesz z samolotu na lotnisku. Bedzie to jeszcze jedno lotnisko, czy tez nie? To bardzo wazne. Spotka cie na wstepie znajoma grubianskosc, czy bedziesz traktowany ze zdawkowa uprzejmoscia, jak wszedzie indziej. Co bys wolal - wlasnie, co bys wolal? Nie wiesz? Oczywiscie, ze nie wiesz. A to jest takie wazne, wazniejsze niz sie moze wydawac. Ale, przyznaj - jednak jak obnizasz sie nad ciemnym Renem i zielonymi, kedzierzawymi wzgorzami do ladowania, jednak czujesz, ze wracasz do domu? Do tego brzydkiego ludku o belkotliwej mowie i zacietej wierze w siebie samych, bez wyobrazni, lecz spedzajacych swe zycie sumiennie i poczciwie. Bez ustawicznych zwatpien, wzlotow, klotliwosci i rozpaczy. Gdzie nie ma z kim pojsc sie upic! Ale masz tam krewnych i moze nie przyjaciol, lecz znajomych. Tak, spotykasz ich tutaj i w Paryzu, przyjezdzaja. Rozmawiaja o tym, co sie u nich dzieje, co sie dzieje tam, gdzie spedziles tyle lat. Mowia rzeczy dziwne, czasem tak dziwne, ze zaczynasz watpic, czy ich logika i twoja logika, z ktora przezyles ponad polwiecze, sa te same. Moze to jest to, co nazywamy postepem? Moze tak wlasnie ma byc w niegdys twoim kraju? A ty, tutaj, jestes zamrozony w dawnych pojeciach, wspomnieniach, nawet jezyku jakim sie poslugujesz. Nie oszukuj sie, ze wszystko mozesz zrozumiec - ba - nawet wybaczyc. Nawet nie wiesz komu i co masz wybaczac; moze po prostu sobie samemu, ze juz jestes inny. Miales tam dom i zyles w nim trzydziesci dziewiec lat. Teraz przybedziesz i bedziesz sie tulal po goscinnych pokojach twoich krewnych. Albo siedzial w anonimowym pokojowym hotelu. I czym sie to bedzie roznic od Monachium, Paryza czy Sztokholmu? Tam tez nie jestes w domu. Takie samo miasto, jak wszystkie inne? Taki sam kraj? Za kilka dni lecisz pierwszy raz do Kraju. Ze strachem przed odpowiedziami i soba samym. Jacek Arkuszewski ________________________________________________________________________ Poproszono nas o zamieszczenie ponizszego ogloszenia: Nazywam sie Joanna Wiszniewicz, jestem Zydowka urodzona w Polsce po wojnie i mieszkajaca tam do dzis. W 1992 roku opublikowalam ksiazke <<Z Polski do Izraela>> - zbior wywiadow z tymi, ktorzy jako mlodzi ludzie po marcu 68 wyjechali do Izraela i mieszkaja tam do dzis. Teraz zas chcialabym zrobic podobne wywiady w Ameryce. Szukam ludzi, obecnie w wieku 40-50 lat, ktorzy po marcu '68 przyjechali do USA. Szukam nie tylko osob chcacych udzielic mi wywiadu, lecz takze tych, ktorzy maja ochote po prostu spotkac sie i pogadac, lub tych, ktorzy chca mnie skierowac do innych rozmowcow. Najbardziej interesuja mnie ludzie mieszkajacy daleko od Nowego Jorku. Ale Boston, Waszyngton i Filadelfia to miejsca rowniez przyciagajace moja uwage. Po Stanach podrozowac zamierzam od lipca do konca wrzesnia '94. Wdzieczna bede za kazdy list z adresem pocztowym i telefonem. Moje adresy elektroniczne (c/o Roman Kossak): roman@gursey.baruch.cuny.edu lub rkobb@cunyvm.bitnet Joanna Wiszniewicz ________________________________________________________________________ Redakcja "Spojrzen": spojrz@k-vector.chem.washington.edu Adresy redaktorow: krzystek@u.washington.edu (Jurek Krzystek) zbigniew@engin.umich.edu (Zbigniew J. Pasek) karczma@univ-caen.fr (Jurek Karczmarczuk) bielewcz@uwpg02.uwinnipeg.ca (Mirek Bielewicz) Copyright (C) by Jurek Karczmarczuk (1994). Copyright dotyczy wylacznie tekstow oryginalnych i jest z przyjemnoscia udzielane pod warunkiem zacytowania zrodla i uzyskania zgody autora danego tekstu. Poglady autorow tekstow niekoniecznie sa zbiezne z pogladami redakcji. Numery archiwalne dostepne przez anonymous FTP z adresu: k-vector.chem.washington.edu, IP # 128.95.172.153. Tamze wersja PostScriptowa "Spojrzen". ____________________________koniec numeru 105___________________________