__________________________________________________________________________ ___ __ ___ ___ _ ___ ____ | _| _ _ _ ___ / _|| || | | || | |_ || |_ | \ | || || | / / | | || | | | || | | / / | _| | \| || || | | _/ / | _|| | | _| || \ / /_ | |_ | |\ || || | |__/ |_| |___|| | ||_|\_\|____||___| |_| |_||_||_|_| |___| __________________________________________________________________________ Piatek, 15.11.1991 Nr 1 __________________________________________________________________________ W numerze: Mirek Bielewicz - Etapy kapitalizmu w Polsce (rozmowa z W. Kwasnickim) Adach Smiarowski - Na tropach przyrody - Milosza "Powrot do Krakowa 1980" - Trzy drogi Stefana Kisielewskiego, ostatni wywiad przed smiercia (przedruk z "Przekroju" - czesc I) __________________________________________________________________________ Od redakcji: Drodzy Panstwo, Niniejszego numeru "Spojrzen" nie nazywamy juz probnym, uwazajac, ze formula tego periodyku wyksztalcila sie dostatecznie. Zaczynamy tez numeracje od jedynki. Przyjelismy formule 'magazynu', w ktorym zamieszczac bedziemy teksty mogace, mamy nadzieje, zainteresowac czytelnikow zarowno za granicami Polski (takich jest jak dotad wiekszosc), jak rowniez i wewnatrz niej. Beda to zarowno teksty oryginalne, jak i co ciekawsze przedruki. Dajemy jednak pierszenstwo artykulom oryginalnym, byle dobrym wedlug naszego subiektywnego uznania. Wszystkie takie teksty sa mile widziane! Kilka uwag dla potencjalnych Autorow: - Przyjelismy maksymalna dlugosc pojedynczego tekstu 10 kB, przekraczalna tylko w wyjatkowych wypadkach. Zwiezlosc musi byc podstawowa cnota Autora piszacego do "Spojrzen", wynika to ze specyfiki medium, ktorym "S" sa rozsylane. - Dlugosc linijki tekstu maksymalnie 72 znaki; - Prosimy o jednorodne formatowanie tekstu (n.p. odstepy miedzy paragrafami, 'indenty' na wstepie paragrafu lub ich niestosowanie itp.) Wszystko to znakomicie ulatwi prace redakcyjna. Teksty prosimy nadsylac do jednego z redaktorow (adresy w stopce). Zyczymy milej lektury. Jurek Krzystek _______________________________________________________________________ ETAPY KAPITALIZMU W POLSCE Z dr. Witoldem Kwasnickim, pracownikiem Osrodka Badan Prognostycznych we Wroclawiu, rozmawia Mirek Bielewicz (bielewcz@uwpg02.bitnet) MB: Z tego co wiem, to jestes profesorem na Uniwersytecie Wroclawskim? WK: Tak mnie tutaj tytuluja. Znaczy, jestem doktorem, adiunktem w Instytucie Cybernetyki Technicznej na Politechnice Wroclawskiej. Procz tego zajmuje sie ekonomia. To jest taka proba polaczenia dwoch roznych rzeczy: moich zainteresowan ekonomia i informatyka, czyli tym, co sie nazywa tutaj "computer science". Z wyksztalcenia jestem automatykiem - informatykiem. Zajmuje sie metodologia i budowa modeli systemow. Koncentruje sie na systemach spoleczno-ekonomicznych. Od polowy siedemdziesiatych lat zaczalem pracowac nad modelem ewolucji biologicznej, ewolucji jezykow. MB: Sa to modele matematyczne? WK: Tak, matematyczne oczywiscie, proby symulacji tego wszystkiego na komputerach. MB: I co to ma wspolnego z zyciem? WK: Daje pewien poglad, zrozumienie pewnych mechanizmow systemow. Spotkalem kilku ludzi z Holandii, ktorym te ogolne moje rozwazania sie spodobaly i zobaczyli mozliwosc, ze mozna to zastosowac do modelowania ekonomii, na przyklad do modelowania rozwoju przemyslu. MB: Na ten temat doktorat robiles? WK: Doktorat robilem i teraz probuje poglebiac to wszystko. To mnie doprowadzilo do proby porownawczych analiz pomiedzy systemami gospodarki socjalistycznej, czy centralnie planowanej, a gospodarki kapitalistycznej, czy tez rynkowej. Jak sie zaczela ta sytuacja w Polsce, to bylo dobre przygotowanie do tego, zeby sie zajac analiza. W sumie jest to pewne pole doswiadczalne, to jest eksperyment. To, co sie dzieje w Polsce, czy w ogole w calym Bloku Wschodnim, moze byc uwazane za jakis wielki eksperyment, ktory sie zdarza raz na kilkadziesiat lat. Ekonomisci nie maja takiej mozliwosci eksperymentowania jak fizycy w laboratoriach. Bylo to doskonale pole do tego, zeby zaobserwowac, jak te mechanizmy rynkowe sa wprowadzane, jak one pracuja. Jest to w takiej czystej postaci, ktora juz teraz w gospodarce zaawansowanego kapitalizmu w zasadzie nie istnieje. To, co tutaj macie, to juz jest pewien kolejny etap rozwoju kapitalizmu. A to, co jest w Polsce, to my w zasadzie obserwujemy od tych dwoch i pol roku przechodzenie przez jakies kolejne etapy rozwoju kapitalizmu. Ja bym to tak porownal... MB: Teraz jest etap bazarowy? WK: My sie mozemy smiac, ale w sumie, to tak pol zartem pol serio mowiac, jak patrzymy na rozwoj kapitalizmu, to mamy taka ere infantylizmu, w ktorej w zasadzie dobra byly tworzone w oparciu o handel, z Dalekim Wschodem, z... no i w ten sposob ludzie sie bogacili. MB: To tak jak teraz w Polsce? WK: I to jest ten etap, jaki byl wlasnie w Polsce. Potem mielismy, oczywiscie z grubsza mowiac, okres takiego pazernego kapitalizmu - koniec XVIII, XIX wiek. I my wchodzimy powoli w ten okres. Te wszystkie afery takie, wokol ktorych sie kreci Grobelny, Art-B, czy afera bankowa jakas, afera z Funduszem Obslugi Zadluzenia Zagranicznego, telefoniczna, te wszystkie afery - to jest pewien sygnal, ze wchodzimy w etap pazernego kapitalizmu. Innego wyjscia nie ma. W jakis sposob trzeba ten kapital zbudowac. Rozne moga byc poglady. Niektorzy biora to za zla monete, czy ze jest to jakis chorobliwy objaw. Ja bym widzial to raczej jako pewna cene, ktora placimy za zmiane tego systemu. MB: Na podstawie doswiadczenia innych krajow zachodnich wlasciwie mniej wiecej wiadomo, co dalej nastapi. WK: Ja bym sie z tym nie zgodzil, ze wiadomo, co nastapi. Znaczy, to jest dziwne, ale daleko latwiej jest przewidywac w perspektywie dziesieciu czy dwudziestu lat, a daleko trudniej jest przewidywac, co sie zdarzy za pol roku, za dwa miesiace, czy za rok czasu. I to jest pewien paradoks. W sumie ja wierze, ze za dziesiec czy pietnascie lat bedziemy miec jakas forme dojrzalego kapitalizmu. I to w tym kierunku idzie. Tylko ze to idzie zygzakami. To nie idzie tak gladko, jak mysmy sobie wyobrazali dwa lata temu: ze wprowadzimy te mechanizmy do gry i one beda pracowaly, sterowaly tym rozwojem. [...] My tak ciagle myslimy, ze kapitalizm to jest tylko konkurencja. MB: Taka wolna gra sil? WK: Taka wolna gra sil. W sumie istota kapitalizmu jest tez to, ze oprocz konkurencji jest rowniez wspolpraca oparta na poszukiwaniu wspolnego interesu. I to jest wazne w tym systemie. Ja mysle, ze my powoli w Polsce zdajemy sobie z tego sprawe. Na poczatku mysmy, ludzie, ktorzy tworzyli, przygotowywali te reformy, mieli na uwadze stworzenie pewnego idealnego systemu, tak jak ja rozumie intencje tych ludzi. MB: Ale to w ktorym momencie? WK: Koniec 1989 roku. Zaraz po utworzeniu rzadu Mazowieckiego i przygotowywaniu reformy przez Balcerowicza przy wspolpracy z Miedzynarodowym Funduszem Monetarnym, z Sachsem i Bankiem Swiatowym. Byl to pewien idealny model gospodarki kapitalistycznej opartej na trzech istotnych czynnikach, znaczy na konkurencji, na wolnym rynku. Potem druga rzecz to jest wlasnosc prywatna, ktora jest istota gospodarki kapitalistycznej. I trzeci czynnik to jest przedsiebiorczosc, to co Anglicy nazywaja "entrepreneurship". W sumie bylo zalozenie, ze powinnismy zbudowac taki system gospodarki, zeby te trzy czynniki byly obecne i graly dominujaca role. Oczywiscie jest to pewien idealny model gospodarki, ktory w zasadzie obecnie nie istnieje. No i tak jak wiemy, jest oczywiscie pewien zamkniety krag. Po to zeby dzialal wolny rynek, to potrzebna jest wlasnosc prywatna, a po to zeby byla wlasnosc prywatna, to powinnismy miec wolny rynek. Tego czegos nie bylo w Polsce az do 89 czy 90tego roku. To jest kwestia, od czego zaczac, czy od tworzenia rynku, czy od tworzenia zmiany struktury wlasnosci w Polsce, tej prywatnej, to znaczy z panstwowej na prywatna. Jak wiemy, na poczatku reform 90 - 93% przemyslu bylo w rekach panstwa. W sumie trzeba bylo zmienic strukture wlasnosci na odwrotna: 10% w panstwowych, a 90% w prywatnych rekach. Dobrze by bylo zaczac od prywatyzacji, bo to kreuje pewne warunki. Ale tego nie mozna bylo zrobic, tak jak ostatnio Balcerowicz mowil, i chyba mial racje. Mielismy taka sytuacje pod koniec 1989 roku: 2000% inflacji w ciagu roku, niestabilna zlotowka, recesja, wszystko sie wali i pierwsze co trzeba zrobic, to przede wszystkim pokonac te inflacje i ustabilizowac gospodarke. I w sumie to zostalo zrobione przez pierwsze pol roku. W styczniu inflacja byla juz 960%, czy cos kolo tego. Podaz spadla bardzo szybko do poziomu 50% rocznie i optymistycznie wierzono, ze w tym roku inflacja bedzie rzedu 30%. Sa pewne czynniki, ktore uniemozliwiaja zbicie tej inflacji do poziomu 30%, i obecnie inflacja jest rzedu 50 - 60% rocznie, to znaczy rzedu 3 - 4% miesiecznie. Pod koniec 1989 roku to bylo tak, ze w zasadzie w ciagu miesiaca ceny skakaly dwukrotnie. MB: A jak wlasciwie ludzie sie dostosowuja do tej nowej sytuacji, bo przeciez wszystko sie radykalnie zmienilo? WK: Tu jest problem, wiesz, mloda generacja w zasadzie bardzo szybko sie przystosowala. I to jest zadziwiajace. Moze dzieki temu, ze mieli mozliwosc w latach 70tych podrozowac duzo i pewne wzorce juz widzieli. Bardzo szybko sie przystosowali. Wielu z tych mlodych nie oczekuje, ze dostanie cokolwiek od panstwa. Tylko bierze swoj los w swoje rece i probuje cos robic. Oczywiscie nie mozna powiedziec, ze cala mloda generacja w Polsce jest przedsiebiorcza. Tak jak statystyki na Zachodzie pokazuja: ok 10% spoleczenstwa robi kapital, robi interesy, a reszta zadowolona jest z tego, ze ma prace. I nie mozemy oczekiwac, ze cale spoleczenstwo bedzie inwestorami, ze beda przedsiebiorcami. Bo to fizycznie jest niemozliwe. W kazdym razie srednio rzecz biorac 10 - 20% spoleczenstwa jest zaangazowanych w to, co mozna nazwac gra rynkowa. I oczywiscie mniej wiecej taki sam procent jest wsrod tej mlodej generacji Polakow, ktora wziela los w swoje rece. Problem jest ze starsza generacja, ktora pamieta, ze jesli byly jakies problemy, to mozna sie bylo zwrocic po prostu do rzadu, czy komitetu partyjnego i ktos inny pozalatwial sprawy, nie ja. MB: Mnie sie zdaje, tak z daleka patrzac, ze to wszystko odbywa sie w Polsce bardzo powoli. WK: To zalezy, jaka miare sie przylozy. Tych zmian nie da sie zrobic w ciagu roku czu dwoch. Trzeba myslec w perspektywie kilku czy kilkunastu lat. Oczywiscie ludzie by chcieli, zeby za pomoca rozdzki czarodziejskiej, czy za pomoca tupniecia noga, wszystko sie zmienilo. Nie, to wszystko po prostu trzeba zaczac budowac od fundamentow. MB: Czy niebezpieczenstwo polega [tez - przyp red.] na tym, ze przedsiebiorstwa zostana wykupione przez kapital zagraniczny? WK: Nie. Ja nie mysle. W Polsce czesto sie mowi: o, Niemcy nas wykupia, o, Austriacy nas wykupia, o, Zydzi nas wykupia. Ja mysle, ze to jest niebezpieczenstwo przesadzone. Oczywiscie my mamy na mysli ciagle ten okres przedwojenny. To znaczy w okresie przedwojennym to bylo widoczne. Faktycznie, jezeli duza fabryka byla w rekach niemieckich, to byla w niej eksloatacja polskiego robotnika. I ludzie maja w glowach ten model takiej wlasnosci. Teraz kapitalizm sie zmienil. W sumie normalne jest w gospodarce swiatowej, ze fabryki sa wlasnoscia koncernow ponadnarodowych, ze jest obecnosc wielu kapitalow na danym rynku. MB: Moze wiec wykupywanie przez kapital zagraniczny przyspieszyloby ewolucje polskiego kapitalizmu? WK: Jest taka szansa. Z dwoch powodow. Po pierwsze, znacznie szybciej przebieglby proces prywatyzacji, oraz zmiana struktury wlasnosci na taka zblizona do kapitalistycznej, a po drugie kazda fabryka wykupiona przez inwestora zagranicznego zmienia swoja organizacje. Przygotowywany jest tzw. business plan, przygotowywany jest plan inwestycyjny, zmieniana jest forma organizacji i ta forma organizacji wymusza daleko lepsza prace. Z jednej strony, jezeli robotnik w jednej fabryce widzi, ze tego samego typu robotnik w innej fabryce, pracujac i wykonujac podobna robote jak on, zarabia o 50% wiecej od niego, to musi on dostrzec roznice warunkow pracy w zakladzie panstwowym i sprywatyzowanym. Prywatyzacja polega na komercjalizacji przedsiebiorstwa, to znaczy przedsiebiorstwo zamieniane jest na jednoosobowa spolke skarbu panstwa po to, zeby okreslic, kto jest wlascicielem. W przypadku przedsiebiorstwa panstwowego jest ono wlasnoscia narodu. Ale kto to jest narod? Tak wiec aby okreslic z prawnego, formalnego punktu widenia, kto jest wlascicielem tej fabryki, jest ona przeksztalcana w jednoosobowa spolke skarbu panstwa, przygotowuje sie prospekt emisyjny, i wreszcie udzialy tej spolki sa oferowane do sprzedazy dla inwestorow zagranicznych, czy dla inwestorow krajowych, w tym rowniez dla inwestorow indywidualnych. W przesiebiorstwie kupionym przez inwestora zagranicznego zmienia sie organizacja pracy, ludzie lepiej zarabiaja. W jakis sposob wymusza to inny stosunek do wlasnosci, do tego rynku kapitalowego, u robotnika, ktory pracuje w panstwowej instytucji. To jest jedna sprawa. A druga sprawa - to te przedsiebiorstwa zagraniczne musza wspolpracowac z polskimi przedsiebiorstwami w jakis tam sposob i one wymuszaja na innych przedsiebiorstwach pewien styl pracy; powiedzmy, ze musimy dostarczyc czesci w takiej i takiej formie, o takiej i takiej porze, bo jezeli nie, to trudno, oni znajda partnera na Zachodzie, ktory za taka sama cene owe czesci zapewni. W ten sposob mozna nakrecic pewna koniunkture. -------------------- Rozmawial Mirek Bielewicz Powyzszy tekst przeznaczony jest do druku w czasopismie "Glos Polonii" wydawanym w Winnipeg, Kanada. Znaczne skroty dokonane zostaly przez redakcje "Spojrzen". __________________________________________________________________________ N A T R O P A C H P R Z Y R O D Y Adach Smiarowski (Smiarowski@cua.bitnet) "Kto z nas nie wspomni lat tych, gdy mlode pachole, Z flinta na ramieniu miedza szedl przez pole" Wracalismy od rzeki przez laki zasnute cienka mgla jesiennego wieczoru. Suka ciagnela przodem z nisko spuszczonym lbem. Napracowala sie biedaczka. Selekcjonier mial napakowane troki i sunal z trudem. Przysiedlismy pod lasem zapalic. Suka zawinela sie kolo moich nog. Pysk polozyla na lapach i patrzyla smetnie w dal. - Dobra suka - pochwalil ja lowczy. Byl to jegomosc zwalisty, emerytowany podpulkownik milicji o urodzie i inteligencji jak znalazl na to stanowisko. Na odstrzalach wypisywal dzwiekonasladowczo "Lodyniec" i Lodyncem przezwany zostal. Suka byla wlasnoscia Selekcjoniera, ktory oprocz niej posiadal zacny dryling, nieco inwentarza ruchomego i wielka ochote do pieprzenia glupot. Tak i teraz wystapil z werwa: - Czysta gryfonka. Dalem zem za nia tyle co za trzy dobre, ale warta. Cuch ma najlepszy we swiecie. Jakem byl na szkoleniu we Warszawie to jeden dyrektor mnie dawal za nia dziesiec kawalkow. Zaczynalo sie. Dolalem ognia do tej starej oliwy. - Malo cofna. - Malo cofna?! - zachnal sie Selekcjonier, przy czym rece wzniosl w gore jakoby niebo na swiadka owej profanacji wzywal. Mowa tez mu byla odjeta na czas krotki, ktory wykorzystal skwapliwie lowczy Lodyniec. - Dobra suka, dobra - zamargal i zaraz przeszedl na swoj ulubiony ton mentorski, co mu sie bralo z przydlugiego stazu w mentowni. - Pies to jezd najlepszy przyjaciel czlowieka. Bardzo to bylo odkrywcze, choc nie mialo nic do rzeczy, jako ze kwestia przedmiotowsci byla z paragrafu suka. - To jest sie zrozumiale z samego siebie - potwierdzil zawile Selekcjonier. Tu mnie nieco ruszylo, bowiem w kwestii odwiecznych przyjazni czlowieka posiadalem bylem zdanie odmienne. - Co tam pies - rzeke im. - Kobieta jest najlepszym przyjacielem czlowieka. Na takie dictum Selekcjonier z Lodyncem zamarli w rozdziawogebnych stojkach. - Ze co? Kobieta? - Ze to. Kobieta. Z gatunku czlowiek, choc niekoniecznie myslaca. Bardzo przyjemne stworzenie. Czas jakis Selekcjonier z Lodyncem zuli swe gorzkie argumenta. Obaj byli szczesliwymi rozdmuchiwaczami ognisk domowych i wedle mych bacznych obserwacji ich doswiadczenia co do przyjemnosci gatunku mogly sie znacznie roznic od moich. Wreszcie zabelgotal Lodyniec. - Co tam baba. Widzial kto, zeby baba byla dobra na cos w lesie? - Widzial - odparlem zgodnie z prawda. - Eee - machal lapami Lodyniec. - Baba lepsza od psa? Tez mnie racja. Selekcjonier odzyskal dech, a ze byl jegomosc krotochwilny, nuz w wywody. - Co tam kobita ci narobi? Zrzedzi, nudzi, kopnac nie mozna, bo za wysoko ... - Moze oddac - dorzucilem. - Tez. Ciekaw jestem, co bys robil bez psa na tych bagniskach? Moze by ci po roku lazenia mlodka wylazla niechcac. Pies jest niezastapiony. - To niech tuszki wypatroszy, zryc zrobi, o innych obowiazkach nie wspomne. Selekcjonier sie zaperzyl. - Jak tak - mowi - to poluj sobie z kobita. Taki przyjaciel to prosze! Co tam lazic z byle suka. Bierz se babe, niech ci buszuje po szuwarach. - Czemu nie? Mila mysl. I tak sie rozstalismy. Selekcjonier z Lodyncem polezli przez zrab ku lesniczowce, a ja ruszylem przez brzezniak do wsi. Pies tracal suke Selekcjoniera, dumalem. Sezon sie dopiero co zaczal. Swiatelko w oknie wesolo migalo, kiedy zastukalem do drzwi Dziewczyny. Szkolenie zaczalem od zaraz. Ogromna zaleta kobiet jest to, ze posluguja sie jezykiem podobnym do naszego choc niezupelnie w tym samym celu. Jeszcze tego wieczoru udalo mi sie przeszkolenie teoretyczne doprowadzic do bardzo wazkiego punktu. Dziewczyna zgodzila sie. Pryncypialnie. Nazajutrz ruszylismy w poludnie. Dziewczyna szla ostro przodem. Myszkowala tu i tam, zapedzala sie pod las, okladala bez sensu pole. Mlode, to i glupie. Od czasu do czasu przywolywalem ja chrostowka. Cieta byla, choc nieulozona. Chod miala zacny. Sprobowalismy strzalu. Stala twardo. Zaczelismy okladac szuwary przy rzeczce. Dziewczyna miala wysokie, nieprzemakalne buty, ale powyzej kostki w bloto nie wlazla. - Szukaj, szukaj! - zachecalem. - Sam se szukaj - odciela. Ha! Nieulozona. Co bylo robic? Wycialem kija i szlo nam lepiej. Dziewczyna tlukla dragiem po habaziach i tak brnelismy. Nagle furknelo przy brzegu, dwie kaczki podniosly sie tuz za Dziewczyna i ciezko walac skrzydlami pociagnely nad szuwarami w dol rzeki. Zlozylem sie, ale nijak mi bylo do strzalu. Dziewczyna zamarla w stojce. Rowno na linii strzalu. - No i co? - spytala. - Nico. Cyraneczka nie ptak, Dziewczyna nie suka. Wyzsza nieco, ciezko jej nad glowa strzelic. Ale to mnie nie zrazilo. Dziewczyna byla pojetna, pracowita, cofna i niebojazliwa. Szla gornym wiatrem, i choc mialem pewne watpliwosci co do jej cuchu, co do innych cnot nie mialem. Przy bagienku wyploszyla na mnie kaczora. Strzelilem czysto. Spadl na lake. Dziewczyna szczesliwa pognala i przyniosla. Zatroczylem i wracalismy do wsi. Kolo lesniczowki spotkalem Selekcjoniera z suka. Spojrzal kwasno na kaczora. - Wielki sukces - skomentowal. - Moze chcesz pozyczyc suke? - Bog zaplac - odparlem. - Wole wyzszij sort. Selekcjonier posunal w strone rzeki rechoczac jak zaba. Minelo pare dni zanim ruszylismy znowu. Ja i Dziewczyna. Porobilo sie chlodno. Geste chmury wisialy nisko, wiatr kasal niemile. Przeszlismy przez laki na skos do rzeki, tuz przy duzej kolonii pizmakow. Dziewczyna byla w doskonalej formie a i ja nie od rzeczy. Jeszcze dobrze nie doszlismy do rzeki gdy podniosl sie kaczor. Dziewczynie sie oczy zajarzyly. Ruszyla z kijem w szuwary. Frrrr! furknelo raptownie tym furknieciem co budzi w czlowieku najstarsze instynkta. Krzyzowka mignela bokiem, nieco w gore. Po strzale zwinela gladko skrzydla i majestatycznym lukiem opadla na drugi brzeg. - Aport! - huknalem rozgrzany. Dziewczyna z zapalem ruszyla. Zatrzymala sie na samym brzegu i kijem zaczela macac dno. - Gleboko - zauwazyla. - Nieszkodzi. Rzucila kawalek lozy na srodek. - Wartka - skonstatowala. - To co? Wsadzila dlon. - Brrr. Zimna. - Wielkie mecyje. - Dla kogo wielkie dla tego bec. Dla glupiej kaczki nie bede sie moczyc. Maly szacunek dla zwierzyny wykazala. Ale nic to, z kobietami najlepiej perswazja. - Alez rybko. Wiesz, ze nie mozna tak kaczki zostawic. Gdzie etyka lowiecka? - Etyka lowiecka jest na suchym ladzie. - Nie mozna tak, zabko, nie. Bor darzy, nie wolno zaniedbac. - Mozna obejsc przez droge - zaproponowala rzeczowo. - No jak, szprotko? - wyczerpywalem swoj repertuar plywajacych przymilen. - Przeciez to bedzie z 4 kilometry z okladem. Trzeba przez rzeczke. Dziewczyna spojrzala na wode niechetnie. - Sam przelaz, jak jestes taki etyczny. - A jusci. Przeciez, rzeso wodna, ja jestem lowca, ja nie moge. - A to czemu? - zapytala z glupia frant. - Jak to, czemu? - szukalem pospiesznie argumentow. - Ja jestem ta kwalifikowana czastka zespolu, mam specjalne zadania i ponosze odpowiedzialnosc oczywiscie. - He? - A poza tym jak wleze w wode to strzelbe zamocze. Tak sie nie godzi. - Potrzymam strzelbe - zaproponowala. - To nielegalne. Nie wolno tak. Nie masz pozwolenia, no, i w ogole. Nie wypada zreszta. Tu mi przed oczami stanal, jako zywy, Selekcjonier wylazacy z szuwarow i rechoczacy jak zaba. Szlag na monogram! Niedoczekanie gamonia. Zaczalem pertraktowac. Od slowa do slowa znalezlismy wyjscie pod wezwaniem swietego Krzysztofa. Rozebralem sie do pasa i przenioslem Dziewczyne na drugi brzeg, gdzie po zmudnym szukaniu znalazla kaczke i moglem ja triumfujaca glosno przeniesc z powrotem. Tego wieczora w mysli wdarla mi sie ekonomia. Mozna by kupic, kombinowalem sobie, taki stroj, w ktorym by Dziewczyna mogla sucha noga po bagnach i rzeczkach kursowac. Jakas taka kombinacje wedkarsko- pletwonurkowa. Ale za taki cymes to by kupil dwie dobre suki, ulozone do tego, ze o budach nie wspomne. Psia mac! Kolo baru napatoczyl sie Selekcjonier. - Lowczy sie pytal, czy chodzisz na kaczki - zapytal skromnie, kiedy usadowilismy sie przy secie z przystawka. - Ladnie z jego strony. Sie troszczy tak. - Wiesz, my z wczoraj to przyniesli czteredziesci dwie sztuk. Nie ma co z tym robic. Taki urodzaj jakis w tym roku, zauwazyles? - Zauwazylem. Rozstalismy sie jakis czas potem. Juz bylem pol ulicy dalej, kiedy Selekcjonier zawolal: - Sluchaj! Jak chcesz, to ci pozycze suki. Naprawde. - Nie chce! - odwrzasnalem. Zaszedlem tego wieczora na lachy i poszedlem wzdluz bagienek ku lakom nadrzecznym. Wiatry rozpedzily chmury i slonce rozpalalo karmazynem stare sosny na drugim brzegu. Wypatrywalem przelotow. Kaczki zwykly byly zerowac noca na stawach, daleko, hen za rzeka. Tego wszak roku, znakomita ich czesc obrala sobie na zerowisko zarosniete bajorko w starej odnodze rzeki, na tym brzegu. Pierwsze kaczki przelecialy wysoko nad laka i kwaczac statecznie wypatrywaly z gory dogodne miejsca na nocne prywatki. Slonce zaszlo i nadlatywalo coraz wiecej kum. Lecialy swym zwyczajem coraz nizej, kwaczac i nawolujac towarzyszki baraszkujace w zarosnietym rzesa bajorku. Takie ciagi wieczorne, o moj swiety Eustachy, takie ciagi wieczorne. Nastepnego wieczoru przycupnelismy z Dziewczyna wczesnie w swiezym stogu siana nieopodal rzeki. Najbardziej zerte kaczki zaczely przeloty jeszcze za pelnego dnia. Im blizej zmierzchu tym nizej i gesciej ciagnely. Nasz stog stal akurat. Wreszcie znizyly sie do strzalu. Dziewczyna biegala i przynosila zestrzelone ptactwo. Powoli zapadal zmierzch. Wiatr ustal dawno, bylo dosc cieplo. Od rzeki podnosila sie mgla. Kaczki rejwachowaly w bajorku. Puchacz zapuchal od lasu. Wzeszedl ksiezyc, cieniuchny jak rogalik. Dziewczyna opatulila sie i zasunela w stog. Rozladowalem strzelbe i odlozylem. Tuz lezaly stroczone tuszki. Obruszylem nieco siano i przycupnalem przy Dziewczynie. Siedziala zapatrzona w ksiezyc. - Ave venator - szepnela. - Witaj, Diano. Ksiezyc podnosil sie powoli ku gorze. I wtedy, wsrod tych mgiel nadrzecznych, przekonalem sie o tym, o czym dawno wiedzialem. Kobieta jest najlepszym przyjacielem czlowieka. ---------------------------- Adach Smiarowski ___________________________________________________________________________ POWROT DO KRAKOWA 1980 Czeslaw Milosz Tak wiec wrocilem tutaj z wielkich stolic, Do miasteczka w kotlinie pod wzgorzem katedry Z grobami krolow. Na rynek pod wieza Z ktorej przenikliwy glos trabki obwieszcza poludnie Urywajac, bo znow trebacza przebija tatarska strzala. I golebie. I jaskrawe chusty kobiet sprzedajacych kwiaty, I gromadki w rozmowie pod gotyckim portalem kosciola. Przybyly moje kufry z ksiazkami, tym razem na zawsze. O pracowitym zyciu wiem tylko, ze bylo, Twarze sa bledsze w pamieci niz na dagerotypach. Nie musze juz rano zasiadac do listow i memorandow, Bo zrobia to za mnie inni, zawsze z ta sama nadzieja, O ktorej wie sie, ze na nic, choc jej poswieca sie zycie. Moj kraj tak juz zostanie, boczne podworze imperiow, Prowincjonalnym rojeniem ratujace sie od ponizen. Stukajac laska wyruszam na poranny spacer: Na miejscu starych ludzi sa znow starzy ludzie, A tam gdzie szly dziewczeta z szelestami spodnic Inne ida tak samo, dumne z urody. I dzieci tocza obrecze od z gora polwieku. Szewc w suterynie podnosi glowe znad pracy, Mija mnie garbus ze swoim wewnetrznym lamentem I dama, tlusty obraz siedmiu grzechow glownych. Czyli trwa ziemia, kazda drobna sprawa I zywotami nie do odwrocenia. A dla mnie to ulga. Wygrywac? Przegrywac? Po co, jezeli o nas i tak swiat zapomni. ("Nieobjeta Ziemia", IL, Paryz 1984) ------------------ Przytoczyl Andrzej M. Kobos (kobos@krdc.int.alcan.ca) ___________________________________________________________________________ TRZY DROGI STEFANA KISIELEWSKIEGO Ostatnia rozmowa z mistrzem Maciej Kledzik (przedruk z Przekroju, 13 wrzesnia 1991) Czesc I. Do 1956 roku. [podzial tekstu: redakcja] ------------------------------------ Szpital Przemienienia Panskiego na Pradze, 3-9 wrzesnia 1991 r. - Panie Stefanie, lezymy od kilku dni lozko w lozko. Zagladaja do nas rozni ludzie. Jedni przychodza do znakomitego kompozytora, inni do wielkiego pisarza, a jeszcze inni - do wybitnego publicysty politycznego. Czy nie czuje sie pan rozstrojony, czy nie wolalby pan byc tylko znakomitym kompozytorem, jak chociazby panski kolega z Konserwatorium, Witold Lutoslawski? - Zaczalem bardzo pozno nauke muzyki. Nie mielismy w domu instrumentow, a moi rodzice nie rozumieli, dlaczego domagalem sie i palilem do nich. Majac dziesiec lat, zaczalem sie uczyc gry na pianinie, nie posiadajac go w domu. Chodzilem grac do znajomych. Zamilowanie absolutne. Wstapilem do Konserwatorium. Zrobilem trzy dyplomy, w tym, nie wiadomo po co, z fortepianu. - Zaczynal pan od pianina i fortepianu. - Fortepian wymaga strasznej pracy. Ale zapalilem sie do kompozycji, przy okazji ukonczylem teorie i to byl trzeci dyplom. A czy pan wie, ze rownolegle przez dwa lata studiowalem jeszcze filologie i filozofie na Uniwersytecie Warszawskim? Studiujac, napisalem kilka recenzji muzycznych w pismie "Echo Tygodnia". Redagowal je Grubinski. Potem zaczalem pisac w "Muzyce Polskiej". I nagle rzucili sie na mnie, tlumaczac, ze potrzeba im takiego mlodego, ktory pisalby recenzje muzyczne. I zaczalem pracowac jako sekretarz redakcji w "Muzyce Polskiej". - Ktory to byl rok? - Recenzje zaczalem pisac w 1935. - To znaczy, ze w tym roku po raz pierwszy "rozdwoily sie" pana zainteresowania zawodowe? - Wczesniej, ale na serio w 1935 r. - Kosztem gry i czasu na komponowanie? - Muzyka byla dla mnie najwazniejsza, ale zrozumialem, ze fortepian trzeba odlozyc na troche, a nad kompozycja wytrwale pracowac. Ktoregos dnia przyszedl kolega Malcuzynski i namowil mnie do wspolpracy z pismem "Bunt Mlodych". Powiedzial, ze tam nikt o muzyce nie pisze, a on zna redaktora, pana Giedroycia. Pamietam jak dzis, Giedroyc powiedzial mi: - "Jestem gluchy jak pien, w ogole nic nie slysze, ale jestem pewien, ze bedzie pan pisal swietnie". Pochlebil mi. "Bunt Mlodych" byl dwutygodnikiem, potem zmienil sie w tygodnik "Polityka". Redagowali go konserwatysci - bracia Pruszyncy, bracia Bochenscy, itp. Ale ja w nim nie pisalem o muzyce. - A o czym? - O polityce. Giedroyc przyjal mnie jako recenzenta muzycznego, a ja napisalem tylko jeden jedyny tekst pod tytulem: "Cos o muzyce". - A co na to pana naczelny? - Redaktor Giedroyc placil kazdemu od razu po 30 zl za tekst, bez wzgledu na temat i objetosc. Pisalem o tym, co mnie wtedy interesowalo. O niezaleznosci sztuki, o polityce. - I wszystko panu drukowali? - Raz tylko, w 1937 roku, nie chcieli wydrukowac jednego artykulu. Jakos tak sanacja doszla do wniosku, ze endecja ma za duze wplywy, trzeba pracowac z mlodzieza. Wtedy wlasnie wyplynal Piasecki. Pulkownik Koc, ktory mial zajac sie praca z mlodzieza, wyglosil proendeckie przemowienie. A ja akurat napisalem artykul, nawet nie o tym, pod tytulem: "Dlaczego pilsudczycy nie kieruja zyciem Polski?" Zarzucilem im brak ideologii, co jest powodem, ze endecy i komunisci zaczynaja zyskiwac sympatie spoleczenstwa. Zanioslem tekst do redakcji, redaktor Giedroyc przeczytal go i mowi, ze nie umiesci, poniewaz jest on przeciwko Kocowi. Ale wtedy autor musial wyrazic zgode na nieumieszczenie tekstu, mial takie prawo. Zaprosili mnie do redakcji i trzy godziny truli, zebym wyrazil zgode. Zgodzilem sie w koncu. A w dwa tygodnie pozniej ze zdumieniem ujrzalem moj odrzucony artykul wydrukowany na pierwszej stronie jako wstepniak. - Co sie stalo? - Rydz-Smigly wsciekl sie, wyrzucil Koca, a Giedroyc natychmiast wykorzystal moj artykul. - Co zajmowalo panu wiecej czasu: pisanie czy komponowanie? - Przez czaly czas komponowalem. - Wieczorami? - Dlaczego wieczorami? - Rano? - Rano tez. W 1937 roku zrobilem te trzy dyplomy w konserwatorium, po ostatnim profesor Sikorski zaprosil mnie na kolacje i przy koncu powiedzial: -"Dam panu rade na cale zycie". Zamienilem sie w sluch. - "Niech pan zawsze bardzo uwaza". W rok pozniej wyjechalem do Paryza. - Na stypendium? - Nie mialem tego szczescia. tak sie zlozylo, ze moj ojciec prowadzil w Polskim radiu audycje "Znam tylko twoje listy". Od jednej ze swoich sluchaczek-wielbicielek otrzymal zapis pieniezny, ktory przeznaczyl na moje ksztalcenie w Paryzu. Komponowalem tam jak szalony, a w wolnych chwilach pisalem do tygodnika "Pion" korespondencje muzyczne. W tym czasie powolano mnie na krotko do odbycia sluzby wojskowej w Nowowilejce. Wrocilem na stale do Warszawy w marcu 1939 r. Otrzymalem posade referenta muzycznego w drugim programie Polskiego Radia. Przyszla wojna, nastala okupacja. - I czym sie pan zajal? - Gralem na pianinie w szkole baletu i gimnastyki pana Szelestowskiego. Byl on przedwojennym wicemistrzem Europy w piecioboju nowoczesnym. Blagier okropny. Mial jakichs znajomych Niemcow, ktorych poznal na olimpiadzie. Pozwolili mu zalozyc szkole. Po tej pracy dawalem mnostwo lekcji i pracowalem w konspiracji, w Delegaturze Rzadu na Kraj, w Wydziale Kultury. - Nie zatesknil pan do pisania? - W 1942 zaczalem pisac powiesc. Namowil mnie Milosz. Moj ojciec potwornie sie zdziwil, gdy mu o tym powiedzialem. Dalem jej tytul "Sprzysiezenie". - Muzyka i polityka uzupelnione zostaly pisarstwem. Czul sie pan w pelni usatysfakcjonowany? - No, wlasnie. Zmeczylem te moja pierwsza powiesc w 1944 r. Kupil ja Rynca. - Ten sam Wladysla Rynca, ktory po wojnie kierowal wydawnictwem "Czytelnik" w Krakowie? - Tak. Jego sekretarzem do spraw literackich byl Czeslaw Milosz. Rekopis ocalal, bo w czasie powstania znalazl sie poza Warszawa, w Piastowie. Czytal pan "Sprzysiezenie"? - Nie. - To jest opowiesc o facecie, ktory nie moze miec stosunkow z dziewczynami. Akcja dzieje sie przed wojna i w czasie wojny. Takie dziwactwo. O dziwo, o tej mojej pierwszej ksiazce krytycy najwiecej mowia. Rynca po wojnie wydal "Sprzysiezenie" w swoim prywatnym wydawnictwie. Namowilem go, zeby wydal tez Bochenskiego "Dzieje glupoty w Polsce". Trzytysieczny naklad nie rozszedl sie i Rynca byl wsciekly. - Pana "Sprzysiezenie" poszlo blyskawicznie. - Po tygodniu zabraklo, ale awantura byla straszna. "Sprzysiezenie" anonsowal "Tygodnik Powszechny", wiec zamawiali je ksieza, zakony. I nagle okazalo sie, ze to jest "pornografia". Wybaczyli mi to po jakims czasie. - Czy piszac, mial pan swoj wzor - pisarza lub ksiazke? - Nie. Sam wymyslilem fabule. Zbliza sie wojna, sa dwaj przyjaciele, nieudane narzeczenstwo, spisek na zycie Hitlera. Wystepuje tez Giedroyc i jego "Polityka", sporo o muzyce i o polityce. Misz-masz. - Czy "Sprzysiezenie" mialo wznowienia? - Tylko raz, bodajze w 1957 r. wydalo je Wydawnictwo Literackie w Krakowie. A kiedy ksiazka ukazala sie, znowu wybuchla awantura. - Drugi raz o to samo? - Wezwal mnie arcybiskup krakowski Baziak, ale potraktowal lagodnie. napisalem mu, ze zaluje, i skonczylo sie na tym. - Co skomponowal pan w czasie okupacji? - Troche utworow, miedzy innymi "Koncert na orkiestre". Splonal w powstaniu razme ze wszystkimi utworami skomponowanymi w czasie pobytu w Paryzu. - Nie odtworzyl ich pan z pamieci po wojnie? - Tylko kilka. Jeden odtworzyl z pamieci pianista, gral go na moje zamowienie w 1935 r. W powstaniu splonelo bardzo duzo. Dwie symfonie, suita na orkiestre, dwa cykle na fortepian, sporo piesni. - Po zakonczeniu wojny rzucil sie pan do pisania. - Eile zaczal tworzyc w Krakowie dziwny tygodnik. Ale zglosilem sie za pozno. Eile mial juz skompletwany zespol. Dostalem u niego etat redaktora technicznego. - Nie zagrzal pan miejsca w "Przekroju". - Bo mi to pismo nie odpowiadalo, zmienilem je na "Tygodnik Powszechny". - Ale juz bez etatu, jako wspolpracownik. - Do 1949 r. bylem etatowym profesorem w krakowskiej Wyzszej Szkole Muzycznej. Wylal mnie Sokorski po wielkiej awanturze na zjezdzie mlodziezy artystycznej w Poznaniu. Zaatakowalem tam, udowadniajac, ze nie istnieje realizm w muzyce. Wybuchla straszna awantura, bo byl tam delegat z KC. W pietnascie minut po dyskusji podszedl do mnie rektor mojej uczelni, powiedzial: "Przykro mi" - i wreczyl wymowienie. - Nigdy pozniej nie odwolywal sie pan od tej decyzji? - Napisalem odwolanie w 1957 r., ale odpisali cos metnego. Teraz niedawno spotkalem na spacerze Sokorskiego. Powiedzial, ze wyswiadczyl mi w Poznaniu przysluge, gdyz zajmowalbym sie wylacznie muzyka, a dzieki niemu zajalem sie polityka. - Moze pan z nim spokojnie rozmwiac? - Jeszcze przed wojna poznalem jego brata, kompozytora, i siostre, zone Miroslawa Dabrowskiego, bardzo dobra spiewaczka. To byla muzyczna rodzina. ------------------------------------- Rozmawial Maciej Kledzik Przytoczyl Zbigniew J. Pasek (zbigniew@caen.engin.umich.edu) czesc II wywiadu (lata od 1956) - w nastepnym numerze "Spojrzen" ________________________________________________________________________ Redakcja "Spojrzen": Jurek Krzystek (krzystek@u.washington.edu) Zbigniew J. Pasek (zbigniew@caen.engin.umich.edu) Jurek Karczmarczuk (karczma@frcaen51.bitnet) Andrzej M. Kobos (kobos@krdc.int.alcan.ca) Prosby o prenumerate i o numery archiwalne: do Jurka Krzystka ________________________________________________________________________